czwartek, 26 marzec 2009

ZIMNO, CORAZ ZIMNIEJ.. PATAGONIO WITAJ!

“Wpłynąłem na suchego przestwór oceanu...” - Te słowa jako pierwsze pojawiły się w mojej głowie, gdy po długiej nocy spędzonej w autobusie, otworzyłam oko. Od dłuższego czasu jechaliśmy po pustynnej przestrzeni, niekończących się bezdrożach znanych z filmów amerykańskich o dzikim zachodzie.

Południe Chile

Pejzaże jakby się nie zmieniały. Wysuszone długie trawy o odcieniach szarości przechodzącej w jesienną brązowawą żółć, pokrywające niewielkie wzniesienia, zmieniały się po chwili w płaskie i ogołocone z jakichkolwiek roślin pustynnych otchłani. Co parę metrów mijaliśmy tylko stado alpak i nandu (lam i strusi). To była Pampa. Gdy kierowca autobusu przeraźliwie naciskał na klakson, wiadomo było, że jakieś większe żyjątko bezstresowo spacerowało na drugą stronę ulicy. Początkowo po przekroczeniu granicy z Argentyną, jechaliśmy górzystym terenem. Mijając wiele miasteczek westernowskich, najbardziej zapamiętałam Bariloche otoczone majestatycznymi górami. Taki odpowiednik chilijskiego Pucon. Gdy droga przeistoczyła się w niekończące się serpentyny, zażyłam aviomarin. W moim organizmie obudziła się dawna choroba lokomocyjna. Ścięło mnie z nóg prawie na całą trzydziestogodzinną podróż, dzięki czemu nie odczułam jej uciążliwości. Lecz gdy tylko się ocknęłam, patrzyłam dalej. Mimo, że krajobraz za oknem wydawał się być niezmienny, nie mogłam oderwać od niego wzroku. Może spowodowała to magia nazw “Przylądek Horn” i “Cieśnina Magellana”, ku którym zmierzaliśmy. Widoki idealne do zdjęć. Zachmurzone niebo, pożółkłe od gorąca doliny i gdzieniegdzie pasące się owce tworzyły idealny obraz jak spod pędzla malarza.

Chilijska granica

Znowu Chile i kolejne pieczątki wjazdowe z kartami turystycznymi. I dodatkowo na prętce trzeba było czyścić z jedzenia cały bagaż, jako że prawo chilijskie nie pozwalało wwozić na swoje terytorium produktów pochodzenia organicznego. Niby zrozumiałe, ale głupim było pozostanie w podróży bez posiłku. Na siłę dojadaliśmy ostatni prowiant, by na marne nie wyrzucać. Oczywiście od razu po odprawie, w tym samym miejscu, można było kupić u straganiarza (stojącego w środku odprawy przy celnikach) coś do jedzenia. Niezły interes... Za granicą autobus pędził jak opętany. Przez tą zawrotną prędkość przypomniało mi się, że śniły mi się jakieś koszmary o wypadku samochodowym. Gdy do Punta Arenas było już na wyciągnięcie ręki, transport wiózł nas wzdłuż wybrzeża Oceanu Atlantyckiego. Przy tak magicznych nazwach miejsc, do których się zmierzało, oczekiwało się nie wiadomo czego. A tu... kontynuacja nicości, choć może jeszcze jakby bardziej mroczna. Na brzegu oceanu rozrzucone stały wraki statków. Nie od dziś słyszało się o trudzie w pokonaniu niebezpiecznych wód Przylądku Horn. Te były tego idealnym przykładem. Silny wiatr, który co chwilę większym podmuchem uderzał w bok pojazdu, skłębione od chmur granatowe niebo i niekończące się połacie ziemi porośniętej wysuszonymi trawami, dodawały tajemniczości i grozy miejscu.

