Krzysiek czuł się wyśmienicie, więc nasza dieta jakoś musiała się od siebie różnić. Liczyłam, że ten dyskomfort nie potrwa długo. Przyszło mi wtedy do głowy, że piłam drinka z lodem w knajpie i to była ta różnica między tym, co jadłam innego od Krzyśka.
W DRODZE DO PARKU TAYRONA
Jechaliśmy do Parku Tayrona. Z marketu w Santa Marta wzięliśmy busa, który jechał w jego kierunku. Pędziliśmy do raju słuchając głośnych latynoskich rytmów. W „wietrznym”, od otwartych na oścież drzwi, autobusie puszczano nam jakieś muzyczne teledyski na topie, więc atmosfera była głośna i przyjemna. Po godzinie wysiedliśmy przy ruchliwej trasie, skąd na piechotę doszliśmy do bram wejściowych parku. Zakupiliśmy wejściówki i zajęliśmy miejsca w powoli zapełniającym się jeepie. Ten podwoził nas już w cenie biletu do kolejnego punktu, skąd ponownie czekał nas około trzykilometrowy spacer przez dżunglę do plaży. Stąd można było, za dodatkową opłatą, pokonać ten odcinek na koniach. Ale nie dość, że cena za tą opcję była zbyt wygórowana, zabrakło koni (tylu mimo wszystko było chętnych turystów).
Człapaliśmy w upale przez zielone gąszcze i knieje. Dżunglowy klimat znowu wywołał w nas senność. Powietrze stało, było duszno i parno. Krajobraz zmieniał się jak w kalejdoskopie. Przed nami wyrastały wysokie drzewa, skaliste leje na wzór kamienistego wąwozu. Momentami mijaliśmy tutejszych Indian. Ubiorem przypominali małych Tarzanów: długie włosy, brązowe skrawki okrycia okalające ich ciemne ciała i jakieś obronne narzędzia w dłoniach. Wydali się jednak jacyś tacy wyobcowani, zdystansowani do turystów i nieodpowiadający nawet na powitalne „hola”. Ewidentnie ignorowali obce twarze. Na trasie mijali nas też ci, którzy zdecydowali się na jazdę konną.
Gdy dotarliśmy do pola namiotowego tuż przy plaży, przed nami pojawiła się rajska panorama z wysokimi pięknymi palmami wyrastającymi ze śnieżno-białego piasku i zieloną łąką. To tu usadowiły się skupiska namiotów i jakieś drewniane chaty w oddali. Tak właśnie wyobrażaliśmy sobie wybrzeże karaibskie. Całości uroku dopełniał szum i zapach błękitnego morza.
RAJSKIE KRAJOBRAZY
Okazało się, że przy pierwszym wyjściu kąpiel była zakazana, więc wolnym krokiem wzdłuż brzegu udaliśmy się do dozwolonej “pisciny” (basenu). Ze spienionych wód wyłaniały się dziwaczne formacje skalne przypominające swoimi kształtami przeróżne morskie stworzenia. Przechodząc przez ostatni leśny gaj, gdzie sprzedawano jakieś kolumbijskie przysmaki (np. mięso w liściu bananowca) ujrzeliśmy pierwsze kąpielisko. Senność nie dawała za wygraną, więc gdy tylko przyłożyliśmy głowy do ręczników zasnęliśmy jak nieżywi. Ledwo się przebudziliśmy kilkadziesiąt minut później. Ktoś mógłby nas okraść, ale nawet w takich sytuacjach starałam się wiele przewidzieć i mimo swej niewygody, spałam na plecaku a dokładnie na aparacie w nim schowanym. Cieszyliśmy oczy zabawą tutejszych dzieci, jedliśmy własnoręcznie przygotowane kanapki, prawie że wtapialiśmy się w otoczenie nurkując w spienionych odmętach wzburzonego przy brzegu morza. Park ciągnął się wzdłuż plaży.
Druga “piscina” stanowiła już zwykłą piaskową plażę, więc i fale też wydawały się być tu niższe, bo hamowane pasmem skał oddalonych o około pięćset metrów od brzegu. Mimo że słońce schowane było lekko za chmurami, znowu skóra przybrała zdrowego, ciepłego koloru. Powoli sami przypominaliśmy tubylców:). Musieliśmy cały czas kontrolować czas, by przy głównej trasie być mniej więcej około piętnastej, by łapać “stopa” do głównej trasy, skąd również mieliśmy dostać się na autobus przejeżdżający koło Tagangi. Wracając przez “raj palmowy” minęliśmy chłopaka, którego twarz wydała mi się znana. Stanęliśmy wryci na przeciw siebie zastanawiając się “skąd się znamy..”. Już chciałam zrezygnować z łamigłówki, gdy on szybciej sobie przypomniał, że poznaliśmy się w Pucon w Chile (ten który oszczędnie jadł) trzy miesiące wcześniej... I mimo że każdy później ruszył w swoją stronę, to mały świat postawił nas sobie na drodze właśnie tu. To było niesamowite.
“Łapanie stopa” nie było tak łatwe, jak się nam wydawało. W końcu wsiedliśmy do autobusu, który przejeżdżał przez obrzeża Santa Marty. Tu długo się nie zastanawiając wzięliśmy taksówkę do Tagangi. Zbliżał się powoli zmrok i woleliśmy nie ryzykować dla paru marnych groszy naszego bezpieczeństwa. Wieczorem pożegnaliśmy naszą plażę przy niesamowicie zachodzącym słońcu. Takich odcieni nieba się nie zapomina.
Kolejnego dnia ruszaliśmy na pięciodniowy trekking do Zaginionego Miasta (Ciudad Perdidad).
Fot. Park Narodowy Tayrona, Kolumbia (2009)