Mimo, że niejednokrotnie spędzaliśmy dni leniwie, innym razem zapewnialiśmy sobie wystrzałowe atrakcje. Nie mogło być normalnie w tak niezwykły dzień, jakim była nasza trzecia rocznica ślubu. Wstaliśmy o siódmej rano i po szybkim zimnym prysznicu spakowani poszliśmy do portu. Dziś płynęliśmy na plażę Playa Blanca.
Jechaliśmy wzdłuż linii brzegowej Morza Karaibskiego, gdy nagle zerwał się silny wiatr. Niebo pociemniało i pokryło się granatowymi chmurami a o szybę zaczął dudnić kujący deszcz. Morze było wzburzone a mi przed oczyma stanął obraz fali zalewającej drogę, po której mknęliśmy. Na szczęście było to tylko moje katastroficzne wyobrażenie, które się na szczęście nie ziściło.
Pobudka o świcie, śniadanie obfite w przepyszne empanady popijane kakaem i kontynuacja planu dogłębniejszego poznania Zaginionego Miasta. Lisu – jak przystało na prawdziwego pustelnika (w żartach nazywałam tak go, gdy wszelakie próby obcowania z naturą w jego wykonaniu przedkładał nad jakąkolwiek formę jednoczenia się z innymi ludźmi, z którymi „zmuszeni” byliśmy spędzać więcej czasu) - nie miał najmniejszego zamiaru w tak piękną pogodę poszerzać swej wiedzy na temat Ciudad Perdida.
Wilson wybudził nas o szóstej rano. Zapuchnięci od długiego snu podnieśliśmy leniwie moskitierę. Każdy wybudzany był podobnym szturchaniem. Nad dżunglą unosiła się gęsta mgła po nocnej ulewie. Dziś mieliśmy dotrzeć do Zaginionego Miasta. Każdy odczuwał dodatkowy dreszczyk emocji, bo zapowiadano nam przeprawę niczym z „Indiana Jones’a”. A ten, kto miał w sobie choć odrobinę z małego dziecka, spragniony był tego typu emocji.