Mroźny nocleg w Punta Arenas

Brakowało koncepcji na nocleg w Punta Arenas. To zimno mnie dobijało i nie mogłam skupić myśli. Na szczęście był Krzysiek, który lubił wyszukiwać najlepsze lokum do spania na naszą kieszeń a negocjacje w Ameryce Łacińskiej po prostu pokochał. Tyle że ja już chciałam grzać tyłek w jakimś spokojnym hosteliku. Najchętniej na ogromnym łożu pod równie wielką ciepłą pierzyną. Ktoś tam na górze postanowił szybko ziścić moje pragnienia. Ledwo przekroczyliśmy próg autobusu, a na stacji dopadło nas stado kobiet z ofertami noclegu na swoich kwaterach. Nawet nie kiwnęłam palcem, by wyszukiwać najlepszej opcji. Krzysiek mrugnął w moją stronę, że decyzja zapadła. Nawet nie otworzyłam kartek „Lonely Planet” w poszukiwaniu najtańszych punktów tego miasta. Nic straconego, bo ceny wydawały się być podobne, a dodatkowo kobieta upychała już nas w samochodzie syna, który za darmo wiózł na kwatery. - Łazienka w pokoju jest? Kablówka jest? Ciepło jest i woda jest? Można korzystać z kuchni? – Na wszystkie pytania gospodyni dziarsko odrzekła twierdząco, wyrównała ceny z ofertami innych krzykliwych Chilijek i tym sposobem mieliśmy nowy dach nad głową. Czas miał pokazać, czy to oczywiste „si” wydarte z jej płuc będzie bliskie prawdy.

Dygocąc z zimna pobiegłam na piętro do naszego pokoju. Bliscy z Polski żyli w przeświadczeniu, że każdego dnia smażymy się na słońcu. Bo skoro u nich obecnie na ulicach leżał jeszcze śnieg, a my byliśmy na innym kontynencie, to nie mogło być inaczej. Początek podróży faktycznie nie szczędził nam gorących dni, ale obecnie wieczory stawały się w oka mgnieniu coraz chłodniejsze. Ostatnie noce spędzaliśmy właściwie we własnych śpiworach. W autobusie przez całą drogę fundowano nam gratisowo mroźną klimatyzację, mimo iż co drugi pasażer kichał w te i we w te. Punta Arenas przywitała nas mżawką i przeszywającą wilgocią. Od razu przypomniałam sobie słowa kobiety z autobusu: „W tym mieście zawsze wieje”. Natomiast syn gospodyni z zamyśleniem wypakowując nasze bagaże z bagażnika rzucił: „Nie wiadomo, kiedy przyjdzie zima... może jutro, może w nocy, a może za miesiąc”. Może przyjść za dwa dni, bo wtedy nas już tu nie będzie, a mój nos w końcu odpocznie od przemarzania. Pokój również nie należał do najcieplejszych, bo nie zaczęli jeszcze grzać na zimę. Obiecanki señory z każdą minutą przestawały mieć pokrycie w realiach. Zimno jest, to trzeba ruszyć skostniałe członki i zrobić rozeznanie na mieście. Punta Arenas okazało się być przyjemnym, kolonialnym miasteczkiem, z pomnikiem Magellana dumnie prezentującym się na środku placu głównego, starówkowymi kamienicami i oddalonym zaledwie o parę kroków od centrum port morski. Było jednym z najważniejszych portów chilijskich zanim wybudowany został Kanał Panamski. Tutaj właśnie statki przygotowały się do trudnego opłynięcia Przylądka Horn. Obecnie gospodarka miasta opierała się głównie na turystyce, stanowiąc jednocześnie bazę wypadową dla ekspedycji antarktycznych. Po ulicach spacerowało mnóstwo młodych ludzi, lecz mimo to wszystko wydawało się jakby spowolnione, spokojniejsze. Mimo kalesonów pod moimi jedynymi dżinsami i polarem na głowie, telepało mną na wszystkie strony a wilgoć przeszywała na wskroś. I mimo, że od oceanu dodatkowo wiało, dotarliśmy nad jego brzeg, by pożegnać dzień z pięknym zachodem słońca. Te barwne widowiska wydawały się w Ameryce Południowej jakieś takie szlachetniejsze, piękniejsze i kolorowsze. Na rozgrzanie, w drodze powrotnej do hostelu, zasiedliśmy w pierwszej lepszej knajpce na kolacji. Każdy do niej zachodził, więc uznaliśmy, że dobrze tu gotują i niedrogo. Jak na mój gust, żadne z epitetów się nie sprawdziły. Wydaliśmy ponad dwadzieścia złotych za jedną porcję, którą planowaliśmy zjeść na spółkę. Pod najtańszą pozycją z karty widniało coś, co później okazało się być: zasmażanymi w serze kawałkami parówek, kiełbasek z frytkami i szczątkowymi skrawkami warzyw. Całość polana była keczupem. Mój organizm aż krzyczał do witamin! Z taką dawką energetyczną po miesiącu będę musiała zaopatrzyć się w nowy, w rozmiarze XXL zestaw ubraniowy dla siebie. Niepocieszeni i nadal przemarznięci, wróciliśmy do pokoju. Bez słowa, jakbyśmy się umówili, na raz wskoczyliśmy w śpiwory a na rozgrzewkę łyknęliśmy cierpki pisco sour. Padliśmy jak betki przy włączonej kablówce. W całej Ameryce Południowej w każdym, wydawałoby się, nawet najbiedniejszym domu była kablówka z programami w języku hiszpańskim lub angielskim.

