piątek, 10 lipiec 2009

PARĘ DNI W RAJU

Wybudził nas dość wcześnie wszechobecny zaduch i skwar. Becky wyglądała na porządnie skacowaną – nie zazdrościłam jej tego. Na łódce w normalnych warunkach buja a teraz gdy nie bujało, ona zapewniła sobie dodatkowe fale:). Wylegliśmy z Lisem na pokład skorzystać z pięknego słońca. Nawet nie musieliśmy się wyjątkowo starać, by się dobrze opalić.

Podczas gdy Fabian popłynął pontonem do biura imigracyjnego pozałatwiać pieczątki w naszych paszportach, my zafundowaliśmy sobie po pysznej kawusi.

POSIŁKI NA ŁAJBIE

Czas mijał a nasz niezorganizowany kapitan nie wracał. W brzuchach zaczynało nam grać i świszczeć. Mając w perspektywie jego późny powrót albo do znudzenia – śniadanie złożone z tostów i sztucznego dżemu, postanowiłam wziąć sprawy w swoje ręce. Najpierw zabraliśmy się za część estetyczną – Krzysiek ogarnął pokład a ja pozmywałam zaschłe gary. Jak wspomniałam wcześniej, ze słoną wodą nie należało to do przyjemności czy łatwości. A że na pokład Fabian nie zakupił zbyt wiele wymyślnych produktów spożywczych, z jajek zrobiłam pastę jajeczną doprawioną cebulką a do tego tosty i pomidory również z cebulą. Niby nic a każdy zajadał się tym, aż się uszy trzęsły. Gdy w międzyczasie podpłynęli do nas Indianie z ananasami kupiliśmy dwie sztuki po dolarze zapewniając grupie deser.

Gdy w końcu na pokładzie pojawił się Fabian, podpłynął do nas chłopak proponujący świeże tuńczyki. Zakupiliśmy trzy spore wyfiletowane okazy (a polegało to na szybkim przekrojeniu ryby i opłukanie w słonej morskiej wodzie) za jedyne pięć dolarów.

„OBRAZY” WYSPY

Po południu dopłynęliśmy do jednej z większych wysp. Zakotwiczyliśmy około dzięsięciu metrów od brzegu. Przed nami rozpościerała się perspektywa spędzenia na wyspie trzech dni. Zadowoleni byliśmy, że Fabian w końcu przygotował ponton i mogliśmy swobodnie podpływać nim do brzegu. I o ile dopływanie wpław było samą przyjemnością, to problem stanowiło dotarcie tam z kamerą czy aparatem, by zachować na stałe widoki rajskich plaż. Gdy wcześniej podjęliśmy się próby przepłynięcia z tym sprzętem wpław trzymając sztywno rękę uniesioną nad wodą, o mały włos byśmy go nie stracili. 

NASZA BEZLUDNA WYSPA

Teraz do pontonu wrzuciliśmy wszystko, co tylko mieliśmy chęć mieć przy sobie na wyspie: cyfrówkę, kamerę, ciuchy na chłodniejszy wieczór i repelenty na komary. Po dobiciu do brzegu każdy ruszył w głąb wyspy, by samodzielnie ją eksplorować. Nie mogliśmy wyjść z podziwu, że takie miejsce na świecie w ogóle istnieje, nie jest obrośnięte hotelami a mimo to tak dostępne dla zwykłego turysty. W oddali majaczyły prywatne jachty bogaczy z całego świata, choć głównie z Europy. Wyspa porośnięta była palmami z uroczo sterczącymi tajemniczymi korzeniami i bielusieńkim piaskiem, który   wydawał się wyjątkowo twardawy i lekko kłujący od odłamków koralu i muszli.

