środa, 24 czerwiec 2009

W DRODZE DO CIUDAD PERDIDA

Niestety zatrucie mojego organizmu rozwijało się z dnia na dzień i na moje nieszczęście dawało się coraz bardziej we znaki z każdą godziną trekkingu do Zaginionego Miasta.

Pęczniał mi niemiłosiernie brzuch, z toaletą byłam “za pan brat”, ale na szczęście opuściły przeszywające mnie bóle. Ogólne osłabienie utrudniało pięciodniowy wysiłek.

MAÑANA I NOWE PRZYJAŹNIE

Dzień wydawał się nie mieć końca. Poranna pobudka spotęgowała jeszcze dłużący się czas w oczekiwaniu na transport do Techos Azules. Agencja miała wysłać po nas jakiś samochód a po zebraniu zainteresowanych wiozła do wioski, w której zaczynaliśmy trekking. Gdy w końcu pojawiła się spóźniona taksówka, gospodarz hotelu nie pozostawił na nich suchej nitki, ochrzaniając za takie traktowanie jego gości (spóźnienie, brak informacji). My do takiego “nietrzymania się czasu” przez Latynosów zdążyliśmy się przyzwyczaić, ale mimo to zaangażowanie w nasze dobre samopoczucie przez właściciela hostelu bardzo nam schlebiało. 

ZWARTA DRUŻYNA

Podczas pierwszych chwil jazdy zdążyliśmy poznać się z kolejną uczestniczką wyprawy - Laurą z Nowego Jorku. Mieliśmy obcować z nią przez kolejne parę dni, więc dobre kontakty były mile widziane. I o ile na początku nie była skora do rozmowy, tak potem okazała się niezłą gadułą, z którą dodatkowo bardzo się zżyłam. Jej szaleństwo bardzo mi odpowiadało a wyluzowanie powodowało, że odnosiłam wrażenie, jakbyśmy znały się od lat. Szalona Amerykanka o nic nie dbała: nie miała ze sobą ręcznika, targała mniejszy plecak od naszego (spakowaliśmy się w nasze duże plecaki, do połowy puste, a ona targała około 30-litrowy przez 6 tygodni podróży po Kolumbii) i postanowiła nic nie robić z włosami, by zobaczyć, jak zareagują po takim czasie. A miała czarne loczki afro i latynoską urodę. Hiszpańskiego postanowiła uczyć się od paru miesięcy wiedząc, że ułatwi jej to podróż. “Skoro poza angielskim nie znałam żadnego innego języka, uznałam, że totalnym lenistwem byłoby nienauczenie się najprostszego języka po nim, czyli hiszpańskiego” – stwierdziła, a z nowym językiem faktycznie nieźle sobie radziła. To wszystko powodowało, że tubylcy często mylili ją ze “swoją”. Po pięciu minutach znajomości Laura zaproponowała nam nocleg u siebie w mieszkaniu na Manhattanie, co było bardzo sympatyczne a dodatkowo śmieszne, gdy żartowała przy tym, że proponuje nam to tylko dlatego, bo wie, że dzięki temu nie zostawimy jej samej w dżungli. W międzyczasie okazało się, że będziemy z przewodnikiem stanowili bardzo indywidualną grupę, bo czteroosobową, czyli już wszyscy się znaliśmy. Jednak stale wszystko rozciągało się w czasie i podróż do wioski, z której to ruszaliśmy do Ciudad Perdida na własnych nogach, zajęła sporo czasu, bo a to po drodze trzeba było zrobić zakupy spożywcze, a to tankowano zdezelowany jeep (rurką połączoną między bakiem a kanistrem a paliwo poszło w ruch po „wciągnięciu” go buzią przez rurkę...), którym przyszło nam podróżować. Na koniec tuż po zjechaniu z asfaltówki w bardziej dzikie tereny zostaliśmy zatrzymani przez wojsko w celu przeszukania bagaży. To też wywołało sporo emocji, głównie wśród męskiej części naszej grupy i Krzysiek na nowo nie potrafił odmówić sobie, by uprosić żołnierzy o wspólne zdjęcie. Mimo miłej atmosfery powaga nie schodziła z twarzy młodych mundurowych. W wiosce wylądowaliśmy po południu i tu zastał nas już mały lunch pod postacią kanapki. Mi jedzenie podchodziło pod gardło, więc ledwo skubałam okruchy świeżego pieczywa. Musiałam mieć w tyle głowy, że nie wypada opaść z sił już na przedbiegach. A w ogólnie panującej atmosferze „mañany” to dość rozleniwiające. Dodatkowo, przy tym tempie organizacyjnym, widziałam już dotarcie do pierwszego noclegu w przerażających ciemnościach dżungli. Nie sprzyjały temu pojawiające się informacje, że w ostatniej chwili znalazł się chętny na podróż z nami do Zaginionego Miasta. Bardzo mu zależało na trekkingu właśnie dziś a nam pozostało czekać na niego dodatkowych parę godzin. Byliśmy wściekli i zaczęliśmy wymyślać sobie, z jakiego kraju może być ta zmanierowana osoba. Zastanawialiśmy się też, czy wstępnie nie nastawimy się negatywnie do niego. Sytuacji towarzyszyła głupawka oraz wymyślne zabawy dla zabicia czasu. Po dwóch godzinach na motorze dotarł do nas Szwajcar Sam. “Nie wiem, czy go polubię” – rzucił Krzysiek, który nie był skory do takich wypowiedzi (wolał unikać kontaktu) a my mową ciała wyraziłyśmy podobne przekonanie.

