Zostawiliśmy bagaże w biurze turystycznym, z którym planowaliśmy podbić słynną solną pustynię. Wysłali nas do biura migracyjnego po pieczątki. Na pustyni nie ma żadnego takiego punktu. Podróż po Salar de Uyuni zakładała finisz w rejonach Laguna Verde, skąd mieliśmy dostać się do San Pedro de Atacama w Chile. Trzeba było zatem zadbać o wcześniejszą odprawę.
Jak dasz to masz
- Opóźnia się już godzinę a mi się chce do ubikacji. – Rzuciłam w stronę Krzyśka, który właśnie wrócił z jakiejś pobliskiej toalety. Poza nami na pustynną ekspedycję oczekiwała już grupa ludzi, choć nie miałam pewności, z którymi przypadnie nam bytować przez kolejne parę dni. – A ty gdzie byłeś? Przecież tu nie ma żadnego miejskiego szaletu?
- W tej naszej ulubionej knajpie. – Dziś nie jedliśmy tam śniadania, więc obawiałam się reakcji właścicielki restauracji, ale skoro Lisowi się udało wejść niepostrzeżenie do obskurnej lepianki ze śmierdzącym sedesem, uznałam, że sama też spróbuję. Syf, smród i malaria – to chyba najlepsze określenia dla tego miejsca, ale to jedyne WC jakie było w pobliżu. Po paru minutach czerwona z wściekłości wróciłam do oczekującego z plecakami, gdzieś przed agencją, Krzyśka. Po mojej minie zrozumiał, że nie miałam tyle szczęścia, co on i zdecydowanie z niej nie skorzystałam. – Wyobraź sobie, że gdy przekraczałam próg tego smrodu, wybiegł do mnie syn właścicielki, który tak latał przy serwowanym nam posiłkach. Niczym prywatny sługa. Zadał tylko jedno pytanie: „Czy dziś jadła Pani u nas śniadanie?”. A gdy powiedziałam prawdę, odwrócił się na pięcie i burknął, że „nie można korzystać z toalety!”. Zbrakło mi słów z oburzenia. – Słuchająca mojej opowieści dziewczyna stojąca tuż obok przytakiwała z uśmiechem. Czyżby moja gestykulacja i podniesiony głos były tak oczywiste dla sytuacji, które tu mają miejsce? Nie, okazała się Polką a ja ugryzłam się w język na myśl o wulgaryzmach towarzyszących mojej wypowiedzi. Niestety później okazało się, że nie był to odosobniony przypadek. Boliwijczycy na każdym kroku pokazywali swoją ignorancję wobec obcych. Nie doceniają jeszcze zalet turystyki, gdzie o pieniądz się walczy, głównie w tak biednym kraju. Wszelkie starania i uprzejmość popłacały i tworzyły pozytywny odbiór miejscowych. A tu masami przybywały grupy ludzi chętnych poznania nowego świata. Fakt, uprzejmość widoczna jedynie przy zapłacie. I na tym się kończy. Później nie chcą nawet pamiętać, że gościli u siebie gringo. Szybko zapomniałam o zdarzeniu, by nie psuć sobie wycieczki.
Cmentarzysko kolei
Rozpoczęliśmy magiczną i niewyobrażalną przygodę po Salar de Uyuni. W jeepie towarzyszyło nam trzech Francuzów, Chilijka oraz dwóch pracowników biura – małżeństwo pod postacią bezzębnej kucharki i jej osowiałego męża. Trzęsło na każdym mniejszym czy większym uwypukleniu podłoża. Za oknem unosiły się tumany kurzu wydobywającego się spod kół pędzącego samochodu. Nieśmiało obserwowaliśmy uczestników wyprawy z nadzieją na choć maleńki symptom sympatii, tak potrzebnej w przymusowej integracji. Długo nie musieliśmy czekać. Wyjątkowy zespół stworzyliśmy z trójką Europejczyków. Po chwili naszym głównym językiem stał się angielski, chociaż dla Chilijki wznosiliśmy się na wyżyny znajomości hiszpańskiego. Auto zatrzymało się na cmentarzysku pociągów.
