(siedemnaście godzin, zamiast czternastu, jak oferowała korporacja przewozowa), wymęczyła nasze dupska (przez nieustające siedzenie i ciasnotę) i głowy (przed nami rozsiadła się głośna i „wielka” rodzina kolumbijska rozkładając siedzenia na naszych kolanach) a do tego była niemiłosiernie droga (bo ten rarytas kosztował nas niebagatelne sto pięćdziesiąt złotych od osoby). Trochę zdenerwował nas też fakt, że mimo założenia, że podróżujemy tylko za dnia po Kolumbii, byliśmy zmuszeni - niezależnie od nas - do wylądowania w Santa Marta tuż przed północą. Ale chyba jakkolwiek by tą podróż nie rozpocząć, długi odcinek powodował, że i tak zahaczylibyśmy o zmrok.
PODRÓŻ AUTOBUSEM PO KOLUMBII
Najmilszą rzeczą, jaka nas spotkała w trakcie tej przeprawy to faktyczne istnienie w autobusie ubikacji, z którą graniczyliśmy i mogliśmy do niej chodzić jak często mieliśmy chęć. Nie było to taką oczywistością – jakby mogło się wydawać - a w naszym przypadku był to istotny warunek wykupienia biletu. Wielokrotnie niekończące się godziny jazdy nieumilane przystankami, wywoływały nerwowe oczekiwanie postoju i stres jak to się zakończy.
Drugą niespodzianką był fakt poznania miłego starszego Kolumbijczyka, który troskliwie co chwilę upewniał się, czy mamy gdzie nocować i zaskoczył znajomością filmu „Katyń”.
Gdy za oknem pojawiła się noc, coraz częściej zatrzymywała nas policja. Za każdym razem wszyscy pasażerowie wychodzili z autobusu, dawali bagaże i dokumenty do przeglądu. Przekazywanie paszportów w obce ręce zawsze budziło w nas dziwny niepokój. Lepiej czuliśmy się mając je stale przy sobie. Mimo tego detalu każda rewizja była dla nas sympatyczna. Żołnierze też wielokrotnie upewniali się, czy mamy noclegi w miejscu destynacji.
KUBAŃSKIE OBRAZKI W SANTA MARTA
Santa Marta okazała się być sporym miasteczkiem kolonialnym i poszukiwanie po ciemku noclegu i wybrzydzanie w cenach nie wchodziło o tej porze w grę. Normalnie poszukalibyśmy czegoś taniego, ale przyszło nam zdecydować się na jedną z opcji polecanych w przewodniku. Mimo wyboru najtańszego, okazał się być jednocześnie jednym z droższych na naszej drodze, ale tym razem nie mieliśmy wyjścia. Postanowiłam zatem w stu procentach wykorzystać luksusy jakie nam oferował aż do godziny piętnastej dnia następnego. Do tej pory bowiem trwała jego doba hotelowa. W cenie był: internet (w 2009 nie każdy miał go w komórce i nie wszędzie było WiFi), basen, przepyszne śniadanie, wybrany z ichniejszej lodówki napój na osobę i egzotyczne patio pod gołym niebem. Pokój dysponował wentylatorem, bez którego w ogóle pływalibyśmy chyba w swoim pocie. Taka wilgoć i gorąc panowały nad Morzem Karaibskim.
Następnego dnia planowaliśmy poszukać tańszego lokum, rozejrzeć po okolicy, zorientować w opcjach dotarcia do Zaginionego Miasta (trekking podobny w stylu do peruwiańskiego szlaku prowadzącego do Machu Picchu), zobaczyć słynne plaże Parku Narodowego Tayrona i pooddychać magią Karaibów.
Obudziliśmy się w klimatycznym pokoju przemoczeni do suchej nitki dość wcześnie. Mimo „chodzącego” wiatraka upał nie ustawał. Dodatkowo za oknem skrzeczały domowe papugi, co nie ułatwiało niezmąconego snu. Chłodny prysznic postawił na nogi a pyszne i bogate śniadanie stanowiło miły początek dnia. Bajeczny obrazek uwieńczony został kąpielą w ciut chłodniejszych wodach basenu umieszczonego na terenie wewnętrznego patio hotelu. Już zaczynałam lubić ten nowy kolumbijski klimat. Gdy, po hostelowym rekonesansie, wrócił Krzysiek a jeszcze przed upłynięciem doby hotelowej, opuściliśmy luksusy pozostawiając bagaże w przechowalni, by z nimi nie podejmować ostatecznej decyzji. Zajęło nam to trochę czasu. I mimo, że Santa Marta okazała się być bardzo klimatycznym miasteczkiem w stylu kubańskiej Hawany: stare kolonialne budownictwo z sypiącym się z kolorowych budynków tynkiem, wąskimi uliczkami, gorącym powietrzem i głośną muzyką uliczną, jednocześnie była bardzo miejska a plaża wąska i zaludniona. Miasteczko stanowiło bowiem wakacyjny kurort podbijając tym samym ceny noclegów. Odkąd wjechaliśmy do Kolumbii, unikałam noszenia przy sobie swojego dużego Nikona bez wcześniejszego zbadania „terenu”. Spontaniczna decyzja o opuszczeniu Santa Marty spowodowała, iż nie posiadam żadnej fotograficznej pamiątki z jej wizerunkiem.
RAJ NAD MORZEM KARAIBSKIM
Marzył się nam fajny pokój z balkonem czy tarasem wychodzącym na morze, z możliwością korzystania z kuchni, bo planowaliśmy w końcu gdzieś na dłużej „osiąść”. Nieustający, od momentu przekroczenia granicy ekwadorsko – kolumbijskiej, pęd podróży bardzo nas zmęczył. Dodatkowo niezweryfikowane wcześniej miejsca noclegowe, formy transportu oraz stołowanie się „na mieście” bardzo nadszarpnęły nasz budżet, więc nadszedł najwyższy czas go podreperować przemyślanymi oszczędnościami, przy jednoczesnej regeneracji sił.