WYPRAWA W PRAKTYCE

W końcu rozpoczęliśmy nasz pierwszy dzień podróży do Zaginionego Miasta. Szlak początkowo wiódł dość płasko, dwa razy przecinając rwącą rzekę. Wtedy po kamieniach pomagał nam przechodzić Wilson – nasz kolumbijski przewodnik. Dalej trasa pięła się już tylko w górę. Powietrze stało. Otaczała nas parna, soczysta dżungla. Pot lał się z nas strugami. Starałam się zbierać w sobie siłę, by nie myśleć o osłabieniu, tylko o tym co pięknego czeka mnie za kolejnym pagórkiem. Długo prowadzący nas wąwóz nie ujawniał widoków i odnosiłam wrażenie, że ta wyprawa nie ma końca. Brak sił, upał, ciągły wysiłek, niezbyt wiele w żołądku i dość ciężki bagaż na plecach, który każdy musiał dźwigać samodzielnie, utrudniały trekking. Na szczęście co jakiś czas ulgę przynosiły różne smakołyki zostawione na drodze na drobnych przystankach przez kucharzy, którzy wyruszyli na szlak przed nami. Czuliśmy się jak dzieciaki, przed którymi ukryto podczas zabawy w podchody jakieś gadżety i trzeba je było sobie znaleźć. Te co prawda nie były nigdzie pochowane (pokrojone owoce leżały na jakimś kamieniu, ławce, u wiejskiej rodziny na ganku), a zajadanie się nimi stanowiło ucztę dla podniebienia niczym najtrudniej zdobywany przysmak. Zawsze wychodziłam z założenia, że wszystko lepiej smakuje, gdy człowiek wcześniej się wypoci, namęczy, jakby pracował na tę chwilę rozkoszy smakowej. A na pierwszym przystanku czekały nas pomarańcze, które smakiem przypominały ich cytrynowy odpowiednik a wyglądem - wyrośnięte limonki. Tu Wilsonowi ktoś szepnął, że jestem zatruta i osłabiona, więc kochany Kolumbijczyk bez pytania zarzucił mój plecak na swoje barki, dorzucił parę swoich gadżetów i w ten sposób odciążona jakoś swobodniej mogłam się poruszać. Wyprawa do Ciudad Perdida w kwestii organizacyjnej tym różniła się od tej do Machu Picchu, że każdy swoje bagaże musiał nieść sam. W Peru zawsze miało się tą świadomość, że w momencie słabości można “wykupić” sobie konia na drogę i na jego grzbiecie przemierzać dalszą trasę. Tu nie było to standardem, choć się zdarzało, ale też nie do końca trasy, gdyż ostatniego dnia przedzierania się do Zaginionego Miasta, nie byłoby nawet fizycznie takiej możliwości. Konie nie dałyby rady przedzierać się przez tak wysoką i rwącą rzekę tyle razy, potem lawirując po stromych urwiskach, gdzie mieściła się zaledwie jedna noga ludzka czy na koniec pnąc się po tysiącach pionowych wąskich stopniach do samego miasta. Na szczęście o posiłki nie musieliśmy się martwić a w przypadku napojów to musieliśmy mieć tylko po litrze wody na głowę na samym początku, by potem mieć uzupełnianą butelkę o napój życia z różnych “źródeł” a oczyszczaną przeznaczonymi do tego tabletkami. Wąwóz przeistoczył się w wąską grań z widokiem na usiane promieniami zachodzącego słońca doliny. Panowała niesamowicie majestatyczna atmosfera. Zza płotu tuż przy wąwozie doszły nas ciche szemranie wysokich traw a potem ujrzeliśmy najpiękniejsze krowy, jakie kiedykolwiek przyszło nam zobaczyć. Były takie dostojne i delikatne niczym... kobiety. 