W powietrzu wyczuwało się ducha dawnej komunikacji tego archeologicznego muzeum. Ceglane i wypalone od słońca stare wagony rozrzucone były po okolicy tuż obok torów kolejowych, po których – na własnoręcznie zrobionych „pojazdach” - jeździli turyści innych wycieczek. Krzysiek, niczym mały chłopiec biegał po masywnych konstrukcjach zaglądając do każdego możliwego zakamarka rdzewiejącej maszyny. Ja nie odrywałam oczu od lustrzanki wykonując serię zdjęć pierwszego tak malowniczego obrazu. W tle rozgrywała się walka wysuszonych kłębów roślinnych targanych wiatrem i odpychanych niczym pędzące koła w dal. Mimo uczucia chłodu tej wielkiej przestrzeni za dnia, żar lał się z nieba. Ostre słońce paliło policzki i usta, zdradliwie oszukując przed negatywnym wpływem promieni na takiej wysokości. Boliwijskie popękane twarze były tego najlepszym przykładem. My Europejczycy z góry byliśmy na to przygotowani, odziani w filtry, apaszki i okulary przeciwsłoneczne. Z oddali zjeżdżały się kolejne jeepy z wycieczkowiczami innych biur podróży. To zjawisko towarzyszyło nam już do końca wyprawy po Salarze.
Te rejony praktycznie nie posiadały żadnych dróg. Jedzie się jak popadnie samoistnie tworząc własną drogę do celu. Czas umilała muzyka lat osiemdziesiątych puszczana przez przewodników ze starego magnetofonu na kasety. Po trzech dniach słuchania „Abby” organizm odrzucał wyuczone na pamięć rytmy jednocześnie narkotycznie domagając się ich ponownego usłyszenia. Przecierając brudne szyby wypatrywaliśmy upragnionych śnieżno-białych pejzaży. Stop. Niezapowiedziany przystanek w jakiejś wiosce. Po co? Nie wiem. Ale narobiliśmy sobie apetytu, widząc w jednej z chat stoły nakryte pachnącymi pysznościami, a którymi zajadali się uczestnicy innej wycieczki. Nie był to jednak czas na posiłek dla nas. Trzeba było obejść się smakiem, zdecydować na zakup jakiejś solnej pamiątki czy po prostu czekać na kontynuację wyprawy. Dla zabicia nudy Francuzi wyjęli „zośkę” i zaczęli kopać w nią razem z jakąś boliwijską dziewczynką. Gra długo nie trwała, bo mała spryciula zabrała mięciutką piłeczkę i jak gdyby nigdy nic schowała do kieszeni. Chłopcy wzruszyli ramionami a twarze w rezygnacji mówiły: „przecież nie będziemy się szamotać z dzieckiem”. Obeszliśmy okolicę robiąc zdjęcia pobliskim pojazdom. Wygląd jeepów i autobusów wskazywał na pamiętne czasy.
Zza kolorowej farby wyłaniała się widoczna rdza. Z siedzeń wyłaniały się z uśmiechem większe czy mniejsze dziury. Przed otwartymi drzwiami autobusu siedział tłum Boliwijek. Pojazd chyba się przegrzał a one czekały na kontynuację podróży. Wykorzystując moment podeszłam uprzejmie do kobiet z prośbą o wykonanie nienachalnego zdjęcia. Najstarsza z nich pochmurniała jeszcze bardziej. Właściwie się zastanawiałam, jak to w ogóle możliwe, skoro na żadnej z twarzy pustyni nie widziałam do tej pory nawet zalążka uśmiechu. Kobieta prychnęła w moim kierunku: moneda! Młodsze nie miały nic do powiedzenia. Uznałam, że nie mam potrzeby posiadania w swym fotograficznym zestawie opryskliwej baby, a tego typu ujęcia mogę niepostrzeżenie zrobić z zaskoczenia czy ukrycia. W końcu od kolorowych autochtonów tu się roiło, a po dłuższym obyciu nie byli niczym unikatowym.
