Gdy po czterech godzinach podróży dwoma autobusami dotarliśmy do Puerto Lopez, a tym samym na Półwysep Parku Narodowego Machalilla, miasteczko nie wydało nam się jakoś szczególnie interesujące. Nazwa "park" w wydaniu egzotycznym kojarzyła się z terenem opływającym w soczystości zieleni, lazuru oceanu i gorąca latynoskich rytmów na każdym kroku.
Dziś nie spałam dobrze. Jedyną nieciekawą rzeczą w obecnym “refugio” było łóżko – niczym siano pokryte jedynie prześcieradłem, twarde a w miejscu gdzie leżałam, trafiłam dodatkowo na dziurę.
Surfingowcem każdy być może… Czy oby na pewno?:)
Podczas gdy ja starałam się doprowadzić swoje ciało do porządku przy porannej higienie, w zimnej od buchającego przez wybitą szybę powietrza łazience, w której dodatkowo z kranu leciała jedynie mroźna woda, Lisek poszedł na miasto w poszukiwaniu innego noclegu. Byłam już pewna, że musimy zmienić hostel.
Czekał nas dzień pełen emocji i podwyższone ciśnienie. Na terminalu autobusowym w Arequipie udaliśmy się do agencji, w której wcześniej zakupiliśmy bilety. Liczyliśmy dowiedzieć się, z którego sektoru odchodzi nasz autobus i „okleić” bagaże (jak przy odprawie na lotnisku). Zrobiło się jakieś zamieszanie, którego nie mogliśmy do końca pojąć. Kobieta sprzedająca nam wcześniej bilety, zawołała inną kobietę, a tamta znowu zabierając nasze bilety gdzieś zniknęła..
Mimo późnego popołudnia żar lał się z nieba a okolica wydawała się być wtopiona w rozpaloną piaskowo-ceglastą pustynię.
Kontynuacji „autobusowych” nieprzyjemności ciąg dalszy. Zimno, głodno i żadnych przystanków po drodze. Dobrze, że chociaż wiedzieliśmy, gdzie zmierzać w poszukiwaniu noclegu w Buenos Aires.
Jakim cudem straciliśmy jeden dnia podróży? Gdyby nie rozmowa telefoniczna z przyjacielem, żylibyśmy w przeświadczeniu, że w Torres del Paine możemy spędzić trzy dni. Pomyłka kosztowałaby nas spóźnienie się na cholernie drogi rejs, nad których debatowaliśmy ostatnio pół dnia. To byłoby jednoznaczne z jechaniem na koniec świata do Ushuaia na marne i nie odbycie luksusowej wycieczki.
“Wpłynąłem na suchego przestwór oceanu...” - Te słowa jako pierwsze pojawiły się w mojej głowie, gdy po długiej nocy spędzonej w autobusie, otworzyłam oko. Od dłuższego czasu jechaliśmy po pustynnej przestrzeni, niekończących się bezdrożach znanych z filmów amerykańskich o dzikim zachodzie.
Była czarna noc, gdy zadzwonił budzik. Kompletnie oszołomieni tak nietypową godziną, z pełną parą rzuciliśmy się do wyłączenia budzików, by nie pobudzić domowników naszego drewnianego domku.