Zastanawiało mnie jak to możliwe, że z natury znajdująca się na płaskich terenach dżungla, tu prowadziła przez sinusoidalną trasę. Niedziwne, że takie “zaginione miasta” jak Ciudad Perdida czy Machu Picchu były przez tyle lat nieodkryte. Przeprawa do nich stanowiła prawdziwe wyzwanie. Laura obawiała się swojej kondycji cały czas upewniając się, czy nie zostawimy jej gdzieś w tyle, gdy zabraknie jej sił a okazało się, że to my musieliśmy ostro się trudzić, by nadążyć za grupą. Amerykanka, która na co dzień trenowała ciało wysiłkowym rugby amerykańskim, prawie biegła po dżunglowym szlak.

NOC POD CHMURKĄ

Z czasem, gdy okolice powoli spowijał zmrok, dochodziły nas coraz donośniejsze odgłosy dżungli. Przypominało to głośne cykady wielkich świerszczy. Tego obawiałam się najbardziej, to znaczy ukąszeń. O ile nas nic nie zdążyło jeszcze udziabać, tak wracający z Zaginionego Miasta backpakerzy mogli pochwalić się opuchniętymi łydkami z widocznymi czerwonymi plamkami zakończonymi wypełnionymi żółtym płynem bąblami. Mimo tak niepozornego i stwarzającego bezpieczne wrażenie otoczenia trzeba było pamiętać, że jednak poruszamy się po dżungli i należało zachowywać wszelką ostrożność. Zatem w ruch poszły wszelkie repelenty, jakie tylko przy sobie mieliśmy. 

Zbliżał się wieczór a my docieraliśmy do pierwszego campingu. Schodząc po omacku zabłoconym i śliskim podłożem ujrzeliśmy z góry drewniane wiaty. Na miejscu okazało się, że pod nimi znajdywało się nasze pierwsze schronienie. Tą noc mieliśmy spędzić w hamakach zawieszonych pod sufitem i okrytych moskitierami. Zastanawiałam się po pierwsze, jak się tam wgramolę a po drugie, jak dam radę spać w jednej pozycji z lekko zgiętymi plecami niczym w dołku. Dało się...

