I od tej pory na kaca mówiliśmy “wodzu”. Dziś wodzu nie chciał mnie opuścić.
Tuż przed południem Lisu na siłę ściągnął mnie z łóżka. Po pożywnym śniadaniu, porannym zakupie prowiantu na drogę, zaszliśmy do jednej z pobliskich agencji wypożyczyć rowery. Planowaliśmy jechać w kierunku Puyo – miejscowości oddalonej o około sześćdziesiąt kilometrów od Baños. Była to – jak wspomniałam wcześniej - jedna ze słynniejszych tras rowerowych. Niemal cały czas prowadziła z górki po pięknej asfaltówce wśród dżunglowych widoków. Powrót pod górę przy tylu kilometrach nie wchodziłby w grę, stąd oferowaną alternatywą było zapakowanie rowerów w Puyo na dach autobusu i powrót do Baños bez większego wysiłku. Nam nie było dane dojechać do końca trasy, głównie ze względu na brak sił spowodowany niespełnionym zabawowo wcześniejszym wieczorem – niewypałem...
PEŁNA EMOCJI TRASA ROWEROWA DO PUYO
Na szczęście w tygodniu droga nie obfitowała w zbyt duży ruch samochodowy, co zmniejszało stres spowodowany szansą ewentualnego rozjechania. Mijaliśmy most przy wielkiej tamie na rzece, przejeżdżaliśmy przerażającym, nieoświetlonym tunelem dla samochodów również w nadziei przed wyjechaniem z niego w całości (na szczęście w kierunku Puyo odcinek tunelowy był krótki, co skracało czas traumatycznego przeżycia), zatrzymywaliśmy się na postoje z widokami na bajeczne wodospady a przy jednym z mostów rozważaliśmy skok na bungee. Właściwie wcale o tym nie myśleliśmy. Wiedzieliśmy na pewno, że nie chcemy skoczyć, ale zawadiaccy tubylcy usilnie namawiali do sprawdzenia swych mocnych nerwów. Szlak asfaltowy przeszedł w typowo rowerową, wyściełaną ładną kamienną płytką trasą, wzdłuż zielonego wąwozu z prawej strony i stromym skalnym zboczem po lewej, gdzie to co jakiś czas sączyły się nam na głowy wodne kaskady.
Po siedmiu kilometrach lekkiego zjazdu, dotarliśmy do widowiskowej kolejki linowej nad ogromną przepaścią. Mnie korciło, by zobaczyć drugi kraniec wąwozu a Lisu miał opory. W końcu dał się namówić na szczyptę wariacji:). Było emocjonalnie, bo kolejka metalowa i chwiejna. Jedyną formą zabezpieczenia były własne ręce kurczowo zaciśnięte na metalowych obręczach czerwonej “klatki”. Dookoła świszczał wiatr a my ze strachem w oczach delikatnie patrzyliśmy w dół oczekując końca zjazdu. Trójwymiarowa przestrzeń nie miała końca. Przejazd trwał zaledwie pięć minut. Gdy kolejka zatrzymała się na środku przepaści, mieliśmy niezłego pietra. Zastanawialiśmy się, czy postój był zamierzony, by nas nastraszyć, czy tak po prostu działała??
Po drugiej stronie przespacerowaliśmy się do odpłatnego “miradoru” na wodospad. Na sam punkt jednak nie wchodziliśmy uznając, że szkoda nam ekwadorskiego dolara na bilet. Za to zafundowaliśmy sobie jakiś kolejny regionalny smakołyk, którym zajadała się cała młodzieńcza wycieczka przybyła tu przed nami. Niby nic nietypowego a jednak sok wyciskany z mandarynek był dla nas nowością. Natomiast zdecydowanie nią był ser kozi (lub inny tego typu) zasmażany w gorącym bananie. Potrawa wyglądała jak taki hot-dog w słodkim wydaniu.
Powrót na drugą stronę również odbywał się tą sama kolejką, na szczęście już z pewną miną. “Przeprawę” umilała nam mała dziewczynka zachwycona przejmującą przestrzenią. Na moje “hola” zareagowała uśmiechem miło pozując do zdjęcia. Na drugim “brzegu” mogliśmy spokojnie odetchnąć i przyglądać się innym przerażonym turystom wchodzącym na platformę kolejki, zajadając się przy tym chrupiące crossanty. Musieliśmy wracać. Ciężko było zebrać się do jazdy mając w perspektywie kilometry ciągnące się mozolnie w górę.
