Jechaliśmy wzdłuż linii brzegowej Morza Karaibskiego, gdy nagle zerwał się silny wiatr. Niebo pociemniało i pokryło się granatowymi chmurami a o szybę zaczął dudnić kujący deszcz. Morze było wzburzone a mi przed oczyma stanął obraz fali zalewającej drogę, po której mknęliśmy.
Pobudka o świcie, śniadanie obfite w przepyszne empanady popijane kakaem i kontynuacja planu dogłębniejszego poznania Zaginionego Miasta.
Wilson wybudził nas o szóstej rano. Zapuchnięci od długiego snu podnieśliśmy leniwie moskitierę. Każdy wybudzany był podobnym szturchaniem. Nad dżunglą unosiła się gęsta mgła po nocnej ulewie. Dziś mieliśmy dotrzeć do Zaginionego Miasta.
Niestety zatrucie mojego organizmu rozwijało się z dnia na dzień i na moje nieszczęście dawało się coraz bardziej we znaki z każdą godziną trekkingu do Zaginionego Miasta.
Strułam się po raz kolejny… O ile przez wcześniejsze dni brzuch tylko lekko pobolewał, tak z każdą chwilą ból narastał aż kończyło się na uśmierzaniu go niezawodnymi lekami rozkurczowymi. Do tego doszło parę innych żołądkowych rewelacji. Wertowałam w głowie minione dni, by zlokalizować powód bólu.
Dni mijały powoli, gorąco i leniwie. Popadliśmy w pewnego rodzaju uroczy marazm, podczas którego czas jakby się zatrzymał, monotonnie wykonywaliśmy te samo czynności, choć świadomie i w pełnej błogości.
Podróż autobusem w kierunku Morza Karaibskiego trwała w nieskończoność...
W drodze do Medellin mijamy słynną "zona cafetera" – jedziemy wzdłuż tzw. “stref kawowych”. Wielkie połacie drzewek kawowych porastały tu każdy skrawek wzgórza. Było bujnie, zielono, magicznie.
Cali stanowić miało dla nas dłuższy przystanek. Trzeba nam było odpocząć w końcu od tego przemieszczania się, ciągłej parodniowej podróży. Warto było zatem znaleźć jakieś ciekawe atrakcje w tym miejscu.
Stres.. Na granicy w Tulcan Krzysiek wywołał panikę, mnie ogarnęło zdenerwowanie, łeb pękał a wszystko to potęgowały wszechobecne informacje o tym, jaka to Kolumbia jest niebezpieczna. Byłam przemęczona rozważaniem za i przeciw.