TOALETA W DŻUNGLI

Na campingu okazało się, że dołączyliśmy do grupy, która wyruszyła tego samego dnia na szlak przed nami i od następnego dnia szliśmy już w powiększonym składzie. Teraz nie myśleliśmy jednak o zapoznawaniu się z nowymi twarzami. Marzyliśmy o jak najszybszym prysznicu. Trzeba było szybko się z tym uwinąć, bo głód doskwierał a nasi kucharze kończyli właśnie przygotowywanie niezłej wyżerki. 

Łazienkę wskazano nam na lekkim wzniesieniu tuż przy wiacie. Trzeba było pokonać jeszcze jedno małe wzniesienie, by dotrzeć do murowanej lepianki ze szlauchem zwieszonym z sufitu. Drzwi nie domykały się, ale lecąca głośno zimna woda tak dobitnie obijała się o podłoże, że dla każdego było oczywiste, że w danym momencie “łaźnia” jest zajęta. Wygląd lepianki w ogóle nam nie przeszkadzał. Ja jedynie z przerażeniem w oczach rozglądałam się za jakimiś obrzydliwymi owadami. Na szczęście nic przerażającego nie znalazłam, ale mimo to ze strachem w oczach w błyskawicznym tempie dokonałam higieny, by nic przypadkiem nie spadło mi na głowę. Większą traumą okazało się drugie podejście w drodze do “baño”, bo na grząskiej drodze ujrzałam tak ogromną żabę, że aż podskoczyłam. Myślę, że była podobnych rozmiarów co mój traperski but. Ona bynajmniej niczym się nie przejęła, więc to ja musiałam zejść jej z drogi. 

POD OSŁONĄ WIATY

W końcu doczekaliśmy się obiadokolacji. Kto by pomyślał, że w tak prowizorycznych warunkach można urządzić tak wykwintną ucztę. I ci sami kucharze, którzy teraz przygotowali dla nas stół przepełniony łakociami, z jeszcze większym bagażem przemierzali szlak Ciudad Perdida przed nami na tyle szybko, by jeszcze zorganizować posiłek dla tylu „gringos”. Dodatkowo za dnia pomagali nam przechodzić przez wodę czy przedzierać się przez gąszcze i to wszystko z ogromnym obciążeniem na plecach, który stanowiło głównie produkty spożywcze i naczynia dla nas. Byłam pod wrażeniem ich pracy i radości, z jaką to wszystko robili. Nie wyczuwało się jakiejś wrogości czy antypatii, mimo iż wycieczka nie przynosiła im Bóg wie jakich dochodów. Równie dobrze mogli czuć pewnego rodzaju niesprawiedliwość losu, że robią dla białych za marne grosze. Właściwie ich dorobek składał się z napiwków, które otrzymywali pod koniec wyprawy. Uśmiech na ich twarzach był wyjątkowo pokrzepiający. 

Na “szwedzkim stole” wylądowały: kurczak z warzywami w sosie pomidorowym, sałatka, ziemniaki pieczone z pomidorami, ryż, kozi ser a do tego wszystkiego słodkawy egzotyczny napój. Jadłam wszystko oczami. Z jednej strony byłam niesamowicie głodna a z drugiej nie dałam rady za dużo wprowadzić do mojego organizmu. Inni nakładali na talerze kolejne dokładki. Ja czułam jak moje ciało coraz bardziej się rozgrzewa i bynajmniej nie od jedzenia a prawdopodobnie od temperatury, która lekko mi wzrosła. Teraz marzył mi się tylko sen. Łyknęłam po raz kolejny anty-przeczyszczający środek, który i tak za chwilę pojawił się po za mną.. i wpakowałam się do jednego z kilkunastu hamaków zawieszonych pod wiatą. Z jednej mojej strony “zawiesił” się Lisu a po drugiej bujała się już Laura. Zasnęłam jak zabita. Spałam jedenaście godzin a hamak okazał się wyśmienicie wygodnym łożem. Nie obudził mnie nawet silny deszcz dżungli i trzaskające w nocy pioruny. Zasypiałam z nadzieją na wyzdrowienie dnia następnego.