WAŻNE ZDARZENIA, TEMATY…

Powietrze było gorące a woda nie odbiegała od niego temperaturą. W tak błogim miejscu i stanie ducha minęło nam mnóstwo czasu. Było dużo zdjęć i zabawy. Wyspa zamieszkana była przez dwie rodziny. Po ekscytującym spacerze wokół małego lądu, wróciliśmy do chat zaprzyjaźnionych z Fabianem Indianek Kuna. Właśnie przygotowywały dla nas obiad z produktów, które po drodze zakupił kapitan. I dobrze, bo przy jego kuchni zagłodzilibyśmy się na śmierć. W oczekiwaniu na „podano do stołu” oglądaliśmy wyroby Indianek z nadzieją na zakup jakiegoś oryginału i ganialiśmy się przy plaży z uciekającymi przed nami krabami. Gdy przyszedł zmrok, to raczej my uciekaliśmy przed nimi, bo o dziwo wtedy stawały się jakieś wyjątkowo odważne i z „podniesioną” głową podchodziły pod same stopy. Oczywiście nie były groźne i robiły to nieświadomie, lecz wdepnięcie po ciemku w coś ruchliwego i opancerzonego nie należało do miłych odczuć. Wymienialiśmy też poglądy czy informacje o swoich wyspowych „ulubieńcach”. Kuldeep upatrzył sobie małego chłopca, którym był zachwycony (nie należy tego źle odbierać.. po prostu bardzo polubił pokracznego, niczym bez szyi, małego grubaska, który wyjątkowo lgnął również do niego ze wzajemnością), ja - rudawą świnkę reagującą na mnie jak pies – kładła się na plecy w oczekiwaniu na głaskanie po brzuszku:) a Lisu zakochał się w wyrośniętym szczeniaku. Śmieliśmy się, że każdy weźmie upatrzoną „zdobycz” ze sobą i w żartach układaliśmy plan ”porwania” każdej z nich. Malec faktycznie był bardzo urokliwy – taki stary malutki z dużym brzuszkiem i z króciutką szyjką:). 

 Na wydrążonym z palmy stole wylądował w końcu obiad. W brzuchach kiszki grały już marsza. Tuńczyk z frytkami, ryżem i pomidorami smakowały wyśmienicie. Teraz to tylko przydałoby się piwo.. No i było. Kuny sprzedawały puszki „Budweisera” po dolarze. Byłam niepocieszona, że nie posiadały kapitalistycznej coli, bez której ta goryczka nie smakowała mi jakoś wyśmienicie. No, ale przestałam wybrzydzać szybko przypominając sobie, gdzie tak naprawdę się znajdywałam.

RĘCZNIE WYRABIANE PAMIĄTKI

Domostwo obwieszone było popranymi ciuchami dzieciaków lub egzotycznymi haftami na kształt poszewek od poduszek. Z tego typu wzorów ściągnęłam pomysły na obrazki, które wycinałam dwa lata później z kolorowego papieru, tworząc tym samym egzotyczne prace do pokoju - mającego przyjść na świat - Julka.

Koło chat stały stoły obładowane ręcznymi wyrobami biżuteryjnymi jak: naszyjniki, bransoletki czy kolczyki. Zakupiliśmy naturalne unikaty: ja wisior z ziarenek kawy i elementami muszli na kształt kła rekina a Krzysiek jakieś inne owocowe szaleństwo:). Wszyscy rozpierzchli się po wyspie, a to kąpiąc się w lazurowych wodach a to zaczytując się w jakichś swoich lekturach hostelowych dyndając na tutejszych hamakach.

FOTOGRAFICZNE SPACERY

My z Krzychem poszliśmy na kolejny spacer, dzięki czemu poznaliśmy mieszkającą tu rodzinę mijając się z nią i jej śmiesznym czworonogiem. Ale bynajmniej nie był to pies. Dreptał za nimi zwierzak na kształt tchórzo-fretkowego borsuka, ale z jakimiś takimi psimi nogami. Rubaszny. Po chwili dołączył do nas ulubieniec Krzyśka. Myślę, że mój mąż lubił go również za fakt, że pozwalał robić ze sobą wszystko, czyli: tarmoszenie po nosie, łapanie za zęby i zabieranie patyka. Zaraz podjudzaliśmy szczeniaka, by atakował zdechłego kraba:).

O zmroku dojrzeliśmy u brzegu ogromne muszle, jakimi handluje się nad Bałtykiem. A tu tak po prostu sobie leżały. W głowie od razu pojawiła się koncepcja zwożenia tego darmo do kraju i sprzedawania. To takie chwilowe gdybanie o interesach. Tak naprawdę w ogóle byśmy nie rozważali takiej koncepcji.