Zadowolona, że obudziły mnie promienie słońca docierające zza okna, wyjęłam korki z uszu i euforia opadła. Usłyszałam jak wiatr silnie targa wszystkim, co było na dworze, uderzając mocniejszymi podmuchami również o okiennice. „Śniadanie w cenie” było kolejnym potwierdzeniem na chciwość właścicielki hostelu i kłamstwem w “żywe oczy”. W kuchni siedziała jedna turystka i paru robotników (podobno do Punta Arenas zjeżdżali się mężczyźni z całego Chile w celach zarobkowych). Południe kraju oferowało konkurencyjne stawki, ale większość z nich zmuszona była spędzać kilka miesięcy poza domem). Opieszała gospodyni wystawiła na stół domowe wypieki pod postacią bułek i masło, a końcówki jakichś dżemów już stały. O ciepłą kawę trzeba było się parę razy dopytywać, więc po chwili zaczęliśmy odczuwać dyskomfort, że może się to nam nie należy, mimo że wcześniej przecież stanowiło główną kartę przetargową w negocjacjach noclegu. Pani z łaską podawała produkty, o które prosiliśmy. Była pierwszą Chilijką na naszej krótkiej drodze, która zaburzyła obraz gościnności i bezinteresowności tej narodowości. Spokój! Nie zrażać się! Damy jej jeszcze szansę. Niech się wykaże. Urządzimy sobie popołudniem obiadową ucztę korzystając z dostępu do jej kuchni. Czując się nieustannie naciąganym wysokimi cenami potraw w knajpach, które jednocześnie nie zaspakajały potrzeb naszego podniebienia, postanowiliśmy trochę przyoszczędzić.

Atmosfera przy stole rozpromieniała, a to głównie za zasługą zapoznanej w mig Holenderki. Dziewczyna od pół roku samotnie podróżowała po Ameryce Południowej, więc jej opowieści wciągnęły nas do reszty, ledwo orientując się w uciekającym czasie. Opowiadała, że długo targały nią wątpliwości, co robić w życiu, czy dobrą podjęła decyzję, by nie do końca wyglądało tak jakby tego pragnęła. Nie chcąc zadręczać się niekończącymi się pytaniami egzystencjalnymi, wykupiła trzymiesięczny kurs hiszpańskiego w Argentynie. Tu świat nabrał kolorów, poznała samą siebie i swoje potrzeby. Postanowiła wykorzystać ten moment i zrobić coś o czym zawsze podświadomie marzyła. Pewniejsza o zdobytą wiedzę językową, postanowiła trochę pozwiedzać. I z tego zwiedzania wyszło jej parę miesięcy życia w różnych krajach, poznawania nowych kultur, a przede wszystkim ludzi z całego globu. Stwierdziła, że podróż w pojedynkę jej służyła. “Wiecie, tak naprawdę nigdy nawet przez krótką chwilę nie byłam sama. Wydaje mi się nawet, że do samotnie podróżujących ludzi inni jakoś bardziej lgną, nieustannie służąc pomocą”. – Buzie same otworzyły się z podziwu. My zbieraliśmy się z kuchni, by pędzić na aktywnie zaplanowany dzień na rowerze, a ona czekała na parę poznanych podróżników, z którymi umówiona była za “odwiedziny” u pingwinów, a wieczorem na wspólne pubowe biesiadowanie.