Nasza trójka stanowiła ostatnią grupę, która powitała nowy poranek. Dobraliśmy się nawet z tym spaniem:).

ZATRUCIE POKARMOWE NA DOBRE

Dzień powitał nas bardzo słonecznie. Dopiero teraz można było spokojnie rozejrzeć się po okolicy. I tak okazało się, że spaliśmy nad rzeką, po bokach której rozrzucone były drewniane chaty, w tym nasza noclegownia. Brzeg porastały nietypowe drzewa o pięknych kolorowych kwiatach a niedaleko wiaty z hamakami pasły się nasze konie, które do trzeciego dnia pomagały “załodze” wycieczki targać jedzenie. Śniadanie już czekało na stołach. Tym razem była to jajecznica z warzywami, tosty, dżem i do wyboru: kawa lub kakao. Oczyszczenie mojego organizmu trwało dłużej niż zakładałam, więc mogłam tylko obejść się smakiem na czym zdecydowanie zyskiwali Lisu z Laurą, którzy dojadali po mnie to, co nie zniknęło z mojego talerza. 

Po pokrzepiającym posiłku część osób się relaksowała przed kolejnym podobno najtrudniejszym dniem trekkingu a że ja znudzona byłam ciągłym oglądaniem wnętrza toalety, poszłam z Samem nad pobliski wodospad. On chciał zaliczyć kąpiel w lodowatej, rwącej rzece a ja poszłam zrobić parę zdjęć. I może dobrze, bo miejsce okazało się dość niebezpieczne do schodzenia po śliskich, stromych kamieniach. Gdyby coś stało się Szwajcarowi, może nie uratowałabym go, ale biegłabym z krzykiem do campingu. Sam kąpał się wszędzie gdzie popadło, ale gdy wychodził z “basenu’’ widziałam w jego oczach strach. Na szczęście wyszedł o własnych siłach i w japonkach na brzeg. Szliśmy z Krzyśkiem swoim tempem. Pozostali dawno już nas wyprzedzili. Wilson przyzwyczajony do mojego plecaka bez pytania dopakował swoje rzeczy, zarzucał większy ciężar na plecy i szedł tuż za nami. Dobry z niego facet. Czuł potrzebę opiekowania się mną. Z każdą chwilą słabłam w oczach. Aż w końcu, gdy wszystko miałam pod gardłem.. ulżyło... Może choć w jakimś stopniu pozbyłam się bakterii, która na dobre się we mnie zadomowiła. Wilson jakimś dziwnym sposobem w środku dżungli zdobył dla mnie napój izotoniczny Cartorade, bym uzupełniła stracone witaminy. Nie chciał bym zwracała mu pieniądze. Uznał, że dostał z agencji na drobne wydatki i właśnie je tak wykorzystuje:).

OBSERWUJĄC PLEMIĘ KOGI

Dopiero na pierwszym postoju skusiłam się na jakiś posiłek. Znowu były to zielone pomarańcze. Soczysty posmak cytrusa idealnie gasił pragnienie. Znaleźliśmy się, może nie w wiosce, ale punkcie gdzie stała pojedyncza chata i tu też mogliśmy z bliska poobserwować życie tubylców. Tak jak widoczne to było w Parku Tayrona, tak i tu zupełnie nie zwracali na nas uwagi. Z Wilsonem byli ewidentnie zaprzyjaźnieni. Mogłam robić zdjęcia jedynie z ukrycia. Po chwili na nowo osłabiona padłam na ławce, z której długo nie mogłam się ruszyć. Mimo to zmobilizowałam jakoś siły. Nie było wyjścia, trzeba iść dalej.

WIOSKI INDIAN

Przedzierając się przez rzekę oraz rozległą polanę dotarliśmy do kolejnej, „słomianej” wioski. Szarawe okrągłe chatki okryte strzechą stanowiły domostwo dla tutejszych “tarzanowatych” Indian Kogi (wywodzących się z pradawnego plemienia Tairona).

