Kolumbia wraz z Kostaryką wiodą prym w uprawach najlepszej kawy na świecie. Ze względu na fakt, że w Peru przyszło nam zobaczyć, jak z czerwonych ziarenek (ledwo zerwanych z krzaczka) o smaku winogron powstaje pyszny aromatyczny nektar, nie czuliśmy teraz potrzeby zatrzymania się w tej okolicy. Zwiedzanie stref kawowych jest jednym z punktów niejednej wycieczki turystycznej. Warto więc na pewno takie miejsce zobaczyć, jeśli do tej pory nie miało się ku temu okazji.
MIASTO PABLO ESCOBARA
Wyczekiwaliśmy Medellin jak zbawienia. Miasto w ustach napotkanych ludzi wydawało się być rajem dla mężczyzn, gdzie na każdej ulicy roi się od urodziwych kobiet. Może dlatego że jestem kobietą, a może dlatego że zbyt wiele oczekiwałam, to te piękności jakoś wyjątkowo nie rzucały mi się w oczy. Może kryją się gdzieś w salonach piękności czy ekskluzywnych klubach, do których tu nie zawitaliśmy. Medellin owiane było tajemnicą, jako że swego czasu był to jeden z punktów przelotowych biznesu narkotykowego pod okiem Pablo Escobara. Później w jednej z taksówek przyjdzie nam usłyszeć od Kolumbijczyka, iż Escobar był cenioną postacią w Kolumbii i niejednokrotnie wspominany z sentymentem, jako że potrafił dbać o swój lud. Podobno zakupił sporą liczbę taksówek mieszkańcom Medellin i rozdał je za darmo. Miał w ten sposób „darmowy” cynk na wszystko, co dzieje się w mieście. A wdzięczność mieszkańców potrafiła być ogromna. W końcu dał im pracę i pozwolił z godnością utrzymać rodzinę...
W Medellin można nawet zorganizować sobie wycieczkę śladami Pablo Escobara. A ja polecam film z 2014 roku pt. „Escobar: Historia nieznana”.
PANI, DAJ...
Niestety mafijne miasto nie zrobiło na nas wielkiego wrażenia ale może dlatego, że szale goryczy przelała spora liczba bezdomnych w naszej okolicy. Znowu zdecydowaliśmy się na starszą część miasta przy słynnym Pasaje Junin. Wydawało mi się, iż centrum miasta powinno być tak „obsłużone” przez jego zarządców, by nie odstraszało turystów, z których czerpie – jakby nie patrzeć – spore zyski. Tu – wydawało się - było odwrotnie.
Taksówka zawiozła nas do jednego z hoteli w stricte centrum. Zamieszkaliśmy przy głównym Placu de Junin w Hotelu Odeon. Ważne, że chociaż pokój przypadł nam do gustu. Był ładny, pachnący, z kablówką, magnetofonem oraz lodówką. Niestety nie mogliśmy spokojnie wejść czy wyjść z hotelu, by zaraz nie być osaczonym przez wszechobecnych bezdomnych. Wystarczyło wystawić stopę za próg hotelu, by wokół nas pojawiła się chmara żebraków. Jedni oferowali pomoc we wzniesieniu bagażu do Odeona, podczas gdy my staraliśmy się w tym czasie oddychać buzią... Inni od razu wyciągali ręce po pieniądze. Wielu z nich było mi naprawdę szkoda, głównie młodych chłopaków umorusanych od stóp do głów i śpiących na chodnikach tuż przy ulicy. Życie nie było dla nich łaskawe a obawiam się, że mimo wszystko większość z nich spróbowała tego, z czego to miejsce słynęło... Jednak gdy tylko zobaczyli kątem oka swoją “zdobycz” w mig zrywali się do pionu i lecieli co sił w nogach, by prosić o jałmużnę.