Stożkowe kupki soli i wyspa kaktusowa
W końcu dotarliśmy do jednego z ważniejszych punktów wycieczki – San Jose ze słynnym Hotelem Solnym. Budynek stał po środku pustyni wokół stożkowatych kupek soli wyłaniających się jakby z dawnego jeziora. Słone figury geometryczne kąpały się w kałużach wody tworząc w oddali wizję fatamorgany.
Obraz zlewał się w oczach, jakby nie istniał naprawdę. Z ciekawości palcem dotknęliśmy powierzchni, by polizać i wyczuć sól. Gdzieś przy kolejnej kupce rzucony został rower. Pordzewiały sprzęt pozostawiony był tu przypadkowo, prawdopodobnie przez jakiegoś pracownika, lecz tworzył niesamowite uzupełnienie tej bajkowej scenerii. Artystyczne miejsce rodziło w głowie mnóstwo pomysłów na fotografie. Żar i rześki chłód nie ustawały.
Na nowo pędziliśmy „roztrzęsionym” transportem po popękanej śnieżno-białej krze, ścigając się z innymi jeepami upchanymi ciekawskimi. To, co wyrosło nam przed oczyma, przeszło wszelkie oczekiwania. Z niekończącego się horyzontu pustyni ni stąd ni zowąd pojawiła się czarna wyspa usłana potężnymi kaktusami - Isla de los Pescadores.
Miejsce było tak niepojęcie zadziwiające, że aż magiczne. Podczas gdy Izis, nasza kucharka, przygotowała trzydaniowy obiad dla nas (kotlety z gotowanymi warzywami, pomidorami i ziemniakami, do tego keczup, musztarda oraz rozcieńczany z proszku napój egzotyczny, na deser dostaliśmy pomarańcze z jabłkami), my poddaliśmy się naturze. Za dodatkowy „grosz” wydany w budce wejściowej na wyspę, wdrapaliśmy się z trudem na jej dość stromy szczyt. Stąd rozpościerał się widok na niekończący się pustynny twór jak i małe ciężarówki czy samochody terenowe prujące po niej jak mrówki w swoim środowisku. Kamienne schodki wąsko wiodły wśród różnej wielkości kłujących roślin. Te idealnie mogły przetrwać w surowych warunkach salaru. Usiane niczym maki na łące. Soczyście niebieski odcień nieba konkurował z obrazem natury. Zejście zafundowało nam dodatkowo przyśpieszone tempo serca i nierówny oddech. Na popękanej od skwaru ziemi kontynuowaliśmy wydziwiane sesje zdjęciowe, zaśmiewając się jeszcze ze szczytu widokiem uradowanych Brytyjczyków paradujących po pustyni jak ich Pan Bóg stworzył. Domyślałam się, że była to iście artystyczna wizja fotograficzna. Wszyscy poddaliśmy się chwili i magii miejsca.
Sól tu, sól tam…
Zbliżał się zmrok. Na noc zjechaliśmy do hostelu umiejscowionego w tym surowym pustkowiu.
Wioska nazywała się Chuvica. Murowana lepianka bez światła, wody i podłogi, wyrastała na wzgórzu wśród pojedynczo sterczących kaktusów. Ze szczytu w ciszy obserwowaliśmy biedną wioskę z murowanymi chatami, w których za dachy służyły metalowe blachy przytrzymywane kamieniami chroniącymi od podmuchu wiatrów. W oddali biegały małe postacie dzieci trudzące się w wymyślaniu sobie co ciekawszych form zabawy. Serce ze smutku krajało się na myśl, że przyszło im się bawić tym, co znalazły na ubogim w cokolwiek podwórku. Teraz za piłkę służyły im różnej wielkości kamyki.
