Gdy po czterech godzinach podróży dwoma autobusami dotarliśmy do Puerto Lopez, a tym samym na Półwysep Parku Narodowego Machalilla, miasteczko nie wydało nam się jakoś szczególnie interesujące. Nazwa "park" w wydaniu egzotycznym kojarzyła się z terenem opływającym w soczystości zieleni, lazuru oceanu i gorąca latynoskich rytmów na każdym kroku.

czerwiec 01, 2009

W DRODZE DO EKWADORU

O poranku staliśmy już gdzieś przed cukiernią w oczekiwaniu na autobus do Chimbote. Z nami czekała też grupka tubylców. Zasiedliśmy na bagażach. Ja kontynuowałam wyszywanie mojego kolibra (skrawek płótna ze szkicem, zakupiony na tutejszym bazarze.

Mimo iż czekała nas pobudka o piątej rano, nie mogliśmy zasnąć. Nieprzytomnie ciągnęliśmy za sobą nogi po powoli rozświetlanych uliczkach w kierunku „mercado”, skąd „colectivo” miało nas zabrać do bram wejściowych szlaku Santa Cruz. Wejściowych lub wejściowych, jak kto woli. Z reguły w Caraz szlak ten się kończył a zaczynał w Huaraz, ale była to alternatywa, jeśli ktoś wolał stopniowo przyzwyczajać się do ciągle zwiększającej się wysokości na trasie.

Opuszczając hostel nie musieliśmy długo czekać przy drodze, by złapać taksówkę. Odnosiłam wrażenie, że w tym mieście jest ich więcej niż ludności. Kierowca należał chyba do niespełnionych rajdowców i dodatkowo, mimo korków, wynalazł taki dojazd do stacji autobusowej, że bezstresowo za chwilę staliśmy na poczekalni do odprawy bagażowej.

Dziś nie spałam dobrze. Jedyną nieciekawą rzeczą w obecnym “refugio” było łóżko – niczym siano pokryte jedynie prześcieradłem, twarde a w miejscu gdzie leżałam, trafiłam dodatkowo na dziurę.

Surfingowcem każdy być może… Czy oby na pewno?:)