piątek, 03 kwiecień 2009

LUKSUSOWY REJS WŚRÓD LODOWCÓW

Jak to życie potrafi być przewrotne. Jednego dnia byliśmy bezdomnymi z wyboru, targającymi na plecach dwudziestokilowe bagaże, negocjując w każdej możliwej okazji ceny wszystkiego, rezygnując z atrakcji, które wydawały się cenową przesadą, by innego dnia, jak prawdziwi bogacze wkraczać na pokład luksusowego „Australis” opływającego Przylądek Horn.

Może poprzewracało nam się w głowach, ale co tam! Raz w życiu może. Skoro nie dane nam było zobaczyć Arktyki czy Antarktydy… Dziwnym tylko było w ciągu dnia poczuć te dwie odmienności, te dwie skrajności. Gdy wybiła siedemnasta, trzymając bilety w garści, przeszliśmy odprawę graniczną w porcie argentyńskiej Ushuai. Po raz kolejny mieliśmy wjeżdżać (a tym razem wpływać) do Chile.

Pływający luksus

Spojrzałam na Krzyśka i myślę, że miał taki sam wyraz twarzy jak ja. To co ujrzeliśmy, przeszło nasze oczekiwania i wyobrażenia. Pływający pięciogwiazdkowy hotel. Wszystko przygotowane na tip top, nowe i błyszczące. Kajuta umiejscowiona na trzecim pokładzie z ogromnym łożem matrymonialnym i oknem na całą ścianę, obsługa dwadzieścia cztery godziny na dobę, sprzątanie kajuty parę razy dziennie (czego akurat do końca nie rozumiałam), a wszyscy kłaniają się w pół. Kto by pomyślał, że jeszcze pół godziny temu byliśmy zwykłymi backpakerami. Obeszliśmy cały statek odnajdując kolejne ekskluzywne pomieszczenia, które dostępne były pasażerom w wersji „all inclusive”: barek kawowo-alkoholowy, salon restauracyjny i sale projektowe, na których według grafiku oferowano wykłady z projekcją filmów. Dzyń, dzyń.. coś zadzwoniło i przez głośniki, które zlokalizowaliśmy przy nocnych stolikach odezwał się kapitan. Powitał "bogaczy", zaproponował parę opcji, a przede wszystkim kazał zajrzeć do trzydniowego grafiku leżącego koło biurkowego telefonu. Tam rozpisany był cały plan rejsu i atrakcje dla wszystkich. Wyprawa rozpoczynała się od powitania z załogą, które miało się odbyć tuż za chwilę. Wyciągnęłam z szafy najbardziej szałową bluzkę, jaką miałam ze sobą i już pędziliśmy na inny pokład. Wśród pokazu tanga na żywo przy lampce szampana, serwowanego w różnych kolorach, poznawaliśmy całą ekipę wyprawy. Tak młodych ludzi jak my można było na palcach policzyć. Większość stanowili jednak majętni Niemcy a przeważająca liczba to emeryci. Dobrze, że chociaż do stolików, przy których trzy razy dziennie mieliśmy spożywać posiłki, przypisano nam młodszą drużynę. Wygłodniali zeszliśmy na kolację. W restauracji zasiedliśmy przy okrągłych ośmioosobowych stolikach. Początkowo onieśmielił mnie ten przepych i elegancja. W, z założenia, wyluzowanej wyprawie nie musiałam zastanawiać się, którym widelcem powinnam zacząć jeść, a do czego służy to czy tamto. Po prostu nie było takiego wyboru. A tu konsternacja na wstępie. Trochę delikatnych spojrzeń na zachowanie towarzyszy stolika i wiedziałam wszystko. Myślę, że w podobnych odczuciach nie pozostawałam odosobniona, bo inni równie z ciekawością przyglądali się poczynaniom drugich. Delikatnie oświetlona sala, z pięknym czerwonym dywanem po środku, po którym deptało się mięciutko jak po łące, w mig zapełniła się wieloosobową obsługą, gdzie każdy stolik miał swojego kelnera. Dżentelmeńsko i z gracją Chilijczyk wypytał najpierw część damską o napoje, po czym powracał z kuchni z paroma butelkami wykwintnego wina do wyboru. Potem podał karty menu, z których wybieraliśmy sobie potrawy na wieczór. I o ile wstępnie zastanawialiśmy się, którą wymyślną wersję rarytasu wybrać spośród dwóch oferowanych, potem bez zastanowienia braliśmy dwie różne. Standardowo jadaliśmy ze swoich talerzy, by próbować wszystkiego. Kolacja była rajem dla podniebienia. Nie pamiętam nazw, ani większości składników owych wykwintności. Nie wiedziałam też, czy kiedykolwiek dane mi będzie zaznać jeszcze takiego kulinarnego luksusu, jak tu. Starałam się zatem żyć chwilą i czerpać pełnymi garściami z tego, co za taką wystrzałową cenę wykupiliśmy sobie na trzy dni. Obawiałam się jedynie rozepchanego żołądka i konieczności powrotu do skromnych przyzwyczajeń po zejściu na ląd. Ale nie miałam zamiaru teraz zakrzątać sobie tym głowy. Rozpływające się w ustach delikatne przekąski, kremowe zupy, idealnie wyważone smaki i smakowite uwieńczenie posiłku przepysznymi deserami, powodowało, że człowiek odpływał w błogości. Sen zastał nas przy muzyce radiowej lecącej z głośnika tuż przy uchu, z brzuchami do góry i pomiędzy rozmyślaniami o atrakcjach dnia następnego.