Na rowerze

Ubrani na cebulę staliśmy przed jednym z biur turystycznych z zamiarem wypożyczenia roweru. Jak najszybciej zobaczyć miasto, poznać jego zakamarki, mieć przy tym sporo frajdy i dodatkowo zafundować ciału trochę ruchu? Rower! Za każdym razem ta forma zwiedzania miasta okazywała się najbardziej trafna. Sprzęt, który nam zaoferowano, kosztował 4000 $ chilijskich pesos za pół dnia (Cena wyjściowa za cały dzień to 7000 $ ch pesos, czyli prawie dwa razy tyle), czyli coś około dwudziestu złotych w tym czasie. Niestety rowery dawały wiele do życzenia. Sami musieliśmy je podpompować zdezelowaną pompką, a Lisa rower w ogóle pozbawiony był hamulców. Pracownica biura widząc nasze wysiłki doprowadzenia ich do ładu stwierdziła: “No dobra, dam je wam za tą cenę na cały dzień i możecie wrócić o której chcecie”. Zrobiła zawstydzoną minę, która mówiła mniej więcej “że też muszę wypożyczać za pieniądze taki szajs”.

Plan nie był skomplikowany. Dziś relaksujemy się w Punta Arenas i oswajamy z chłodem, a po południu skoczymy na terminal po bilety w kierunku Torres del Paine na następny dzień. Wsiedliśmy na rozklekotane dwukółka i pod górę, jak w San Francisco, ruszyliśmy w kierunku tutejszego Parku Narodowego „Reserva Nacional Magallanes”. Nie chcę skłamać, ale dawno tyle nie klęłam. Cała trasa wiodła stromo pod górę a miało to miejsce przy wszystko utrudniającym wietrze. Znowu po głowie obijały mi się posłyszane niedawno słowa: „w tym mieście zawsze wieje”. Cudownie! Droga żużlowa, przerzutki nie dają się przestawić i nawet na najniższych nie sposób podjechać pod te wzgórza. Nie poddawaliśmy się, co chwilę to schodząc z rowerów i pchając je. Trasa nie wydawała się jakoś dobrze oznaczona. Nie miałam pewności, czy zmierzamy w dobrym kierunku. Do przodu pchało mnie wyobrażenie o niesamowitości parku, wyczytanej z przewodnika. Gdy przemarznięci i zdyszani ujrzeliśmy w oddali bramy parku, z ulgą odetchnęliśmy. Uśmiechnęłam się do siebie. Osiem kilometrów pod górkę w jedną stronę. Teraz czeka nas frajdowy zjazd z dużą prędkością w dół! Nie mogłam się na to doczekać. O ile droga do parku wydawała się szarawa, otulona podmiejskimi polami z wysypiskiem śmieci i końcówką drewnianych domków, tak rezerwat buchał zielenią. Po każdej stronie drogi wyrastały stare drzewa obrośnięte wiciami skołtunionych glonowatych roślinek. Część wydawał się być zanurzona w zdradliwych bagnach. Tajemniczości zaczarowanemu lasowi dodał deszcz, który mżawką siąpił po twarzach. Mokrzy z wysiłku pod tym naturalnym prysznicem przebraliśmy się w suchy zestaw. Deszcz nie ustawał na sile, a co gorsze powoli przechodził w dokuczającą ulewę. Schronienie znaleźliśmy w bardziej zalesionym zakątku z drewnianymi stołami. Korony drzew nie przepuszczały nieznośnych łez nieba. Krzysiek wyjął własnoręcznie przygotowane kanapki, a na deser energetyczną czekoladę. Mimo wilgoci opanowującej nasze ciała od razu poczuliśmy się radośniejsi. Po takim wysiłku wszystko lepiej smakowało.

Zmęczenie i przemarznięcie zrekompensował nam powrót. Zawrotna prędkość na tych zdechłych rowerach była czymś wyjątkowym. Wiatr „wiał razem z nami” popychając i nadając większej prędkości. Gdy się rozpogodziło, właśnie dotarliśmy do skraju góry, skąd rozpościerał się widok na całe Punta Arenas niczym z lotu ptaka. Szare miasto w oka mgnieniu nabrało kolorów odbijających się od niego promieni. Jak na mapie mogliśmy wskazywać palcami, gdzie jest nasze lokum, gdzie jedliśmy wczorajszy posiłek i skąd wzięliśmy rowery. Za budowlami było już tylko granatowe morze i potężne promy kręcące się po porcie. Nad miastem pojawiła się tęcza. Tuż przed zwrotem rowerów zajechaliśmy na pobliski, zachwycający chilijski cmentarz. Wcześniej nie mieliśmy okazji widzieć czegoś podobnego.