"Szybkie" choć wyśmienite w smaku śniadanie też zostało nam obrzydzone. Zajadając się ciepłymi słodkimi bułeczkami śmietanowymi z serowym nadzieniem i popijając pyszną aromatyczną kawę, byliśmy pod obstrzałem tysiąca oczu bezdomnych, którzy – na szczęście – nie mogli przekroczyć progu cukierni. Jednak trzeba było to miejsce opuścić i ten moment zbliżał się nieubłaganie. I gdy siedzieliśmy przy wyjściu z knajpki, jeden z nich wykorzystał sytuację, że siedzę blisko, wystawił zranionego i jakby zgniłego palca w moją stronę, by wzbudzić litość i bym dała ”moneda”. Śniadanie w mig znalazło się tuż pod gardłem. Natarczywość przeważyła szalę nad litością.
Zamiast trzech dni w Medellin postanowiliśmy spędzić tu tylko dwa i jechać dalej w górę aż do Morza Karaibskiego. Chociaż w pokoju mogliśmy się odprężyć. Włączyliśmy zakupioną w Ekwadorze płytę z wdzięcznymi rytmami salsy i czytaliśmy dalej przewodnik. Wieczór uwieńczyliśmy spacerem po głównym deptaku, który słynął z głośnej muzyki wydobywającej się z wielu knajpek usłanych tuż przy deptaku. Relaks przy schłodzonym „Cuba libre” niestety nie zakończył się rozruszaniem zastałych kości w rytm gorącej muzyki. Towarzystwo schodziło się tu dopiero późną nocą, więc to znowu - dla nas wiecznych śpiochów – nie wchodziło w grę:).
CO ZOBACZYĆ W MEDELLIN?
Następny dzień znowu obfitował w powitania z naprzykrzającymi się bezdomnymi i spacer po mieście. A nuż się w nim rozkochamy... Skoro spędzamy tu tylko dwa dni, trzeba wykorzystać je w stu procentach i zobaczyć wszystko, co się da w tak krótkim czasie i z czego Medellin słynie. Idąc Pasaje Junin obserwowaliśmy bogate sklepy i stoiska z ciętymi kwiatami. Handel kwiatami był obecnie jednym z ważniejszych dziedzin tutejszej gospodarki.
Doszliśmy do Katedry Metropolitana idąc ciekawym parkiem, co chwilę rozglądając się dookoła czy jakiś bezdomny za nami nie człapie. To zaczynało robić się chore. Dodatkowo ubraliśmy się jak „rastamani”, by wtopić się w tłum. Założyliśmy zatem nasze pasiaste lniane spodnie zakupione w Otavalo a wyglądające jak dół od piżamy i do tego jakieś zwykłe T-shirty.
Miałam wielką ochotę urozmaicić nam czas odwiedzeniem Muzeum Interaktywnego (Museo Interactivo), dość słynnego w Medellin, choć głównie wśród dzieci. Uwstecznialiśmy się:). Gdy dotarliśmy do Plazoletas de las Esculturas, ku naszym oczom pojawiło się piękne Muzeum “Antioquia” otoczone deptakiem i porozrzucanymi wokoło grubymi posągami różnych postaci (nad wyraz krągłych kobiet, mężczyzn czy zwierząt).
Idąc - na oko (bez dokładnej mapy) - w kierunku muzeum, mijaliśmy bazarek z owocami, gdzie obkupiliśmy się znowu w gigantyczne banany. Ponownie zostaliśmy „zaatakowani” przez żebrzącą osobę – tym razem była to narkomanka. I tylko dlatego, że byliśmy tym całym nagabywaniem zmęczeni i chcieliśmy, by się od nas odczepiła, daliśmy jakieś drobne. Zahaczyliśmy później o stoisko z nićmi, bym mogła kontynuować moje hobby (dla przypomnienia – wyszywałam obrazki-pamiątki z podróży).