Po całodniowym „melanżu” na wyspie wróciliśmy na upragniony sen na łajbę. I nie mam tu na myśli dnia spędzonego na drinkowaniu, lecz upajaniu się klimatem, spokojem i atmosferą San Blasu.

„Brakuje mi czasu na pisanie. Co prawda mamy go mnóstwo, ale na kontemplację i chłonięcie całej magii wysp Archipelagu San Blas. Czas pojawia się, gdy robi się ciemno, ale wtedy znowu brakuje mi dobrego światła do pisania.”

Zapiski z mojego podróżnego pamiętnika.

KONTEMPLACYJNIE

Kolejny dzień powitał nas tym samym: kawą i herbatą do wyboru na śniadanie i tostami ze zbytnio słodkim dżemem i musli z mlekiem. Nad ranem musiało lać, bo wszystko co pozostało na pokładzie, było przemoczone do suchej nitki. Dookoła rozpościerał się szarawy widok, do którego o świcie na San Blas przywykliśmy. Na szczęście nie świadczyło to o kiepskiej pogodzie na cały dzień. Właściwie byliśmy pewni, że za chwilę się rozpogodzi i żar na nowo będzie lał się z nieba a przeróżne kolory natury wybuchną tu ze zdwojoną siłą.

Część załogi popłynęła pontonem do wyspy, my z Lisem popłynęliśmy wpław. Zapewniając sobie trochę ruchu, do oporu męczyliśmy mięśnie długim pływaniem i nurkowaniem. Potem w nagrodę zafundowaliśmy sobie drugą kawę na pokładzie łódki i wróciliśmy na wyspę na obiad.

CZERPIĄC RADOŚĆ Z WSZYSTKIEGO

Być może długo przeciągająca się niepogoda spowodowała, że Indianie Kuna, którzy obiecali dostarczenie paru okazów homarów do zjedzenia, zwyczajnie w świecie się nie pojawili. Skutkiem było to, że gospodynie przygotowały nam obiad z „niczego”, a więc były: ziemniaki, smażone banany i sałatka z tuńczyka z puszki. A wszystko to jedliśmy pod osłoną wiaty ich chaty, bo wydawało się, że za chwilę lunie. Środek zabawnie się prezentował – dookoła wszystko z bambusa a w rogu stała lodówka z kuchenką gazową. Nawet w tak dzikie miejsce wkradła się cywilizacja.

Po obiedzie wyszło słońce i udałam się ze swoją książką na strasznie niewygodny hamak. Za chwilę też przypłynęli mężczyźni z homarami, które sprzedali również po dolarze za sztukę. Zbiegliśmy się, by porobić zdjęcia. No cóż, piękne stworzenia, ale za chwilę wylądują w naszych brzuchach. Szkoda ich, więc odeszłam.

Kolacja była istną lekcją „savoir vivre”. Uczyliśmy się, jak właściwie otwierać i pałaszować homara. Brakowało nam jedynie serwetek pod koszulą. Tyle, że my paradowaliśmy po wyspie jedynie w kąpielówkach;). Do homarów dorzucono nam szczątkową liczbę ziemniaków. Po raz kolejny dało się zauważyć, jak Fabian oszczędza na jedzeniu zgarniając większą kasę za rejs dla siebie.

- Szkoda takiego kraba dla tak małej ilości mięsa, jaką zjedliśmy – Stwierdził smutny Lisu. To fakt, jedynym jadalnym elementem był jego odwłok, więc sporo tego nie było. Niepocieszona i znowu głodna wróciłam na łódkę. I chyba nie byłam odosobniona w tym odczuciu. By zaspokoić głód dopchałam się jakimiś chipsami i ananasem, który pozostał nam z ostatniego zakupu. 