Pingwiny czy lodowce?

Emocje tego dnia nas nie opuszczały. Od odmiennych odczuć związanych z właścicielką hostelu, po miłą znajomość z blond-włosą Holenderką, czy trudne przeprawy rowerowe zrekompensowane wypogodzeniem miasta. Tak naprawdę prawdziwe emocje dopiero miały nami targnąć. Siedzieliśmy na głównym placu Punta Arenas, licząc w głowie wydatki, szukając oszczędności i debatując nad głównym przesłaniem wyprawy. Obok z góry patrzył na nas Magellan ze swojego pomnika.

- Dobra, trzeba podjąć decyzję, bo inaczej tyłki przymarzną nam do tej ławki. – Okazało się, że pędzenie do Torres del Paine przed zimą nie było naszym jedynym problemem. W centrum zjechaliśmy wszystkie możliwe agencje turystyczne w poszukiwaniu ciekawej i taniej oferty wycieczki, podczas której z bliska mogliśmy zobaczyć mieszkające w okolicy pingwiny. Ceny okazały się jednak zbliżone i niestety szokowały. Atrakcja kosztowała sześćdziesiąt dolarów amerykańskich za osobę i trwała cztery godziny. Dylemat był przeogromny, bo: na co dzień nie widujemy tych pokracznych i pociesznych ptaszków w ich naturalnym środowisku, blisko lodowców są ku temu najlepsze warunki, lecz zbliżająca się zima powodowała, że zwierzaki emigrowały w cieplejsze rejony i odwiedzane wyspy z dnia na dzień pustoszały. Tak naprawdę nie wiedzieliśmy, ile sztuk przyjdzie nam zobaczyć za tą cenę i czy w ogóle jakieś.

- Ale stać nas na to? Widzisz, że przeliczyliśmy się co do Chile. Jest drożej, musimy się ostro szczypać z każdym wydatkiem, a do tego przeogromne odległości między miastami powodują, że podróż nam się wydłuża i koszty zwiększają z dnia na dzień. Wydawało mi się, że najpiękniejszy Park Patagonii zedrze z nas kupę kasy, ale okazuje się, że na każdym kroku wydajemy jej tyle, jakbyśmy nie wiadomo, co sobie fundowali. A to są zwykłe wydatki na przetrwanie. – Miałam na myśli transport, jedzenie i spanie. Po głowie dudniło mnóstwo znaków zapytania, odkąd tylko Krzysiek wyszedł z ostatniej agencji turystycznej. Faktycznie czekałam na niego dość długo przy rowerach, zastanawiając się, czy jest kolejka, czy znowu negocjuje jakieś warunki. – No co? – zapytałam lekko poddenerwowana jego miną, gdy do mnie wrócił. Westchnął głęboko, machnął głową, bym szła w jego kierunku i po chwili byliśmy w punkcie wyjścia, siedząc na ławce i zajadając się suchymi bułami. Minęło tyle czasu, że zdążyliśmy na nowo zgłodnieć. – Pewnie namówili cię na jakąś morską ofertę i będziemy mogli zobaczyć wieloryby? – Pytałam z podnieceniem w głosie, od razu wyobrażając sobie sceny z reportaży National Geographic czy Animal Planet przedstawiające urywki wyskakujących nad oceanicznymi wodami tych wielkich ssaków. Faktycznie, zaproponowano mu inne opcje turystyczne.

- Sarenko, ze skrajności w skrajność. Wiem, że to ja byłem tą osobą negującą wyprawę „pingwinową” z powodu przesadzonej ceny, ale to, co mi zaoferowano, po prostu zwaliło mnie z nóg. – Po chwili i mnie zwaliło, gdy usłyszałam nad czym musimy się zastanowić. Lisu podekscytował się czterodniową wycieczką ekskluzywnym statkiem dookoła Przylądku Horn opływającego również Cieśninę Magellana, na którą - wydawało się jeszcze przed chwilą - nie było nas stać. Rejs aż tętnił od atrakcji, poczynając od neonowo-lazurowych lodowców na wyciągnięcie ręki, do których podpływało się na pontonach. Gwarantowano niezliczoną i egzotyczną florę i faunę, możliwość zobaczenia fok, pingwinów a czasami nawet wielorybów. A to wszystko w nieziemskich luksusach „All inclusive” statku „Australis”. Krzysiek, sprawdzony w podróży negocjator, wywalczył dla nas obniżoną cenę o kilkaset dolarów. Pani przymknęła oko na kupkę zielonych, bo na statku zostały ostatnie miejsca, a rejs ruszał za parę dni. Woleli zarobić dodatkowe tysiące, niż pozostawić kabiny puste. Stawka była dla nas wygórowana. Myślówki nie było końca. Kilkaset dolarów nie leży na ulicy, ale taki luksus i możliwość zobaczenia lodowców kusił. Przecież może nam się już nigdy w życiu to nie przytrafić?!