- Kobiety w tej kulturze nie mieszkają z mężczyznami pod jednym dachem.

- Dlaczego?

- Bo mężczyźni mają w nocy brudne myśli:) – Odpowiedział roześmiany Wilson. 

Najmniejsze chaty stanowiły więzienia dla najniebezpieczniejszych mieszkańców społeczności. Wioska wśród dżungli stała praktycznie pusta. Przechadzaliśmy się między domostwami podziwiając również roślinność. W ten sposób poznaliśmy kwitnącą różowym kwiatem tabakę i jej już bardziej ususzoną wersję. Stałym obrazkiem były krzewy koki. Dotarliśmy do kolejnego przejścia rzecznego, gdzie na liściach czekały na nas gustownie przygotowane i pokrojone kawałki arbuza i ananasa. Mój organizm tolerował właściwie jedynie owoce czy ich sok. Czułam się po nich taka rześka i niemalże zapominałam o zatruciu.

ZANURZENI W DŻUNGLI

Szliśmy dalej. Mimo że droga zajęła nam jedynie około czterech godzin, dawno nie czuliśmy się tak wypruci. Wiodła niczym roll coaster – raz w górę, raz w dół przez co prawdopodobnie pokonaliśmy zdecydowanie dłuższy czy wyższy (ze względu na przemieszczenie) odcinek, niż mogło by to się wydawać. Zdecydowanie był to prawdziwy wysiłek dla nóg. Przyroda rekompensowała nam ten trud bajecznymi widokami. Nie mogliśmy lepiej poczuć dżungli, jak wędrując w jej głębi przez parę dni. Z każdym kolejnym pojawiały się na naszej drodze nowe okazy roślin i zwierząt. W tym drugim przypadku były to zazwyczaj gady lub płazy. Przed samym campingiem jeden z kompanów wyprawy dojrzał na skale jaskrawo-zielonego węża a przed nogami Krzyśka wyskoczyła ogromna, czerwona ropucha. Wilson pokazywał egzotyczną roślinność podając hiszpańskie nazewnictwo i opowiadając o możliwościach wykorzystania. Mi najbardziej przypadł do gustu tzw. “język teściowej” – i jak sama nazwa mówiła przyjmował kształt długiego języka i był krwiście czerwony z elementami granatu. „Chłopak nie powinien w prezencie dawać takiego kwiatu matce swojej przyszłej żony.” – dodał Wilson.

Byliśmy bliscy kolejnego campingu. A dodatkowo śpieszno mi było do wypróbowania nowego naparu, jaki chciał przygotować dla mojego schorowanego żołądka Wilson. Zerwał po drodze pięknie pachnącą trawę cytrynową. Na upartego można by było się nią wysmarować i uznać, że się pachnie Calvinem Kleinem:). Kucharze podobno już przygotowywali z niej wieczorną herbatę. Ciężkostrawne kakao i przeczyszczająca kawa nie bardzo mi teraz odpowiadały.

Gdy tylko dotarliśmy do soczyście zielonej polany, ujrzeliśmy rozsiodłane już nasze “bagażowe” konie. Tu był ich ostatni postój a dla nas to oznaczało, że w końcu zakończyła się dzisiejsza harówka. Krzysiek rozradowany jeszcze zdobył siły na to, by dosiąść jednego muła, choćby tylko do zdjęcia.  