"Wzburzony" Przylądek Horn

Szósta rano. Do ucha niespodziewanie krzyknął nam kapitan, podający przez głośniki informację o podpłynięciu do najważniejszego punktu rejsu. Dopływaliśmy do Przylądka Horn. W jednej sekundzie przypomniałam sobie grafik atrakcji, a wzburzone morze dodatkowo utwierdziło mnie w tej informacji. Oj, ciężko będzie na głowie i w brzuchu moim. Uprzedzano, że może trochę bujać. Tyle, że w trakcie snu kompletnie mi to nie przeszkadzało, a właściwie dodatkowo lulało jak w kołysce. Gorzej było później, choć – jak się okazało - w tych odczuciach nie byłam osamotniona. Nocą z Ushuaia przepłynęliśmy przez Kanał Beagle’a, Cieśninę Magellana i Kanał Murray’a. O szóstej rano mieliśmy podjąć się próby zejścia na ostatni ląd przed mrozem Antarktydy, o ile warunki pogodowe nie utrudnią tego wyczynu. Śniadanie nie było wskazane, a dla opornych na morskie szaleństwo w barku czekała poranna kawa i wybór w ciastkach. W umówionym miejscu zebrała się już spora ekipa. Skinęłam przyjaźnie głową w kierunku poznanej dzień wcześniej samotnie podróżującej Australijki i delikatnie przełknęłam łakocie. Oczekiwaliśmy na zgodę kapitana, by postawić stopę na Przylądku Horn. Do brzegu mieliśmy dotrzeć na spuszczonych na wody pontonach, więc większa fala stwarzałaby duże zagrożenie. Opłynięcie Przylądka Horn jest trudnym zadaniem ze względu na panujące tu zwykle trudne warunki pogodowe. Załoga przyzwyczajona była do faktu, iż zejście na brzeg należało za każdym razem rozważać, bo wzburzone morze w tym rejonie nie było niczym nadzwyczajnym. Niestety niesforne odmęty oceaniczne nie pozwoliły na eksplorowanie trudno dostępnego skrawka ziemi. Nie byliśmy tym faktem pocieszeni, a właściwie byliśmy prawdziwie zawiedzeni. Nie ich wina, ale serce ściskało z żalu, że byliśmy ciut ciut, tak blisko… Na znak sygnał, po informacji wygłoszonej przez megafon, mocniej ścisnęłam klucze do kabiny, ostrzegawczo spojrzałam na Krzyśka i z gracją oddaliłam się z sali barowej, w kierunku prywatnej toalety. Jednak fakt, że mój ojciec był marynarzem, nie przeszło na mnie w żaden sposób i dopadła mnie choroba morska. Z trudem udało mi się wyjść z łazienki i dojść do Lisa na pokład, by choć przez chwilę pokontemplować magię „końca świata”. Mój mąż był w tym temacie moim przeciwieństwem. Jak zerwany ze smyczy biegał podekscytowany po pokładzie. Podchodził z jednej strony burty, biegł na drugą robiąc przy tym klatkę za klatką i ekscytującym głosem prosząc mnie, bym na tle Horn zrobiła mu parę fotografii. Podmuch świeżego powietrza dobrze mi zrobił. W oddali zobaczyłam klifowy brzeg z latarnią morską i „skrzydlaty” pomnik postawiony na cześć tych, którzy zginęli w tych „trudnych” wodach. Łza napływała do oka na myśl o wierszu, który został napisany dla żeglarzy, a którzy stracili tu swe życie. Na pamiątkę opłynięcia Przylądka każdy pasażer „Australis” otrzymał dyplom z tymże wierszem a w paszportach wbito nam wyjątkowe „pingwinowe” pieczątki.