Wizja bytowania w wiosce oddalonej od gwaru miasta wydawała się jak niespełnione marzenie. Słyszeliśmy o wiosce - Taganga znajdującej się pięć kilometrów od Santa Marty. Nie czekając na nic, za jakieś grosze przy głównej drodze złapaliśmy busik do wioski i po piętnastu minutach staliśmy na piaszczystej plaży wśród czerwono-zielonych wzgórz. Taganga leżała w kolebce wzgórz a jej urok dojrzeliśmy już z góry dojeżdżając do niej krętymi serpentynami. Lazurowa zatoka z majaczącymi w oddali białymi stateczkami wyglądała jak bajka. Tak wyobrażaliśmy sobie nasz urlop. Zapragnęliśmy zaszyć się tu na tydzień, nic nie robić, opalać się i kąpać w ciepłym, jak zupa, morzu.
Przy brzegu rozsiane stały hostele. Upał nie dawał za wygraną, mimo późnego popołudnia a powietrze jakby stało w miejscu, więc po chwili na nowo zlani byliśmy potem. W międzyczasie nasze twarze zdążyły złapać czerwonego, słonecznego pąsa. Oczywiście, w trakcie tych rozmyślań i poszukiwań nie przyszło nam do głowy, by się posmarować jakimś kremem ochronnym. Zakładając, że musimy mieć pokój z widokiem na morze i najchętniej z balkonem, zdecydowaliśmy się na hostel Casa Blanca tuż przy brzegu. Niestety okazało się, że miejsca znikały w nim jak świeże bułeczki, mimo że na zastanowienie daliśmy sobie kilkanaście minut. Znowu znaleźliśmy się w sytuacji wyjściowej. Obeszliśmy wszystkie hostele i tańsze okazały się być już zarezerwowane, a na droższe nie było nas stać. Zrezygnowani wracaliśmy do głównej ulicy, by złapać autobus do Santa Marta. Nagle, w drodze do serpentynowej ulicy przed oczami wyrósł nam ostatni, klimatyczny i ładny hotelik. Zaszliśmy do niego bez większej nadziei. I co się okazało? Znaleźliśmy piękny pokój spełniający nasze wszystkie wymagania. Miejsce dodatkowo oferowało kuchnię do dyspozycji, taras z hamakami i widokiem na zatokę, internet za jakieś grosze a to wszystko blisko plaży. Hotelik urządzony był w stylu greckim – biały marmurowy z niebieskimi akcentami. Trafiła się nam szczęśliwa siódemka. Nie pozostało nam nic innego, jak zarezerwować pokój i wrócić do Santa Marty po bagaże.
Chcieliśmy być „fair” wobec właścicielki Casa Familiar w mieście, gdzie wstępnie zarezerwowaliśmy sobie nocleg na kolejny dzień i udaliśmy się tam osobiście w celu rezygnacji z pokoju. Właścicielka, która początkowo wydała się być miłą osobą, pokazała na co ją stać, gdy okazało się, że zarobek przejdzie jej koło nosa. Na odchodne rzuciła za nami: „Weźcie repelenty, bo tam panuje denga”. Oczywiście wiedzieliśmy, że zrobiła to po złości i z rozgoryczenia, ale jednocześnie zasiała w nas ziarenko niepewności. Potem gdy opowiadaliśmy to komuś w Tagandze, od razu domyślono się kto to powiedział. Podobno mówiła to każdemu, kto rezygnował z jej lokum w zamian za spędzenie wolnego czasu w wiosce.
Wypiliśmy po pysznym owocowym soku wyciskanym w plażowej budce przez słodką „negritę”. Kolumbia z nich słynie. Są świeżo wyciskane z przeróżnych egzotycznych owoców i mieszane według gustu z wodą lub mlekiem.
- Broń Boże nie mów do mnie „señora”. - Odpowiedziała flirtującym tonem piękna Kolumbijka sprzedająca soki w budce na plaży. Krzysiek był wysyłany po orzeźwiający napój najczęściej i było dla niego oczywistym zwracanie się do kobiet per „señora”. - Możesz mówić do mnie „negrita” (czarnulka), ale nie myl z „negra” (czarna), bo to już obraźliwe. - Dziewczyna z romantycznym afro przekazywała Lisowi dalsze wskazówki. - „Señora” mówi się do starej baby, więc w ostateczności możesz się do mnie zwracać „señorita”. - Zapamiętał...
Od przechadzającego się po plaży sprzedawcy nabyliśmy po bransoletce na nogę a potem zasiedliśmy w domowej knajpce na uboczu na pysznym obiedzie rybnym złożonym z zupy rybnej, filetu z ryżem i zapiekanymi bananami.
Wieczór spędzony na plaży, przy zachodzącym różowo słońcu, był pierwszym tak magicznym w „naszej Kolumbii”. Nie wychodziliśmy z gorącego morza, mimo iż słońce chowało się już za horyzontem. Gdy zupełnie zgasło, zapalono ogromne latarnie rzucające swe światło na brzeg. Kontynuowaliśmy nadejście zmroku na tarasie hotelu w nadal panującym zaduchu, rozsiadając się w hamakach i sącząc czerwone wino kontemplując urok Tagangi w rytm dochodzącej z nabrzeża rytmicznej salsy.
Chcecie poczuć bardziej klimat Tagangi? Zajrzyjcie do kolejnego artykułu.
Fot. Taganga (2009)