Powrót był emocjonujący nie tylko dlatego, że czekał nas spory wysiłek pod górkę... Ciemny tunel dla samochodów w tym kierunku nie miał końca. Przeżyłam traumę w oczekiwaniu na koniec tych ciemności. Trzymając jednymi rękoma rowery (bez świateł), drugimi – dla otuchy – siebie, nie widzieliśmy kompletnie “nada”, czyli nic. Nawet po dłuższej chwili oczy nadal nie znalazły otaczających nas zarysów czegokolwiek. Znikło światło wejścia i wyjścia z tunelu. Czułam się jak w jakimś horrorze a dodatkowo dźwięki zbliżających się samochodów były ogłupiające. Dopiero pojawiające się światła reflektorów ukazywały mały odcinek między wilgotną ścianą tunelu a asfaltem. Na szybko schodziliśmy w ten mały skrawek, by nie iść po ulicy. W końcu wymęczeni psychicznie wyjechaliśmy z niego.
Jadąc ślimaczym tempem coraz wyżej, zauważyliśmy kolejne gorące źródła i piękny hotel spa naprzeciw nich, które niezauważenie minęliśmy pędząc obok w przeciwnym kierunku. Męczarnia zajęła nam półtorej godziny, ale dzięki niej w końcu doszłam do siebie. Po oddaniu rowerów znów postanowiliśmy pobawić się w kucharzy pichcąc sobie wyśmienity obiad złożony ze: steku, sałatki, zielonej herbaty i “kubka” zupy w proszku zakupionej jeszcze w Chile.
BELLAVISTA MIRADOR NA DWA SPOSOBY
Dzień zapowiadał się ciekawie i równie aktywnie. Najpierw postanowiliśmy zaliczyć kolejny szlak w Baños wchodząc na niego o własnych siłach. W każdym możliwym momencie stawialiśmy na sport i wysiłek fizyczny. Błogie lenistwo trwające sześć miesięcy musieliśmy dopełniać jakąkolwiek aktywnością fizyczną, by nie wrócić do kraju w formacie XXL. I może Mirador Bellavista nie należał do najatrakcyjniejszym czy szczytnie opisywanym w przewodnikach punktem widokowym, lecz stwarzał przynajmniej możliwość poruszania się.
Szlak zaczynał się w środku miasta tuż obok jednej z głośnych szkół gimnazjalnych. Nie posiadaliśmy ani mapy ani szczególnych informacji, gdzie się rozpoczyna, lecz były dobre chęci, parę wskazówek od przechodniów i intuicja.. która trochę zawiodła, bo po pół godziny szlaku wspinaliśmy się w gąszczach donikąd. Jedynym znakiem rozpoznawczym był krzyż na szczycie Miradoru, a ten kierunek zdecydowanie do niego nie prowadził. Multum wszelakich dróżek zmylało trop a brak oznaczeń znowu wyprowadził nas “w pole”. Taka sytuacja trochę zdenerwowała Lisa, bo liczył na ostry wycisk, a tu co chwilę trzeba było się zatrzymywać i w oddali poszukiwać dalszych tropów. W końcu wypatrzyliśmy jakichś turystów wracających z Bellavisty. Bez pytania pognaliśmy w ich stronę. Potem mimo monotonności trasy zdążyliśmy się zmęczyć, bo droga stromo pięła się w górę.
Tajemniczym wąwozem z widokiem na miasto, dotarliśmy do punktu widokowego. Na szczycie wyjątkowo wiało a do tego zaczął siąpić deszcz. Odpoczynek, drugie śniadanie, dodatkowe ćwiczenia Krzyśka i po chwili tą samą drogą wracaliśmy do Baños.
By do końca wykorzystać połowę dnia, jaka nam została, po rozgrzewającym prysznicu zaszliśmy do wypożyczalni quadów po dwa pojedyncze okazy. Nigdy nie jeździłam na takim sprzęcie i trochę się bałam mając w głowie przestrogi mamy, że ktoś tam kiedyś się na quadzie wywrócił robiąc sobie jakąś tam krzywdę. Już miałam wizję przewracającego się na mnie kilkudziesięciokilogramowego kloca. No ale postanowiłam spróbować czegoś nowego a niskie ceny quadów w Ekwadorze dawały taką szansę. Zresztą taka przygoda wśród dzikiej przyrody z widokiem na wynurzający się zza chmur wulkan pobudzała wyobraźnię i szybko zapominało się o jakimkolwiek strachu.