HINDUSKI PRZYPADEK

Kuldeep’a nadal trzymała „choroba morska”. A właściwie nie wiadomo jak to nazwać, bo gdy ja z Beck’ą umierałam podczas rejsu na otwartym morzu, on świetnie się bawił i bynajmniej nie wyglądał na schorowanego. Gdy tylko dobiliśmy do brzegu, jego dopadło coś podobnego do choroby morskiej. Kiepsko się czuł, wymiotował i niewiele jadł. Od krótkiego czasu jednak odzyskiwał poczucie humoru, więc teraz zaśmiewaliśmy się, że na tyle schudł, że gdy obudzi się następnego dnia, ujrzymy tylko jego cień i długą brodę. Kuldeep miał korzenie indyjskie i charakteryzował się specyficznym dla tego regionu świata wyglądem: miał dość ciemną karnację, długą czarną brodę a przy tym wszystkim był dość papuśny. Brakowało jedynie turbana, choć gdy się pochorował nakładał na głowę zmoczony w wodzie chłodny kompres z ręcznika. Gdy waga leciała w dół sam był w szoku zmniejszenia się wystającego brzuszka zastąpionego teraz obwisłą skórą. Do tego zdążył się dodatkowo opalić, co chyba nie za bardzo mu się spodobało, bo uznał, że jakiś taki brudny jest:). Generalnie miał do siebie dystans, dlatego odczuwaliśmy zupełny komfort w robieniu sobie z niego żartów, głównie ja. Ale myślę, że i jemu przypasowało moje specyficzne poczucie humoru. W końcu śmiałam się również z samej siebie. Dogadywaliśmy się.

Na wyspie dopadła nas głupawka. Dysponowaliśmy końcówką rumu bez coli, więc zaczęłam pokazywać chłopakom jak pije się w Polsce „brudzia”. W ich oczach zauważalny był coraz większy zachwyt nad Polską:). Dodatkowo Kuldeep z Emilienem co chwilę naśladowali moje powiedzonka, zaśmiewając się przy tym do rozpuku. I tak jak papugi powtarzali po mnie: „moment”, „chwila” albo „spadówa”. „Moment” czy „chwila” mówiłam do Krzyśka, gdy coś ode mnie chciał, więc szybko podłapali, a gdy spokoju nie dawał mi opętany szczeniak, odburknęłam do niego parę razy „spadówa”.

POWAŻNE NIEBEZPIECZEŃSTWO

Później wszystkich nas naszła jakaś nostalgia czy ogólnie wyciszenie. Emilien z Beck’ą czytali książkę, ja pisałam pamiętnik z zamiarem również czytania swojej lektury za chwilę, Kuldeep słuchał Ipoda, Fabian się zamyślał, a Krzysiek..gdzieś zniknął. Gdy wróciliśmy na pokład Fabian złapał manierę kierownika i kazał sprzątać po sobie wszystko, mimo że sam nie garnął się do tej pory do gotowania, zmywania czy nawet sprzątania swoich brudów. Po czym zarządził o zmroku wypłynięcie w kierunku Panamy. Po raz ostatni weszliśmy z Krzyśkiem na dziób delektując się cudnymi widokami zatopionych w ciemnościach wysepek, pulsujących planktonowych światełek w wodzie i pięknie rozświetlonego nieba. Zaczęliśmy płynąć.. Mijając oddaloną o kawałek drogi najfajniejszą wysepkę z czterema palmami, ujrzeliśmy w oddali małe kolorowe bojki. Dotarło do nas, że wystawały one nad siecią rybacką rzuconą w tym miejscu. Nie zdążyliśmy krzyknąć do Fabiana, gdy śruba silnika wkręciła się w nie.

Na pokładzie zapanowała ogólna panika, stres i zdenerwowanie, choć tak naprawdę chyba tylko kapitan wiedział najlepiej, czym to wszystko groziło. W krótkim czasie stanęliśmy w zagrożeniu: zepchnięcia na mieliznę przez przechodzące tędy prądy a co za tym idzie problemy z wypchnięciem łódki na głęboką wodę, co znowu ciągnęło za sobą skutki utknięcia na wyspach na dłużej. San Blas nie jest turystycznym miejscem, więc zabranie się z kimś na pokład nie było czymś oczywistym. Równie dobrze pchana przez prądy łódka mogła się przewrócić zagrażając życiu a na pewno ułatwiając pogubienie wartościowych bagaży.