„Soy el albatros que te espera
En el final del mundo.
Soy el alma olvidada de los marinos muertos
Que cruzaron el Cabo de Hornos
Desde todos los mares de la Tierra.
Pero ellos no murieron
En las furiosas olas.
Hoy vuelan en mis alas
Hacia de eternidad,
En la ultima grieta
De los vientos Antarticos.”
*

(Sara Vial, Diecembre 1992)

* A my otrzymaliśmy go w wersji angielskiej:

„I am the albatross that awaits you
At the end of the world.
I am the forgotten souls of dead mariners
Who passed Cape Horn
From all the oceans of the world.
But they did not die
In the furious waves.
Today they sail on my wings
Toward eternity,
In the last crack
Of the Antarctic winds.”

Wróciłam do kajuty, by swoje odleżeć i otumanić złe samopoczucie aviomarinem. Na śniadanie zeszłam już jak nowonarodzona. Jedzenie jak zwykle przednie, więc z odchudzania nici, ale chociaż smutek spowodowany niezejściem na ląd szybko został zrekompensowany „przez żołądek do serca”. Inne atrakcje, organizowane na każdym kroku, również się do tego przyczyniły.

Przeciskając się Cieśniną Magellana

Na południu mapy Ameryki Południowej wydawało się, że wszystkie kanały zlewały się w całość. W rzeczywistości szczeliny między lądami były tak ogromne, że przepływając przez nie, nie przyszłoby mi do głowy, że kluczymy słynną Cieśniną Magellana. Wody oceanu uspokoiły się i bez rewelacji żołądkowych można było delektować się pejzażami za ogromnym kajutowym oknem. Nie podejmowałam się jeszcze prób wyjścia na pokład. Wolałam obserwować wszystko z bezpiecznej odległości. Surowość lodowcowych terenów była przerażająca, ale jednocześnie magiczna. Górki gładkich wzgórz wynurzały się z morza niczym ogromne, gładkie żółwie skorupy. Gdy wydawało się, że na tym śliskim i zimnym podłożu nic nie może wyrosnąć, po innej stronie burty wystrzeliwały w górę szczyty porośnięte bujną roślinnością. Nie mogłam doczekać się pierwszego dzisiejszego zejścia na ląd. W końcu wywołano wszystkich uczestników na dolny pokład. Tam przydzielano nam odblaskowe kamizelki ratunkowe. Mimo że morze było spokojne, to wyczuwalny był chłód i powiew silniejszego wiatru. Po kolei pakowano nas do pontonowych „Zodiaków”, którymi dopływaliśmy do brzegów Zatoki Wulaia. Swego czasu tereny te zamieszkane były przez najliczniejsze na Ziemi Ognistej plemię Indian - Jaganów. Wśród rozbryzgujących się pod naporem „Zodiaka” fal, mocno trzymając się bocznych linek przy większych podskokach motorówki, dopłynęliśmy rozradowani do lądu obrośniętego wysoką żółtawą trawą. Pomostem doszliśmy do jedynego na wyspie budynku, a jak się później okazało, stanowiącego muzeum. Zebrane wewnątrz materiały przedstawiały czasy odkrycia Ameryki, dotarcia do tych lądów i codzienne życie Jaganów. Luksus na statku zaskakiwał, ale poddanie się z góry zaplanowanym atrakcjom, schodzenie na posiłki jak prosiaczki do paśnika, z każdą chwilą coraz głodniejsi, rozbiły nas i rozleniwiło. Cieszyliśmy się zatem strasznie na myśl o trekkingu, który czekał nas lada chwila. Minęliśmy grupę emerytów i na czele z młodą długowłosą Australijką wypruliśmy do przodu. Wśród lasów, gąszczy i kniei mieliśmy dojść do punktu widokowego na ocean i porozrzucane wyspy Cieśniny Magellana. Uznaliśmy, że ze swoim szybszym tempem dojdziemy na szczyt i tam poczekamy na pozostałych. Byliśmy przekonani, że przyjdzie nam jeszcze długo czekać tam na nich. Jak to czasem los musi dać pstryczka w nos, by człowiek zupełnie nie zdziczał i się w swojej pewności nie zapowietrzył! Podbiegaliśmy drewnianymi kładkami zarzuconymi nad bagnami, wśród groźnie wyglądających drzew, naturalnych oczek wodnych i wysokiej roślinności. Szlak nie był jakoś wyjątkowo oznaczony. Właściwie nie przyszło nam nawet do głowy, by zapytać przewodnika, czy w ogóle jest oznaczony i jak? Kolorowych plamek na drzewach nie było, jeszcze żywszych w kolory tasiemek w pewnym momencie zbrakło, a miradoru jak nie było, tak nie ma. Zgubiliśmy się. - Pięknie …, my to mamy szczęście. Tysiąc grup wchodzi w sezonie na wulkan w Pucon i tylko jedna nie dotarła, w której byliśmy my. Wszyscy schodzą na Przylądek Horn, a tylko my mamy niesprzyjające warunki pogodowe. A teraz na prostym szlaku się zgubiliśmy. Jak pech to pech! – Lisu przedzierał się pod kolejnymi coraz niższymi krzakami. Zawróciliśmy póki w głowie mieliśmy szlak, którym odbiliśmy od właściwego. Nikt nawet nie zauważył naszej nieobecności. Okazało się, że przeszliśmy punkt widokowy. Nie był w żaden sposób oznakowany. Skłamałabym, gdybym uznała, że widok z lotu ptaka na Wuluaia nie był niesamowity. Otóż był, nawet bardzo. Wysepki osiągające rozmiarami wielkość małych plamek wśród granatowego oceanu, pożółkłe tereny naszej wyspy i rozświetlony już o zbliżającym się zmroku “Australis” były imponujące. Odnaleźliśmy grupę udając, że ot tak odbyliśmy spacer kawałek wyżej. Zrobiliśmy zestaw zdjęć i powoli zaczęliśmy schodzić do brzegu, by zdążyć przed nocą. A na dole... czekała nas niespodzianka. Po krótkiej historii w przybrzeżnym muzeum skierowaliśmy się do kładki, do której co chwilę podpływały pontony. Załoga czekała przed drewnianym mostkiem z rozgrzewających przysmakiem. Do wyboru serwowano gorącą czekoladę do picia bądź whisky z lodem. Zapachniało luksusem. Oj, nie pozwolą się tu nam zagłodzić czy przechłodzić, nie pozwolą...

