A GDZIE DALEJ PO EKWADORZE?
Kończąc kolejną wyszywankę (tym razem przeznaczoną dla rodziców) rozmawialiśmy o naszych następnych krokach na mapie Ameryki Południowej. Nasza wiedza o Kolumbii kończyła się na filmowych i niebezpiecznych historiach o gangach narkotykowych, gorillas czy wszechobecnemu wojsku pełniącemu rolę “ochroniarzy” turystów. Wieczorem Lisa napadła obawa przed podróżowaniem przez ten kraj a ja wyczytałam o możliwym podniebnym połączeniu pomiędzy ekwadorskim przygranicznym miasteczkiem a dalszym w Kolumbii. Omijanie terenów przygranicznych oraz niezbyt uczęszczanych dróg południa Kolumbii zmniejszało jakiekolwiek niebezpieczeństwo, ale nie można też było popadać w paranoję. Pozostały nam zatem dwie opcje: albo oczy szeroko otwarte albo tanie bilety lotnicze do Cali.
Przemieszczenie się pomiędzy Baños i Otavalo, o ile na początku szło dość opieszale, zakończyło się dobrym czasowym wynikiem. Niestety dość późnym wieczorem kierowca wysadził nas przy trasie szybkiego ruchu w kilkusetmetrowym oddaleniu od centrum miasteczka. Krucze ciemności i mocna ulewa zmusiła do wzięcia taksówki. Wysadzono nas przy jakimś luksusowym hotelu. Po taktownym zapytaniu o cenę pokoju (bowiem z góry zakładaliśmy, że nasz budżet nie pozwalał na ten luksus), zasiadłam w recepcji, podczas gdy Krzysiek standardowo udał się na miasto, by znaleźć jakieś tańsze lokum. Oczekiwanie umilał chętny do rozmowy recepcjonista z wyglądu przypominający Indianina – długie włosy spięte w kitę i ciemna indiańska uroda. Chłopak zapraszał do swojego hostelu otwieranego za rok na obrzeżach Otavalo i nie wyglądał na urażonego, że nie skorzystamy z oferty hotelu a mimo to oczekiwałam w nim na męża poszukującego innego noclegu. Lisu wrócił po mnie po godzinie, podczas gdy ja odchodziłam już od zmysłów. Za każdym razem, gdy nie miałam go na oku, w mojej głowie roiły się jakieś chore, niestworzone historie, które mogły mu się przydarzyć. Nie wiem dlaczego, bo ani razu nie byliśmy nawet o krok od jakiegokolwiek niebezpieczeństwa. Może osłona nocy robiła swoje..
Recepcjonista, przy wiszącej za ladą mapą miasta. pokazał warte zobaczenia atrakcje okolicy. Faktycznie było ich sporo a większość nawet nie była wspomniana w przewodniku. Niestety nie mieliśmy na to zbyt wiele czasu. Ten pędził a my musieliśmy w jakimś stopniu trzymać się “terminarza” podróży, by spokojnie za trzy miesiące móc wracać z Kanady do kraju. Trzeba było najpierw tam dotrzeć.
Nowy pokój mieścił się w budynku nad cukiernią, tuż przy głównym placu przy klimatycznym kościółku. Żarówiasto-niebieskie ściany z seledynowym ogromnym różańcem zwisającym spod sufitu może nie przyciągały, ale mimo to pokój wydawał się być dość przytulny. Nowe miejsce uczciliśmy czerwonym winem skrzętnie zamkniętym w małej butelce po wodzie i niedopitym we wcześniejszym miejscu. Jak widać, byliśmy oszczędni:). Zmęczeni długim dniem zasnęliśmy jak dzieci.
IDZIEMY NA ZAKUPY!
Poranek powitał nas słodkawym zapachem łakoci z cukierni znajdującej się na parterze. Długi okres przebywania ze sobą dwadzieścia cztery godziny na dobę zrobił swoje i nadszedł właśnie “cichy dzień” między nami. Powód był błahy, więc zasypialiśmy naburmuszeni a na spacerze po mieście szliśmy w oddaleniu paru metrów od siebie. Na szczęście tak jak niespodziewanie pojawił się foch, tak szybko odszedł w niepamięć. Spędzanie w ten sposób czasu uznaliśmy za bezsensowne.
Planowaliśmy zobaczyć słynny market Otavalo. Wiedzieliśmy, że będzie mniejszy niż ten sławetny z soboty. Nie mieliśmy jednak czasu, by zostać tu do weekendu. Ten w tygodniu różnił się tym, że miał miejsce na jednym z placów i pobliskiej mu uliczce. Sobotni znowuż tętnił w każdym wolnym zakamarku Otavalo. Główne uliczki jak i place były bardzo zadbane, jakby niedawno odrestaurowane. Dookoła rozpościerał się widok gór również zanurzonych w chmurach. Na głównym markecie placu Plaza de Bolivar zaszaleliśmy zakupowo. Krzysiek obkupił się w tanie koszulki, na prezenty posłużyły ekwadorskie kolorowe obrusy, a żeby wyglądać podobnie i czuć się wygodnie zakupiliśmy po parze pasiastych spodni, które niejednokrotnie w podróży widzieliśmy u innych backpackerów. Bardzo zadowoleni byliśmy również z zakupu skórzanych, stylowych klapek za jedyne piętnaście “baksów” (czyli dolarów) za parę.
W drodze powrotnej na markecie spożywczym obkupiliśmy się w różne owoce w tym gigantyczne banany, które posłużyły później za rekwizyt do wymyślnych zdjęć:). Do późnego południa przesiedzieliśmy w knajpie na piwie i o kawałku pizzy dotrwaliśmy do końca dnia. No i znowu, dzień jak co dzień, czyli pakowanie. Tym razem zmierzaliśmy do, budzącej wiele emocji, Kolumbii. Mimo wielu obaw podjęliśmy decyzję: “raz kozie śmierć”.
KOLEJNY CEL: KOLUMBIA
Otavalo opuściliśmy po godzinie dziewiątej. Z ciężkimi plecakami i dodatkową “ruską torbą”, w której upchaliśmy prezenty, przedarliśmy się przez centrum miasta chwilę odpoczywając jeszcze przy Panamericanie. Zaraz czekało nas “łapanie na stopa” autobusu w kierunku granicy z Kolumbią. Nie zdążyliśmy dobrze rozgościć się na ławce przystanku autobusowego, gdy podjechał nasz transport. W międzyczasie mogliśmy lepiej przyjrzeć się młodej mamie z dzieckiem siedzącej obok. Ważnym elementem był przede wszystkim zupełnie inny styl ubioru Otavalijczyków głównie kobiet. Nawet na co dzień odziane były w regionalne stroje: szyte na miarę spódnice (głównie w odcieniach granatu lub czerni) a do tego haftowane ręcznie pufkowe białe koszule. Obowiązkowy dodatek stanowiła złota biżuteria, trochę na styl rosyjskich wyrobów.
Po raz kolejny wesoły autobus wiózł nas do granicy. Im bliżej Kolumbii, tym więcej dookoła pojawiało się ciemnoskórych tubylców. Tym razem do gustu przypadł mi mały Murzynek, który podróżował ze swoją “big mamą” i dwoma siostrzyczkami, tak jak my, do Tulcan. Na stacji autobusowej, gdy mijaliśmy się parę razy przy wejściu do toalety adorował mnie słodkim uśmiechem.
Fot. Otavalo, 2009.