- Powinniśmy być wdzięczni za to, co dał nam los. – W głowie Krzyśka roiło się od filozoficznych przemyśleń. - Za to, że możemy przeżywać tą przygodę życia, jak chcemy i że była nam dana dzięki marzeniom. Osiągnęliśmy tak wiele, a tu gdzieś poniżej biednym dzieciom pozostaje grać w piłkę z kamienia, bawić się na podwórkach koloru ziemi i zasypiać bez światła w domu, w którym za dach służył kawał blachy. Naprawdę mamy wszystko…
SOLNE DOMOSTWO
Brodząc po solnym podłożu hostelu oczekiwałam w zdenerwowaniu skaczących mi pod nogami jakichś pająków gigantów czy innych robakowatych brzydali. Najchętniej nie zdejmowałabym w ogóle butów, by się do nich nie zakradły. Musiałam wyłączyć w głowie te traumatyczne wyobrażenia. Wnętrze “pustaka” wydawało się już bardziej barwne. W wielu salach rozlokowani byli inni backpackerzy. Zajęliśmy ostatni pokój, korzystając jeszcze z ostatnich promieni słońca wpadających z zewnątrz. Siedzieliśmy na łożach usłanych słomą okrytą wzorzystymi kocami. Chłopcy grali na boliwijskich mandolinach, przyśpiewując przy tym różne muzyczne przeboje, a my zaśmiewaliśmy się w miłej atmosferze. Gdy widoczność zmniejszyła się tylko do paru centymetrów, dołączyliśmy do pozostałych mieszkańców hostelu na kolacji. Tylko ta ogromna sala rozświetlona była płomieniem świec. Wieczór okazał się przełomowy dla naszej znajomości z chłopcami. Dogadywaliśmy się bez słów i śmieliśmy się do rozpuku, jakby nie istniały różnice kulturowe. Zżywaliśmy się ze sobą zastanawiając się, jak przeżyjemy rozłąkę za parę dni. Pojawiło się uczucie jak za młodych lat, gdy po koloniach z tęsknotą za nowo poznanymi osobami wracało się do swojego domu. W oczekiwaniu na kolację wylądowaliśmy z Lisem pod płatnym prysznicem, gdzie kroplami leciał na nas na przemian wrzątek z lodowatą wodą. Nasza ekipa nie uraczyła ciał higieną. Tłumaczyli to przekonaniem, że przy kolejnym noclegu będą dogodniejsze ku temu warunki. Uśmiechaliśmy się pod nosem wiedząc, że mają być jeszcze gorsze.
Podczas gdy pozostałe grupy zajadały się swoją niesamowicie aromatyczną kolacją, nam apetyt rósł z minuty na minutę. Izis dała poznać się z dwóch stron: jej kuchnia była wyjątkowo dobra, lecz jej charakter opieszały. W każdej dziedzinie wyprzedzały nas inne wycieczki. By się zbytnio nie denerwować, na stole w oczekiwaniu wylądowało parę sztuk boliwijskiego piwa i wino. Graliśmy w karty. W głowach brakowało międzynarodowych pomysłów na gry, więc zaproponowałam „Pana”. Tłumaczenie obcokrajowcom zasad gry przyniosło mi tyle radości, że właściwie zanosiłam się śmiechem. Zgrana drużyna nie miała zielonego pojęcia, co mnie tak rozbawiło, a mimo to również zanosili się rechotem. Zasypialiśmy na siłę, bo wysokość utrudniała sen a brak światła nie stwarzał innych opcji do spędzania wolnego czasu.
Czekała nas wczesna pobudka, by ujrzeć wschód słońca na pustyni. Ale to koniec atrakcji dnia następnego.
Fot. Wyprawa po Salar de Uyuni (Boliwia 2009).