Liczyłam, że rejs nie zafunduje mi kolejnego szalonego „Cape Horn”. Może cała ta oaza spokoju spowodowała, że z przyjemnością czerpałam garściami z elementów edukacyjnych wyprawy. Zasłuchiwałam się w wykład o Magellanie, by po tej godzinie historii udać się na bardziej namacalne show. Z radością oczekiwałam degustacji chilijskiego wina. Krzysiek w międzyczasie udał się na najdroższy sen życia (jak to nazwał), a ja – jako miłośnik czerwonego wytrawnego trunku – uznałam, że warto pogłębić wiedzę w tym temacie, przy okazji próbując nowego dla mnie szczepu Carmenere. Tylko warunki patagońskie pozwalają na jego uprawę. Mimo że nie wyczuwałam nut wanilii, pieprzu czy cynamonu, degustację uznałam za miłe i pouczające doświadczenie. Zaskoczona byłam ogromem odmian winogron, o przeróżnej wielkości, kształtach, nie mówiąc już o całej kiści czy liściach.
Magia lodowców
Pogoda tego dnia była dla nas łaskawa. Spokojny, granatowy ocean pokryty śnieżnobiałymi skrawkami lodu pozwalał na bezpieczne wpłynięcie w dość wąską cieśninę, pomiędzy zanurzonymi w lodowatych wodach górami. Zmierzaliśmy według planu do dwóch lodowców. Wszystko odbywało się w pięknej scenerii zielonkawych i szarych szczytów wyrastających spod ziemi gór.
Gdzieniegdzie szybowały nad głowami kormorany, nurkując do oceanu. Najpierw statkiem podpłynęliśmy pod wielki Gunther Pluschow Glacier.
Ten wyglądem przypominał rozdzielony u nasady wielki biały jęzor, po środku którego wędrował szary kosmyk. Gdzieniegdzie jego niebieskie odcienie powodowały, że wydawał się jedynie wytworem wyobraźni. Znowu zeszliśmy do pontonów i podpływaliśmy w ciasny dla statku przesmyk do lodowca Piloto Glacier, odkryty przez niemieckiego pilota. Będąc bliżej coraz bardziej odczuwaliśmy na ciele jego chłód. W ciszy nasłuchiwaliśmy walących się w każdej sekundzie odłamków góry. Czasami z płuc niekontrolowanie wyrwał się przestraszony krzyk a po plecach przechodziły ciarki.
Przewodnik uspokajał, że to normalne i lodowiec pracuje. Zacierając ręce, wpatrywaliśmy się wielkiego niebieskiego potwora. Otaczały nas wysokie wzgórza. Skały groźnych gór obrośnięte były gniazdami przeróżnego ptactwa, które nic nie robiło sobie z naszej obecności. Karmiły swoje małe, nurzając się łepkami w ich otwartych na oścież dziobków i dalej pędziły po rybne przekąski. Na pontonach przysiadały ciekawskie wróblo-podobne ptaszki, kręcąc zadziwione główkami na wszystkie strony. Byliśmy dla nich atrakcją, jak dla nas cała ta ekspedycja. Echo w tym zakamarku nie znało granic.
Kierowca motorówki opowiadał o szybkim topnieniu lodowców i o tym, że ich nienaturalny kolor powstaje z innej, czystej energii zużywanej przy takiej „produkcji”. Po godzinie wróciliśmy na „Australis”, chwytając w rękę gorący kubek wręczany przez załogę. „No tak. Rozgrzewka być musi. Zawiodłabym się gdyby i tym razem o nas nie zadbali w stu procentach.” Zmarznięte członki powoli odczuwały wpływ grzanego wina.
Wyspa Magdalena
O świcie zeszliśmy po raz ostatni do „Zodiaków”, by znowu w grupach podpływać do opustoszałej w roślinność Wyspy Magdaleny. Słońce dopiero wstawało i chłód dawał o sobie znać. Wzdłuż pontonu pływały delfiny a w oddali żwawe, choć wydawałoby się, że tylko w wodzie, pingwiny. Promienie coraz mocniej oświetlały ciemną ziemię uwidaczniając biało-czarne ptaszki. Na lądzie czekała ich tylko nieliczna, nieporadna garstka.
Kolonia ta przebywała na wyspie zwykle do końca marca, więc mieliśmy szczęście, że zostało parę osobników do podziwiania z bliska. Małe grupki zwierzaków stały przy brzegu leniwie się przeciągając i z zaciekawieniem obserwując przybywających na jakichś dźwięczących pojazdach „obcych”. Pozostała część dopiero co wyglądała ze swoich norek, których na wyspie był cały wysyp. Jedne wychodziły właśnie na zasłużoną poranną toaletę, inne migiem przecinały nam drogę, jakby nadal nieprzyzwyczajone były do odwiedzin ludzi a jeszcze inne niewzruszone pozowały do zdjęć.
Wyznaczona na lądzie droga prowadziła stromo do czerwonej latarni morskiej. Była to jedyna stała konstrukcja na Magdalenie stanowiąc drogowskaz dla statków płynących przez tą cieśninę. Na szczycie, przy mocnych podmuchach wiatru, łopotała głośno chilijska flaga. W oddali na tle wschodzącego słońca majaczyła nasza luksusowa łajba.
Powrót do życia włóczęgi
Na pokładzie czekało nas ostatnie śniadanie. Nie pozostawało nic innego jak na nowo wejść w tułacze ubrania, jeść suche buły i samemu martwić się o swój los. Tym razem przemarzniętym nikt już whisky czy gorącej czekolady nie poda. Podróż dobiegała końca. Mimo to cieszyliśmy się z tej odmienności. Ze skrajności w skrajność, ale każda była niesamowita. Cieszyliśmy się na tę bezdomność z wyboru, ciekawi, co zgotuje nam los za chwilę. Po raz ostatni zawitaliśmy do Punta Arenas - najczęściej odwiedzanego przez nas miasta z przypadku. Odzwyczajeni od targania bagażu na plecach, przemierzaliśmy znane nam na pamięć ulice miasta. Na dworcu autobusowym czekał już na nas autobus w kierunku Buenos Aires przez Rio Gallegos po stronie argentyńskiej. Sześciogodzinna podróż autobusem nie robiła już na nas takiego wrażenia a czas leciał jak z bicza trzasł. A to zasypialiśmy mocnym snem, a to robiliśmy kanapki, czytaliśmy książki czy czasem spojrzeliśmy na hiszpańskojęzyczny film puszczany na dvd. Dalej podróż miała trwać ponad trzydzieści godzin, więc od razu ustaliliśmy sobie przerwę w drodze do argentyńskiej stolicy. Puerto Madryn było adaptacyjnym przystankiem, odpoczynkowym i relaksacyjnym. Trzeba nam było zebrać siły, bo mimo że autobusy gwarantowały siedzenia semi-cama, mieliśmy chęć spędzić choć jedną noc w pozycji horyzontalnej.
Fot. Cieśnina Magellana i Wyspa Magdalena.
Czy wieloryby uda nam się zobaczyć w Puerto Madryn, gdzie idzie ich szlak migracyjny z południa Ameryki do Kanady? Sprawdź.