Powtórka z rozrywki: pobudka o świcie, herbata z koki w plastikowym kubku przed „drzwiami” namiotu oraz sycące i przepyszne śniadanie. Tym razem był to omlet z karmelem i bananem. Trochę zaskoczyła nas informacja, że po przejściu pierwszych czterech godzin czwartego dnia trekkingu, po porze lunchowej czeka nas przejęcie bagaży na własne barki. Nikt nie poinformował nas o tym przed rozpoczęciem wycieczki a dużo detali pojawiało się w trakcie jej trwania. Oczywiście nie były to jakieś znaczące dla życia sprawy, ale inrytowało, że Peruwiańczycy nie potrafią wyłożyć „kawy na ławę” jakby obawiając się konsekwencji albo rezygnacji z ich ofert. W rezultacie przedstawiono nam opcję przekazania bagaży kucharzowi, który odcinek od tego punktu do Aquas Calientes (ostatni punkt wyprawy przed dotarciem do Machu Picchu i miasteczko wypadowe do tej atrakcji) miał pokonać pociągiem. Przewiezienie jednej sztuki wynosiło dziesięć złotych. Niech im będzie..
JAK POWSTAJE KAWA?
Być może widząc nasze miny i by nas udobruchać, Fabian poprosił jednego z tubylców, by pokazał nam w jaki sposób dokonują obróbki ziaren kawy. Do przestarzałej maszyny „na korbkę” wrzucono obsuszone wcześniej na słońcu ziarna. Wszystko mielone było ręcznie a ziarna również podlegały wcześniejszej segregacji, by wyeliminować „złe egzemplarze”. Dopiero po takiej prezentacji zdaliśmy sobie sprawę, jak wiele pracy wkładano w stworzenie tak pysznego i aromatycznego wywaru, od którego jesteśmy uzależnieni i bez którego nie wyobrażamy sobie każdego dnia.
Opuszczaliśmy wioskę spowitą jeszcze w porannej mgle. Na skromnym ryneczku życie zaczynało dopiero ożywać. Po paru godzinach marszu po płaskim podłożu mieliśmy dojść do miejscowości Hydroelectrica na lunch. Kolejny dzień wyprawy wydawał się łagodniejszy dla stawów, mimo że też miał się skończyć późnym popołudniem. Przeprawiliśmy się przez nowoczesny jak na okolicę most i wśród niezmiennie soczyście zielonej roślinności szliśmy wzdłuż rzeki. Otoczenie wydawało się bardziej otwarte i przejrzyste. W oddali majaczyły już początki gór okalających Zaginione Miasto. Z dołu ciężko było sobie wyobrazić jego znany wizerunek.
Znowu moje ciało opanowała adrenalina napędzając tempo trekkingu. Co jakiś czas a to słuchałam muzyki z mp3 przypominającej mi nasze polskie potańcówki albo wracałam do Krzyśka plotkującego z Fabianem. Bardzo się z nim polubiliśmy i najmilej nam było spędzać z nim czas. Zresztą sam przewodnik przyznał się, że z nami czuje największą więź podczas tej wyprawy.
Szliśmy i szliśmy żużlową drogą. Po drugiej stronie rzeki zaczęły pojawiać się poletka krzewów palmowych. Co jakiś czas wchodziliśmy w gaje drzew bananowca czy mango obrośnięte owocami a trasę przecinały domowe kury czy prosiaki. Było tak swojsko i spokojnie. Mijaliśmy nawet jakąś bajecznie kolorową rezydencję umiejscowioną wśród palm i przypominającą tą z filmu „Isaura”. Przechodząc koło tajemniczych grot do naszych uszu dotarł szum spadającej wody. Pod naszą trasą ze skał „wybuchał” ogromny wodospad spadający niczym w nicość. Zeszliśmy po zboczu niżej na pobliską skałę, skąd mogliśmy pokontemplować jego ogrom i nacieszyć twarz zraszaną kroplami jego wód. Po chwili w jego otoczeniu pojawiła się tęcza.
Zatrzymaliśmy się na krótką przerwę z przegryzką w palmowym ogrodzie starszego małżeństwa. Za jakieś śmieszne pieniądze zakupiliśmy po bananie i owocu przypominającym swoim wyglądem pomidory, ale smakującym niczym malina. Odliczaliśmy kroki do mostu widniejącego w oddali, od którego wchodziliśmy w obszar Machu Picchu i tu należał się nam dłuższy odpoczynek. Potem tylko parogodzinny „spacer” torami kolejowymi aż do Aquas Calientes, gdzie czekała nas pierwsza i jedyna noc w hostelu. Nie mogliśmy się tego doczekać.
SZLAK PO TORACH
Przed przeprawą przez most zarejestrowaliśmy się w tutejszej księdze u stacjonującego tu strażnika i po chwili byliśmy już w Hydrotechnica. Po ostatnim wzniesieniu – stromych schodkach do knajpy – zasiedliśmy na obiedzie. Na deser kisiel. I nie bylibyśmy znowu zaskoczeni maleńkością świata, gdybyśmy nie spotkali naszego Izraelczyka poznanego w Buenos. Uśmiał się, gdy nas znowu ujrzał przez łzy dodając:
- To mój ostatni trekking w życiu! Gdybym wiedział, co mnie czeka, nigdy bym się na to nie zdecydował.