Pouczeni w kwestii obsługi sprzętu, możliwych kierunkach podróży i ewentualnych zdarzeniach, po chwili pruliśmy znowu w kierunku Puyo a potem do punktu widokowego na wulkan, który zaliczyliśmy w pierwszej części dnia. Podjeżdżaliśmy do Bellavista Mirador, tyle że z innej strony. Jadąc dość ruchliwą szosą cieszyliśmy się jak dzieci. Trasa była nam już znana, więc mogliśmy się skupić na zabawie związanej z wyprzedzaniem i wygłupach. Po jakimś czasie trasa odbijała od asfaltowej drogi, po czym zaczęła piąć się w górę po jej wersji szutrowej. W takich warunkach najlepiej sprawdzały się quady. Im większe kamienie na naszej drodze, tym większa frajda z ich pokonywania.
Soczysta zieleń, przepiękne wzgórza, kolorowe kwiaty i rześkie powietrze. Po dotarciu do Miradoru Bellavista chcieliśmy skrócić sobie drogę przez jakieś rolne domostwa. I nie okazało się to dobrym pomysłem, bo o ile w podróży do tej pory nie spotkało nas żadne zagrożenie, tak tu do nóg skoczył nam podwórkowy rozwścieczony kundel. Miałam niezłego pietra podnosząc nogi do góry jak pajac i skupiając się jednocześnie na zachowaniu równowagi na quadzie. Udało się, uff.. wróciliśmy tą samą bezpieczną drogą do rozwidlenia, które odbijało na kierunek: wulkan. Tyle emocji i nowych wrażeń, że od naciskania gazu na kierownicy rozbolały mnie dłonie a na palcach zaczęły pojawiać się szczypiące zgrubienia.
Niestety w trakcie jazdy do Tungurahua okazało się, że mgła spowiła jego oblicze uniemożliwiając dojrzenie go w całej okazałości. Pozostało nam odpocząć przed powrotem do miasteczka gdzieś wśród innych domostw, na terenie których akurat pasły się lamy. I jakby przygód było mało to.. quad odmówił mi posłuszeństwa. Nie chciał ruszyć. Podejmowane próby nie przynosiły oczekiwanego rezultatu, a nie telefon w tej podróży pozwalał nam na wysyłanie jedynie smsów i odbieranie rozmów. Po dziesięciu minutach dywagacji, co mogło się zdarzyć, tak jak quad bez powodu zgasł, tak i samoistnie odpalił.
JAKA KOLEJNA ATRAKCJA?
W Baños na żądnego adrenaliny, dziwacznych, egzotycznych a przy okazji niedrogich atrakcji, czekało mnóstwo. Można było przebierać w ofertach: jednodniowej wycieczce do dżungli, canopy tour, zjazd po skałach na linach w dół wodospadu czy canyoning. Quady jednak dostarczyły nam na tyle dużo adrenaliny, że chwilowo kipieliśmy nią aż nadto. Pocieszyłam się, że skorzystam z takiej możliwości na Kostaryce, do której zmierzaliśmy na pewno i bez względu na to czy Lisu będzie chciał mi towarzyszyć czy nie. W końcu z “canopy tour” ten kraj słynął, więc warto było zaznać jej u „wymiataczy”.
Powoli żegnaliśmy się z miastem o zmroku, spacerując kolorowymi od świateł ulic i ich budowli. Kupiliśmy bilety do kolejnej destynacji – Otavalo, które słynęło z największego marketu Ameryki Południowej pod gołym niebem. Sprzedaż dosłownie wszystkiego odbywała się tam każdego dnia a w większym rozmiarze miała miejsce każdej soboty. Wtedy to każdy zakamarek tej mieściny obrosły był w budy, budki czy rozstawione stoły z towarem. Świadomie zrezygnowaliśmy ze stolicy Ekwadoru – Quito – bo akurat poznanych przez nas w podróży ludzi okradziono. A że do tej pory nic takiego nam się nie przydarzyło, nie chcieliśmy kusić losu. Po hostelu “Santa Cruz” pozostała mi pamiątką - książka z tutejszej “biblioteczki”. Wymieniłam swoją polską lekturę na angielski zamiennik i tym też sposobem zostałam zmuszona do czytania w innym języku:). W podróży autobusem czy inną formą komunikacji czas szybciej mijał umilany dobrą lekturą.
Fot. Banos i jego atrakcje, 2009.