BAZA NA DRUGĄ NOC

Ku naszemu zaskoczeniu okazało się, że dzisiejszą noc spędzimy w wygodnych łożach. Nastawieni byliśmy na sen hamakowy przez kolejne pięć nocy. A że byliśmy z Lisem jedyną parą, przypadło nam łoże małżeńskie. Inni spali na piętrowych. Wszystkie okryte były moskitierami i prowizoryczną drewnianą wiatą przewiewną z każdej strony. Mieliśmy szczęście, gdyż słysząc o codziennie panującej w dżungli ulewie, nas ani razu nie zastała po drodze. Na dobre zaczynało lać praktycznie od razu po dotarciu do bazy. Po nocy deszcz ustawał a po dość wilgotnym poranku na nowo czekał nas parny dzień. Na drugim postoju również mogliśmy korzystać z prowizorycznych łazienek. Tym razem była to drewniana buda podzielona na dwa prysznice i dwie toalety. Podczas kąpieli jednej osoby druga miała ograniczoną ilość wody, ale za każdym razem kąpiel była lodowata. Jednak w takim upale taka temperatura wody nie przeszkadzała. Po wyjściu spod prysznica z człowieka nadal lało się z gorąca. Gdy rozpakowaliśmy nasze plecaki, obiad jeszcze się robił a camping stał pusty. Cała grupa poszła nad pobliski brzeg zażyć kąpieli w lodowatej rzece. Poszliśmy w ich ślady. Pluskanie nie należało może do najprzyjemniejszych, bo woda faktycznie buchała chłodem. Sceneria jednak robiła wrażenie. Brzeg okolony był ogromnymi skamieniałościami i potężnymi drzewami wyrastającymi w każdej wolnej przestrzeni między kamieniami. Po zejściu stromymi stopniami do rzeki rozpościerał się przed nami widok krystalicznie czystej wody i szumiącego w oddali wodospadu. Nurt rzeki był wyjątkowo silny, więc kąpiel w oddali od brzegu wymagała nie lada siły i sprawności, by sprostać mocy rzecznym prądom. Zdecydowałam się jedynie na lekkie zanurzenie czując cały czas jedną nogą brzeg i dno. Inni ryzykowali nawet skokami z wyższej skały wprost do wody przy wodospadzie. Obolałe mięśnie lekko zrelaksowały się w rzece. Gdy zostaliśmy z Krzyśkiem sami, po drugiej stronie rzeki zasiadł na odpoczynek Indianin Kogi z koniem. Starałam się ukradkiem zrobić zdjęcie, ale dojrzał moją próbę i – wydaje mi się – pogroził mi palcem. Postanowiłam brać nogi za pas, by jeszcze nie starał się mi odebrać aparatu. Wąską ścieżką prowadzącą do campingu przebiegł dość sporych rozmiarów czarny wąż. Cały czas miałam na uwadze, że te zwierzaki mogą tu być wszędzie, więc idąc wąską ścieżką głośno tupałam o podłoże, by uprzedzić płaza o większym rozmiarowo przeciwniku. Nadszedł zmrok a na stołach wylądowała pożywna gęsta zupa warzywno-mięsna. Każdy na swój sposób spędzał koniec dnia, ale wszyscy siedzieliśmy z pyszną cytrynową herbatą zrobioną przez kucharzy. Lisek delektował się otoczeniem, ja zasiadłam z pamiętnikiem zapisując ostatnie godziny trekkingu a Laura szlifowała swój hiszpański jakąś wymyślną lekturą. W rezultacie spędziłyśmy czas na plotkach i różnorakich rozważaniach. Pozostała grupa zakupiwszy po drodze jakiegoś dopalacza, właśnie się nim raczyła. Dzięki temu zafundowali nam niezły teatrzyk z wachlarzem emocji, który zaprezentowali, poczynając od niekończącego się śmiechu bez powodu przechodzącego w otępienie a zakończywszy na smutnym i błędnym wlepianiu się przed siebie lub w stół w ciszy. Zasnęliśmy dość wcześnie. Było ciemno a świeczki dopalały się usypiając delikatnym światłem. Trzeba było mobilizować siły długim snem. 

Dzień 3-ci wyprawy.

