Cieszyliśmy się, że droga od Cali cieszyła się już lepszą renomą i że stres spowodowany jazdą mógł być zdecydowanie mniejszy.
KOLUMBIJSKA GOŚCINNOŚĆ
W mieście złapaliśmy taksówkę w rejony ulicy, na której jakoby miało kipieć od hoteli i tak też było. Dzięki temu, że hotel stał tu na hotelu, mogliśmy przebierać w cenach i standardzie. Wybraliśmy pokój przy „starówce”, chociaż okolica wcale nie wydała się taka ciekawa, jak zakładaliśmy. Okolica aż dudniła kasynami a pobliskie parki wieczorem nie wydawały się jakoś wyjątkowo klimatycznie oświetlone i zaludnione, więc po krótkim spacerze i spóźnionej kolacji wróciliśmy do pokoju. Na mieście zaobserwowaliśmy coraz ładniejsze Latynoski, choć z pełnymi krągłościami. Poznane w podróży osoby (głównie mężczyźni) wielokrotnie zachwycały się kolumbijskimi kobietami, więc i nasza ciekawość zjawiska była już dość duża. Trzeba przyznać, że im wyżej Ameryki Południowej, tym faktycznie ich uroda bardziej przyciągała wzrok...
Kolumbijczycy zadziwiali otwartością, uprzejmością i pomocą. Chętnie zagadywali, ciekawi byli nowych twarzy, podróżników. W hotelu zaoferowano nam darmowe skorzystanie z internetu. I tu też spotkaliśmy się z zabawną sytuacją, bo zaprowadzono nas do prywatnego gabinetu, prawdopodobnie właściciela hotelu, gdzie odpalono nam dwa laptopy. W pokoju siedziała z nami młoda pani, która nas pilnowała. Po gabinecie walały się jakieś – prawdopodobnie ściśle tajne - dokumenty, więc stąd ta “ochrona” pod postacią wątłej pani. Krzysiek, po zapoznaniu się z „niusami” ze świata, wrócił do pokoju a ja kończyłam pisać jeszcze ostatnie maile. I wtedy szczupła Kolumbijka rozgadała się na dobre. Pytała o wszystko, nieustająco i ogólnie chyba miała chęć na plotki:). Poczułam się jak u siebie w domu.
NAJWIĘKSZE ZOO KOLUMBII
Nie mogliśmy odmówić sobie “gwoździa programu” Cali, czyli słynnego na cały kraj tutejszego ZOO. Podobno należało do jednego z piękniejszych i największych w Kolumbii. Chcieliśmy poczuć się jak dzieci i beztrosko spędzić taki wyciszający dzień. Na dodatek trafiliśmy na jakieś świąteczne dni Kolumbii, gdyż miasto świeciło pustką, na ulicach żadnego ruchu, jakby wszystkich zmiotło z ziemi.
Pod bramę z wielkim napisem “ZOO” dotarliśmy taksówką. Trzeba przyznać, że miejsce okazało się bardzo egzotyczne i urokliwe. Park utworzono na styl dżungli, z zielonymi ścieżkami otoczonymi palmami, z dostępnymi na wyciągnięcie ręki okazami zwierząt i roślin. Po zakupieniu biletów przeszliśmy przez most zarzucony nad rwącą rzeką, za którym pojawiały się pierwsze zwierzaki. Wizja stwórców tegoż ZOO zakładała możliwość odczucia świata zwierząt w ich prawdziwym środowisku. Dzieciom udostępniono różnego typu interaktywne atrakcje (typu: “zobacz czy jesteś większy od swojego ulubionego zwierzaka” poprzez rozmieszczone w parku prawdziwe odwzorowanie wielkości wybranych gatunków zwierząt), ułatwiające naukę i zrozumienie różnych gatunków, ich zachowań, budowy fizycznej, sposobów na przetrwanie. Wszystkie było tematycznie opracowane, by łatwo przechodzić do kolejnych części ZOO (czyli w jednym miejscu ptaki, w innym skupisko małp czy kotów itd.).