- Pingwiny za drogie, a rejs jest w porządku? – Zaśmiewałam się z koncepcji i dziwiłam, że w ogóle to rozważamy. Gdy spojrzałam na swojego męża całego w okruchach spadającej na ubrania kanapki, opadły mi ręce. – Wyglądamy na bezdomnych a myśleliśmy o królewskich zachciankach. - W podjęciu decyzji pomógł jednak detal, który wypatrzyłam na reklamowym konspekcie w trakcie dyskusji. Znalazłam tańszą opcję z Ushuaia – ostatnim argentyńskim miasteczku na końcu świata. Pierwsza oferta tam właśnie miała swój koniec. Czemu więc nie zrobić jej od drugiej strony, ciut skróconej i zdecydowanie tańszej? Oryginalna wersja zakładała rejs czterodniowy z Punta Arenas do Ushuaia a skrócona i tańsza w odwrotnym kierunku z pominięciem jakiejś mało istotnej dla nas atrakcji. Wypatrzoną ofertę stargowaliśmy do kwoty, która początkowo przypadała na jedną osobę, a teraz odnosiła się do naszej dwójki.„Głupi ma zawsze szczęście”. Trzeba przyznać, że lepiej trafić nie mogliśmy. Nie dość, że pracownica biura obniżyła nam cenę o kilkaset dolarów, to trafiła nam się ostatnia kabina w tym rejsie o podwyższonym standardzie. Tańszych nie było to zaoferowała tą z wyższego pokładu. Ale tu już machnęła ręką i przybiła pieczątką podpisaną umowę. Dodatkowo okazało się, że Lisowi udało się po kryjomu przede mną zaoszczędzić dodatkowe złotówki na właśnie taki nieplanowany wydatek. A że w dobrym dla nas momencie zakupiliśmy w Polsce dolary po bardzo niskiej cenie, bo ciut powyżej dwóch złotych, wycieczka nie wychodziła w gruncie rzeczy tak strasznie drogo. Trzeba było się jakoś pocieszać, tym bardziej, że często po takim “wyskoku” nachodziły człowieka wyrzuty sumienia. Ale w sumie dlaczego? To są nasze ciężko zarobione pieniądze, nasze marzenia i możemy z tym zrobić, co chcemy. Nie ma co żałować decyzji, która się już nie odstanie, a za parę dni przyjdzie nam pławić się w luksusie. Istne życie backpackera, nie ma co:)...

Raz się żyje, jedziemy! Musieliśmy migiem zbierać manatki i spieszyć do Torres del Paine póki nie było za zimno. Kupiliśmy bilety do Puerto Natales, skąd organizowane są wypady do tego niesamowitego parku lodowców. Na kwaterach pozostało nam zbierać po całej kamienicy porozwieszane nasze wilgotne ciuchy oddane gospodyni do prania. Chilijska damesa słono sobie za to policzyła. Gdy wcześniej pytaliśmy, czy w cenie jest suszenie, mając na myśli standardowe automatyczne gwarantowane przez inne lavanterias (pralnie), znowu twardo rzuciła „ si, si...”. By tylko się nachapać, plotła głupoty, nic w zamian nie dając, a przynajmniej nic godnego miłego zdania o niej. Potem przez dwie doby nasze ubrania suszyły się na chłodnych kaloryferach jej domu. Nie ma mowy, by wracając do Punta Arenas za parę dni, zawitać w tych progach! Mając podobnie chłodne nastawienie do niej, jak ona do swoich gości, od których brała pieniądze, zeszliśmy do kuchni upichcić sobie obiad. Ponownie trzeba było trzymać nerwy na wodzy. Ledwo dostaliśmy się do kuchenki, bo zachłanna Chilijka właśnie gotowała dla siebie i rodziny. Nie miała zamiaru użyczać w tym czasie miejsca dla nas. Wygłodniali jakoś wyczekaliśmy swoją kolej, by później ze smakiem zajadać się górą usmażonej kaszanki z cebulą.