Fot. Wyprawa do Zaginionego Miasta (dzień 1 i 2, 2009)

10 komentarzy

  • Asia
    Asia piątek, 12 luty 2016

    Wynajdywanie na szlaku jakichś znanych nut zapachowych było fenomenalne.. pocieranie dla intensywniejszego zapachu, poszukiwanie w głowie skąd może się to znać.. pomysłów było sporo i na każdym kroku:)

  • Asia
    Asia piątek, 12 luty 2016

    Zasady współfunkcjonowania, przeróżnych zależności w indiańskich plemionach są bardziej skomplikowane niż mogło by się to wydawać. I tu oczywiście nie chodziło o wstrzymywanie się od prokreacji:)

  • Natalia I Zapiski ze świata
    Natalia I Zapiski ze świata piątek, 12 luty 2016

    "Zerwał po drodze pięknie pachnącą trawę cytrynową. Na upartego można by było się nią wysmarować i uznać, że się pachnie Calvinem Kleinem:)" - mistrzostwo świata :D

  • piotrek michalski
    piotrek michalski piątek, 12 luty 2016

    Super historia. Najbardziej zaskoczyło mnie, że kobiety nie śpią z mężczyznami pod jednym dachem :) A ta zupa na koniec dnia... Mniam :)

  • Asia
    Asia piątek, 12 luty 2016

    Co do koni nie wiem, bo nikt nawet o tym nie pomyślał. Pamiętam tylko, że szła z nami jakaś "lalunia", która nie wyglądała na taką co by nie przeszła tej trasy a korzystała z konia do końca (gdzie on sam mógł dojść). Z pogardą patrzyli na nią Kolumbijczycy, a ona sama była Kolumbijką (miastową).

  • Asia
    Asia piątek, 12 luty 2016

    Ja, może zamroczona tym "oczyszczeniem organizmu" nie rozmyślałam o zagrożeniach ze strony natury. Zaskoczył mnie faktycznie wąż na ścieżce wracając znad rzeki i ogromna żaba wieczorem na którą prawie bym zlazła.. kąpiel była do zaakceptowania po takim wysiłku, bo woda była wprost mroźna..

  • Karol Werner
    Karol Werner piątek, 12 luty 2016

    Świetna, obszerna relacja. Jednak ciekawi mnie jeszcze koszt takowego konia, co to bagaż poniesie? Na jakich zasadach się to odbywa?

  • Połącz Kropki
    Połącz Kropki piątek, 12 luty 2016

    Ilość tych węży mnie przeraża :P
    Łóżka wyglądają na wygodniejsze, niż kanadyjki na obozach harcerskich:)
    Kąpiel w rwące rzece sama bym zaliczyła:)

  • Asia
    Asia piątek, 12 luty 2016

    Tak, myślę że odkąd pojawiliśmy się na kolumbijskim wybrzeżu zakochiwaliśmy się w kraju z każdą minutą. Trekking do Zaginionego Miasta był bajeczny, a teraz mogę trochę pośmiać się z moich dolegliwości. To też mi pokazuje, jak organizm potrafi być silny i zawzięty oraz że się łatwo nie poddaję:).

  • balkanyrudej
    balkanyrudej piątek, 12 luty 2016

    Gdyby nie Twoje zatrucie, to można by rzec, że wycieczka udała się w 100% (a w każdym razie takie odniosłam wrażenie po lekturze tekstu). Dobrze, że miałaś przy sobie pomocnych i życzliwych ludzi, którzy pomagali Ci w trudniejszych chwilach. Zatrucia są parszywe, bo rozwalają człowieka na łopatki, osłabiają z godziny na godzinę, a jeszcze w takich nieco trudniejszych warunkach, jakie mieliście w dżungli, problem robi się jeszcze większy.
    A herbaty zaparzonej z trawy cytrynowej chętnie bym się napiła, w szczególności, że ostatnio ciągle się raczę wodą z cytryną i imbirem ;)

Leave a Reply

Your email address will not be published. HTML code is not allowed.