Wejście prowadziło wprost na małe oczko wodne ze sztucznymi ogromnymi liśćmi, po których można było skakać. Nad stawem z ogromnymi pomarańczowymi rybami mogliśmy niemalże dotykać ich pyszczków wynurzających się z odmętów ciemnych wód. Przechodząc koło klatek najrozmaitszych papug, podziwialiśmy ich kolorowe ubarwienie, pieszczotliwe przytulanki czy donośne skrzeczenie. Przechodząc koło szalonych strusi śmieliśmy się widząc jednego z nich, który ewidentnie pomylił posiłek z metalową obręczą oddzielającą go od nas, uderzając w nią dziobem. W innym miejscu udało nam się w końcu, choć może nie na wolności, zobaczyć słynnego “cock of the rock” – czyli ikonę wśród peruwiańskich ptaków – coś czym w Polsce jest np. bocian.
Ogromne wrażenie zrobiły na nas wyjątkowo ludzkie małpy, z którymi wzajemnie obserwowaliśmy się przez cienką szybę. Ciekawskie brązowe oczy błądzące za każdym naszym ruchem, białe jak u dziecka ząbki i człowiecze palce zadziwiały. Jednak najbardziej zachwycił mnie “świat” motyli o przeróżnych kolorach i wielkości usytuowany w bujnym ogrodzie. Latające nad głowami, siedzące na talerzykach z owocowymi smakołykami czy umieszczone w laboratorium larwy, z których miały powstać inne przepiękne okazy, stwarzały bajkowy klimat. Gdzieniegdzie w tym ich raju w gąszczach przysiadały piękne kolibry. Miejsce okryte było siatką, by sprytnym owadom i ptakom nie przyszedł “do głowy” pomysł, by opuścić ZOO:). Trochę zirytowała mnie sytuacja, której później byłam świadkiem. Do ogrodu motyli weszła chmara rozkapryszonych dzieciaków próbująca je łapać krzycząc przy tym niemiłosiernie. Rodzicom nie przyszło nawet do głowy, by zwrócić im uwagę.
O ile mi nie przyszłoby do głowy, że serca podbiją mi jakieś tam motylki, tak Lisu ciągnął do większego zwierza. Jego szacunek zdobyły przeróżne koty: jaguary, lwy, pantery i inne. Kociaki zazwyczaj albo spały, otwierając tylko leniwie oczy gdy się koło nich przechodziło lub dreptały w te i we wte za specjalnym ogrodzeniem kładąc się co chwilę za wielką szybą. Wtedy z całego ZOO zbiegały się tłumy, by przy olbrzymie robić sobie zdjęcia stykając się z nim ciało w ciało a będąc odgraniczonym zaledwie szybą. Kot oczywiście nic sobie z tego nie robił...
Dzień był upalny, więc klimat dżungli dobrze komponował się w pogodę. Aura nie odpowiadała jedynie niedźwiedziom brunatnym, które nie mogły zapaść w sen zimowy, jako że zima tu nie miała miejsca. Biedne jak sieroty kiwały się z nogi na nogę ze spuszczonymi głowami lub próbowały choć na chwilę uciąć sobie drzemkę gdzieś w cieniu koło wielkich drzew, na których zasiadały dzikie sępy.
Po chwili weszliśmy w zamknięty, w murowanym domku, świat gadów. I cieszył nas fakt, że za szklaną gablotą nie musieliśmy na siłę dopatrywać się zwierząt, bo same wlepione były w nas tuż przy szybie. I tak zobaczyliśmy: jaskrawe żaby, olbrzymie okazy węży a po wyjściu z chatki z ziemi wyrastał cementowy posąg jaszczury i różnej wielkości prawdziwe żółwie skorupy, z którymi również można było się mierzyć. Co mniejsze dzieci mogły próbować chować się w nich same udając te gady.
CENTRUM CALI
Po trzech godzinach kluczenia po jako tako ocienionych alejkach ZOO, wzięliśmy taksówkę do centrum miasta. W okolicach Kościoła San Francisco opstrykaliśmy aparatem mały park otoczony nowoczesnym budownictwem i wyjątkowo wysokimi palmami. Z Placu de Laycedo zrobiliśmy kółko aż do Capilla de la Inmaculada i zasiedliśmy w knajpie na pysznym obiedzie. Doskwierał nam niezły głód. Krzysiek zamówił sobie “menu al dia”, które za chwilę wylądowało na stole a ja wymyślną lasagne, która wyjątkowo długo robiła się dla mnie w piecu. Gdy tylko mi ją podano w ułamku sekundy zniknęła z talerza. Lunch zakończyliśmy sokiem z egzotycznych owoców i ciastkiem z truskawkami.
O poranku czekała nas dziewięciogodzinna podróż do kolejnego punktu na mapie – Medellin.
Fot. Cali, 2009.