Powoli zaczynaliśmy się gubić a mieszkańcy Medellin nie mieli zielonego pojęcia gdzie znajduje się Muzeum Interaktywne. Uznaliśmy, że taksówkarze powinni posiadać taką wiedzę. Być może posiadali albo nie ale kolejny zaprowadził nas w „kozi róg”. W końcu trafiliśmy na policjanta, który prawie podprowadził nas na miejsce.
Mijaliśmy jakiś surrealistyczny plac z wielkimi palami, które wydawały się być w nocy podświetlane. Ten architektoniczny wymysł jakiegoś artysty fajnie wtapiał się w obrosłe dookoła palmy. Po drugiej stronie ulicy mieściły się budynki rządowe z równie ciekawymi posągami. Powoli nużyło nas poszukiwanie tej jednej atrakcji. Dodatkowo nie mogliśmy nigdzie kupić wody, którą można było nabyć jedynie w wielkich hipermarketach na obrzeżach miasta a bezsensownym było wydanie pieniędzy na taksówkę by dojechać do jakiegoś tylko w celu zakupienia paru większych butelek. W sprzedaży były jedynie małe za jakąś chorą cenę. Nie rozumieliśmy tej polityki... Żar lał się z nieba a oni nie mieli w sklepach wody?? Po chwili już byliśmy ogólnie źli i spragnieni. Jeszcze trochę a przyszłoby nam zobaczyć fatamorganę:). Krzysiek znowu zwalił na mnie wymysł „jakiegoś” muzeum. A szalę złości przekreślił dodatkowo fakt, że jak do niego w końcu po dwóch godzinach poszukiwań dotarliśmy to na pytanie sprzedawcy:
- Po ile bilety? - Usłyszeliśmy..
- Dziś zamknięte.
Tyle latania na marne.. Siedliśmy przed szarym budynkiem muzeum, chciało nam się i pić i do toalety. A tu oczywiście ani jednego ani drugiego w okolicy, więc zmęczeni pojechaliśmy do „Zona Rosa” – bogatszej, willowej dzielnicy z ekskluzywnymi knajpami i butikami. „Różowa Strefa” okazała się być prawie bezludna a i jej jakieś wyjątkowe bogactwo nie wpadało w oko. No może cenowo zaskakiwała. Dzielnica okazała się być podobna do Soho w Buenos Aires i faktycznie, gdy zasiedliśmy w restauracji, by chociaż ugasić pragnienie ceny nas powaliły. Tego dnia coś negatywnego nad nami chyba wisiało. W restauracji zbiłam szklankę, w pobliskim centrum handlowym jedynym otwartym miejscem była siłownia, więc i tu nici z zakupu wody a po długim łapaniu taksówki gdy zmierzaliśmy do centrum, ta zepsuła się gdzieś na środku skrzyżowania. Z innych samochodów wyskoczyli pomocni kierowcy, by pchać auto a my zdecydowaliśmy, że dalej wrócimy już do pokoju na piechotę.
Medellin nas wykończyło. W hostelu padłam na łóżko a Lisu pocieszył obranymi owocami, bo nawet i na to nie miałam siły. Po małej przekąsce udaliśmy się na jakiś większy posiłek. A że po drodze widzieliśmy knajpę z szyldem oferującym regionalne dania kolumbijskie, postanowiliśmy skosztować czegoś nowego. Na talerzach wylądowały nam bardzo mięsne obiady, które faktycznie posiliły, ale i oskubały portfel. Krzysiek zamówił gęstą zupę (coś na styl polskiej grochówki) a ja zestaw mięs z fasolą, ryżem i smażonym bananem. Moje danie przypominało znowu składnikami potrawy meksykańskie. Na szczęście dużą porcję pomógł mi spałaszować Lisu.
Na głównym deptaku dokończyliśmy spacer i jeszcze raz zasiedliśmy w jednej z, głośnej od salsy, knajp.
Fot. Medellin, 2009.
W końcu kierunek: Karaiby!