Latynoskie pogaduchy

Wieczór za to przyszło nam spędzić z jednym z robotników, który był mieszkańcem hostelu. Wychudzoną i popękaną zmarszczkami twarz mężczyzny nie opuszczał uśmiech. Ewidentnie szukał kompanów do rozmowy i nie przeszkadzała mu nasza znikoma wiedza języka. Stonowanym głosem zawzięcie opowiadał jakieś historie po hiszpańsku. Sącząc pisco sour uważnie wsłuchiwałam się w opowieści rozumiejąc z każdą minutą, bądź łykiem, coraz więcej. Krzysiek skosztował whisky, którą za chwilę poczęstował sympatyczną gadułę. Ten nie przerwał sobie nawet monologu, małym łyczkiem rozgrzewając przełyk. Lekko się skrzywił, uśmiechnął i nawijał dalej. Mimo szczerych chęci, większości pojąć nie mogliśmy. Pozostało nam jedynie się domyślać i uprzejmie kiwać głową. Im ubywało z mojego kieliszka pisco, a Krzyśkowi i nowemu amigo kolorowego trunku, zaczęłam rozumieć. Ja może nawet zbyt wiele. Ale pomocna gestykulacja niczym kalambury rozwiązały w mojej głowie rebusy.

- Rozumiesz? – Zapytał w trakcie monologu Chilijczyka Krzysiek nie przestając potakiwać głową. Również odkiwnęłam głową z dziarską miną oznaczającą, że “oczywiście tak”. – To przetłumacz mi.

- On mówi o jakiejś kobiecie, co robi na drutach.. ale dalej zapomniałam. – Poważnie wytłumaczyłam, po czym oboje wybuchliśmy śmiechem. Hombre również uśmiał się naszym rozbawieniem, nie mając pojęcia, co nas tak ucieszyło. A że był pogodny, to jeszcze bardziej się rozpogodził. Następnego dnia, przypominając sobie sytuację, doszliśmy do wniosku, że opowiadał historię Torres del Paine. Nie mam pojęcia, skąd w opowieści znalazła mi się dziergająca robótki kobieta.

Śniadanie w cenie?

To, co zobaczyłam rano na stole w jadalni hostelu “oszczędnej” Chilijki nie mieściło się w głowie. Śniadanie jakoby wliczone w cenę pokoju, było jakimś żartem. Jak ona w ogóle nie wstydziła się tak zachowywać? Tego nawet nie można było nazwać posiłkiem kontynentalnym! Gospodyni miała generalnie wszystko w głębokim poważaniu. Coś tam niby uprzejmie zagadała krzątając się po kuchni, ale nie garnęła się do wyjęcia talerzy czy kubków, nie wspominając już o przygotowaniu czegoś ciepłego do picia. Na stole stały już czerstwe bułki, masło, puste pudełko po wczorajszym dżemie i jeden pełny słoik, ale – jak się potem okazało – z pleśnią. Dobrze, że jedząc to dzień wcześniej nie potruliśmy się. Biorąc pod uwagę nasze zamiłowanie do konkretnych śniadań i jej chamstwo, na posiłek zeszliśmy ze swoim dodatkowym prowiantem pod postacią wędliny, serka i pomidorów. Niestety nie było tego aż tyle, by podzielić się z chilijskim robotnikiem, który dosiadł się do stołu w trakcie naszej konsumpcji. Biedak zmuszony był zajadać się jedynie twardymi bułami z masłem spoglądając na nasz wypas. Z ulgą opuszczaliśmy to miejsce, w duchu nie życząc nikomu napotkania jej na terminalu i nabrania się na jej dobre intencje. Zołza w głowie miała tylko wizję wypchanego portfela.

Fot. Punta Arenas, 2009.

Następnego dnia ruszaliśmy do Puerto Natales będącym bazą wypadową do Patagonii. Emocje sięgały zenitu!

Leave a Reply

Your email address will not be published. HTML code is not allowed.