Nieustająca rozrywka

Późny obiad zakończył się jeszcze później niż przypuszczaliśmy. A to za sprawą miłej pogawędki przy stoliku z zaprzyjaźnionymi Australijczykami. Para ponad trzydziestoletnich zabawnych chłopaków idealnie uzupełniała się swymi charakterami. Podczas gdy jeden zasypywał nas kawałami, drugi skrupulatnie wsłuchiwał się w historię Polski, wiedząc o niej nie mniej od nas. Z zawodu był prawnikiem a z zamiłowania historykiem. Mnie połączyła z nim silna więź podobnych odczuć na morzu. Gdy sina wyszłam na pokład po żołądkowych rewolucjach, by zobaczyć majaczący w oddali Horn i zobaczyłam go podobnie fioletowego, od razu mi ulżyło. On też się uśmiechnął, choć do śmiechu na pewno mu nie było. Napełnione brzuchy szybko upomniały się o natychmiastowy sen, ale żeby zabić poczucie winy nieróbstwem, skoczyliśmy na inne pokłady, by zobaczyć, co się tam dzieje. Na jednym właśnie leciała projekcja filmu dokumentalnego o pingwinach, które na żywo mieliśmy ujrzeć za dwa dni. Próbowałam skupić się na małych drepczących skrzatach, odbywając poważną walkę z opadającą sennie powieką. Pobudziłam się, gdy w drodze do kajuty dobiegły nas podekscytowane okrzyki turystów z innego piętra. Na ogromnej sali odbywała się gra w bingo podsycana ciekawymi nagrodami. O nie, to nie na nasze siły.

Fot. Rejs do Przylądka Horn & przez Cieśninę Magellana.

Kolejny dzień to kolejne atrakcje. Marzyliśmy zobaczyć pingwiny w ich naturalnym środowisku i skrycie pragnęliśmy ujrzeć wieloryby. Czy się nam udało? Sprawdźcie w kolejnym artykule.

Leave a Reply

Your email address will not be published. HTML code is not allowed.