W Hydrotechnica rozstawaliśmy się na pół dnia z Josephem (naszym kucharzem), który dalej jechał pociągiem z naszymi cięższymi bagażami. My ten około trzygodzinny odcinek musieliśmy pokonać pieszo... idąc właśnie po torach. I o ile na początku wygłupialiśmy się skacząc po nich, chwytając się za ramiona (bo tak miało być jakoby łatwiej iść), uważając jednocześnie czy nie nadjeżdża przypadkiem pociąg, tak później rozpoczęła się mozolna walka o przetrwanie naszych mięśni. Niby droga prosta, ale po dłuższym maszerowaniu kamienie kolejowe zaczęły przeszkadzać a nogi coraz bardziej odmawiały posłuszeństwa. Podziwiałam Fabiana za to, że miał siłę pokonywać ten odcinek co najmniej dwa razy w miesiącu. Gdy tylko wracał do Cuzco, biuro dawało mu parę dni odpoczynku i znowu ruszał w tę samą trasę. Czasem odmianę stanowiła wyprawa w dżunglę. Opuszczał rodzinę na parę dni i na nogach przemierzał „swoją pracę”. Niby sport za darmo, ale podobno problemy ze stawami dawały mu o sobie znać.
Tymczasem tory nie chciały się kończyć. Byliśmy otoczeni dżunglą, egzotycznymi odgłosami i kolorami buszu. Coraz bliżej i jakby na wyciągnięcie ręki były słynne Machu Picchu i Wayna Picchu. Odmianą od tego krajobrazu był mknący co jakiś czas ekskluzywny pociąg zapowiadający swoją obecność głośnym trąbieniem.
ZEMSTA FARAONA?
Gdy tak w ciszy maszerowaliśmy w oddali od wszystkich, poczułam że coś nietypowego dzieje się z moim żołądkiem. Ledwo powstrzymałam się od skorzystania z „naturalnej toalety”, gdy mijał nas pociąg. Uznałam jednak, że pięciodniowa podróż nie sprzyjała dogodnemu korzystaniu z toalety i teraz organizm się tego już sam domagał. Jednak idąc dalej poczułam się coraz bardziej zmęczona, nietypowo senna i osłabiona. Szybko też wytłumaczyłam sobie to faktem, iż po obiedzie organizm oczekiwał na siestę, a nie na dalszy mozolny wysiłek fizyczny. Krzyśka natomiast rozbolała noga. Gdy docieraliśmy do Aquas Calientes czułam zawroty głowy i mdłości. Marzyłam, by choć na chwilę położyć się w czystym łóżku hostelowym czekającym na nas w mieście.
Przy stacji kolejowej i na końcu torów czekała na nas grupa i razem weszliśmy do miasta. W przewodniku było ono okrzyknięte jednym z brzydszych miast Peru. Ale chyba od ostatniej aktualizacji sporo się zmieniło, bo mi to miejsce przypadło do gustu. Przypominało taki zakopiański kurort z nowymi brukowanymi chodnikami, pięknymi hotelami i sklepikami po jednej stronie oraz wąwozem rwącej rzeki po drugiej.
Coraz bardziej potrzebowałam tego pokoju a po chwili to i nawet łazienki, tyle że nie z powodów higienicznych. Niestety dopadło nas to czego obawialiśmy się najbardziej, ale na co psychicznie się nastawialiśmy. Struliśmy się albo jedzeniem albo wodą albo niehigienicznymi warunkami, w jakich to jedzenie było przygotowywane przez naszego kucharza, mimo że przepyszne. Europejska flora bakteryjna dość różni się od tej latynoamerykańskiej i nasz organizm przechodził spory kryzys. Rzuciliśmy się wypruci na łóżko i co chwilę wymienialiśmy w toalecie aż właściwie nastąpiło totalne spustoszenie naszych jelit. Okazało się, że inna para też się struła, ale ich stan był jeszcze gorszy od naszego. Chociaż tego nie mogłam sobie wyobrazić. Pozbawiona parę lat temu woreczka żółciowego, dodatkowo cierpiałam spazmatyczne bóle żołądka. Brytyjki, studiujące medycynę z zaangażowaniem biegały od jednego do drugiego pokoju schorowanych. Z recepcji przyniesiono nam przegotowaną wodę, która również szybko została wydalona z naszych organizmów. Na pożegnalną kolację z Josephem nie poszliśmy.
Fabian zatroskany naszym zdrowiem przyszedł do pokoju. Przejęty był faktem, że możemy mieć za złe kucharzowi, że to jego wina. Ja martwiłam się tylko tym, by następnego dnia mieć siłę na wejście na Machu Picchu. Na szczęście i tu istniała alternatywa. Jeśli nie wykurowalibyśmy się do godzin porannych, mogliśmy zostać tu kolejną noc i dzień później próbować swoich sił, by dostać się do bram Zaginionego Miasta. Jeśli zatrucie osłabiłoby nasz organizm na tyle, że nie dalibyśmy rady tylko dojść do Machu Picchu, moglibyśmy dotrzeć tam porannym autobusem. Koniecznością było pojawienie się około szóstej rano w kolejce przed wejściem do „miasta” a tam rozpocząć wyścig po „wejściówki” na teren ograniczony do przyjmowania jedynie czterystu turystów dziennie. Autobus mógł nie dać nam gwarancji dotarcia na tyle wcześnie, byśmy się załapali w tej puli zainteresowanych. Był jednak alternatywą a półtoragodzinne prawie pionowe podejście do kolejki nie wchodziło w grę w naszej sytuacji.