AKCJA RATUNKOWA

Nie mogliśmy zarzucić kotwicy narażając również ją na zaplątanie. Podziębiony Fabian złapał pierwszy lepszy pod ręką nóż, maskę do nurkowania i wskoczył do wody w celu podjęcia prób przecięcia rybackich sieci. Robiło się coraz ciemniej a czas uciekał. Na pomoc skoczył mu Emilien. Na zmianę nurzali się i wyłaniali z wody nabierając powietrza. Zmęczeni utrzymaniem tlenu w płucach przy dużym wysiłku przecinania pod wodą i w ciemnościach mocnych sieci wydawali się coraz bardziej zrezygnowani.

Nie minęła chwila jak w oddali słyszalny pojawił się odgłos silników. Zaraz płynęły koło nas dwa pontony podtrzymujące boki łódki w równowadze ciągnąc nas w miejsce, z którego ruszyliśmy. Pomogli nam znajomi Fabiana. Za chwilę też podpłynęli do nas rybacy Kuna, do których należały owe zdradliwe sieci. Nie przejęli się bynajmniej ryzykiem, jakie stworzyli przepływającym tędy łódkom, tylko zażądali jakichś chorych pieniędzy za zniszczenie ich własności. Nie pomogły przekonania Fabiana, że narazili nas na niebezpieczeństwo rozstawiając sieci na trasie ruchu morskiego. Zagrozili sądem przed tutejszym Zgromadzeniem i obiecali pojawienie się z rana.

Musieliśmy chcąc nie chcąc spędzić tu kolejną noc, by o świcie dokończyć oczyszczanie silnika z pozostałości sieci. Niebo zafundowało nam pokaz groźnych piorunów w oddali. Było romantycznie, ale rozbolała mnie od nich głowa. Tak już mam..

Nasz czas na San Blas powoli się kończył. Kolejnego dnia mieliśmy dobić na stały ląd Panamy i zakończyć swoją przygodę z San Blas.

Fot. Parę dni na rajskiej plaży Archipelagu San Blas (2009).

 

6 komentarzy

  • Asia
    Asia piątek, 01 kwiecień 2016

    Niby taka nasza polska przypadłość, ale zobacz jak się zachowywał kolumbijski kapitan. Oszczędzał na jedzeniu dla nas, a zarobił kupę szmalu w te parę dni, więc to dopiero jest "oszczędność" a właściwie skąpstwo.. a czy to się kojarzy z Kolumbią.no nie!:)

  • Agnieszka
    Agnieszka piątek, 01 kwiecień 2016

    To jednak jest taka przypadłość Polaków - wieczne kombinowanie i próba zarobku na czymś, co można sobie wziąć :) Nawet jeśli wcale nie mamy tego zamiaru - tak jak Wy, ale to często właśnie nasza pierwsza gorąca myśl :D

  • Asia
    Asia czwartek, 31 marzec 2016

    :-)to byly pewnego rodzaju naszywki ktore moznaby wykorzystac wg wlasnych preferencji.

  • Eva
    Eva środa, 30 marzec 2016

    Ale mieliście szczęścia z ta wyspą. Moglibyście bez problemu nagrać tutaj drugą część Niebiańskiej Plaży! :) Bardzo zainteresował mnie fragment o ręcznie wyrabianych pamiątkach, ten różowy słoń to poduszka, serwetka czy coś zupełnie innego?

  • Asia
    Asia środa, 30 marzec 2016

    Widzisz Ada, miałabyś gdzie latać na wakacje i byłyby to najbardziej wymarzone wakacje w Twoim życiu:)

  • Ada
    Ada środa, 30 marzec 2016

    Kilka lat temu zaproponowano mojemu mężowi pracę w Panamie... Postukałam się wtedy w głowę i stanowczo odmówiłam przeprowadzki :-( Teraz dzięki takim wpisom jak Wasze nie trzeba by mnie było namawiać tylko propozycji brak ehhh :-(

Leave a Reply

Your email address will not be published. HTML code is not allowed.