Po minionej nocy okazało się, że wszyscy mieliśmy problemy ze spaniem spowodowane wysokością. Dlatego żywiliśmy nadzieję na odespanie w porannym autobusie do Cuzco. Niestety i tam się nie udało, bo: a to trzęsło, a to długo jechał i jakoś ogólnie nie wychodziło.
Czekał nas dzień pełen emocji i podwyższone ciśnienie. Na terminalu autobusowym w Arequipie udaliśmy się do agencji, w której wcześniej zakupiliśmy bilety. Liczyliśmy dowiedzieć się, z którego sektoru odchodzi nasz autobus i „okleić” bagaże (jak przy odprawie na lotnisku). Zrobiło się jakieś zamieszanie, którego nie mogliśmy do końca pojąć. Kobieta sprzedająca nam wcześniej bilety, zawołała inną kobietę, a tamta znowu zabierając nasze bilety gdzieś zniknęła..
Kontynuacji „autobusowych” nieprzyjemności ciąg dalszy. Zimno, głodno i żadnych przystanków po drodze. Dobrze, że chociaż wiedzieliśmy, gdzie zmierzać w poszukiwaniu noclegu w Buenos Aires.
Wściekła i przemęczona, a do tego bezsilna. Burza emocji nie opuszczała, ale ciężko było je odgarnąć na bok. Linie autobusowe w Argentynie bardzo nas rozczarowały, choć to i tak delikatne słowo dla tego, co przeżywaliśmy. Dwadzieścia godzin w nieustającej klimatyzacji i żadnych dodatkowych ciuchów do nałożenia.
Autobus do Ushuaia, najdalej wysuniętego na południe świata miasteczka argentyńskiego, odchodził z Punta Arenas tylko w godzinach porannych. Jechał do celu około trzynastu godzin i cena za niego była dość wygórowana. Była to jednak jedna z nielicznych form dostania się do tego zakątka kraju.
Rozejrzałam się dookoła. Terminal autobusowy w Puerto Montt przypominał na pierwszy rzut oka Dworzec Zachodni w Warszawie. Wewnątrz surowego wystroju panował zaduch. Ale bynajmniej nie od gorąca, bo i do tego miasta wielkimi krokami zbliżała się zima. W powietrzu wyczuwalny był chłód. Ciarki po plecach przechodziły od rześkiego powietrza, ale i od wyczuwalnego niepokoju.
Przecierając zaspane oczy, schodziłam powoli po schodkach autobusu na rześkie poranne powietrze w Pucon. Z luku bagażowego wyciągnęliśmy największe plecaki i nim zawróciliśmy na małą poczekalnię terminalu, by zorientować się w ofertach noclegowych miasteczka, dopadła nas krępa, młoda i radosna Chilijka. Spokojnie, świadomie wypowiadane hiszpańskie zdania miały zachęcić nas do oferty noclegowej hostelu oddalonego o parę kroków od stacji autobusowej.
Chcąc się dobrze i niedrogo obkupić w stolicy, to tylko na tutejszych "psah", czyli marketach. My wybraliśmy najbliższy domu - Central Market, który mieścił się w ciekawym żółtawym budynku z 1937 roku a otoczony był wieloma tematycznymi straganami.
Przez Kambodżę początkowo mieliśmy się tylko przeprawić do Tajlandii. Zmieniliśmy zdanie i wydłużyliśmy pobyt w tym najbiedniejszym kraju Azji o pobyt w stolicy Phnom Penh i największym oraz (prawdopodobnie) najpiękniejszym kompleksie świątyń (Angkor Wat) na świecie.