Podczas gdy ja starałam się doprowadzić swoje ciało do porządku przy porannej higienie, w zimnej od buchającego przez wybitą szybę powietrza łazience, w której dodatkowo z kranu leciała jedynie mroźna woda, Lisek poszedł na miasto w poszukiwaniu innego noclegu. Byłam już pewna, że musimy zmienić hostel. Po jakimś czasie wrócił rozradowany, że znalazł miejsce, choć trochę drogie jak na nasze finanse backpackerskie, ale mimo to tanie jak na warunki noclegowe w ogóle. Przed kolejną podróżą tym razem do dżungli zapragnęło nam się odpocząć w schludnym pokoju, z „prawdziwie” ciepłą wodą, większą przestrzenią i TV. Wysłuchałam opisu Krzyśka i udaliśmy się do hotelu, by ostatecznie zadecydować, czy bierzemy tam pokój. Hotel znajdował się zaledwie uliczkę dalej a warunki nowego lokum zachwyciły mnie. Wydawał się być standardu trzygwiazdkowego europejskiego apartamentu w cenie najtańszego pokoju nad Morzem Bałtyckim. Wzięliśmy go.
LUKSUSOWY APARTAMENT
Cudownie było znowu wyglądać jak człowiek. Po przyjemnej kąpieli w wannie wielkości jacuzzi i delikatnym makijażu nawet mój mąż zachwycił się moim wyglądem:). Jak widać parę dni w trudnych warunkach zrobiły swoje i nawet niechętny do mojego make up’u Krzysiek wydawał się być pod wrażeniem. Urządziliśmy sobie sesję fotograficzną w naszym nowym apartamencie. A to rzucaliśmy się na ogromne łoże małżeńskie, wybiegaliśmy na balkon z widokiem na Cuzco a to wychodziliśmy na korytarz, który urządzony był jakby tarasy z każdego pokoju wychodziły na wielki zadaszony hall położony niczym w ogrodzie. Na samym dole stało stanowisko komputerowe, gdzie kontynuowałam pisanie bloga. A gdybyśmy zapragnęli nie wyściubiać nosa poza hotel, mogliśmy pozwolić sobie na drinka w hotelowym barze położonym na zaciemnionym i klimatycznym parterze, gdzie również znajdowało się parę komputerów i gdzie codziennie serwowano nam śniadanie w cenie pokoju.
Ciężko było nawet za dnia opuszczać ten luksus. Jednak gdy się w końcu zmobilizowaliśmy do wyjścia, to z luźnego dnia znowu wyszedł nam dzień pełen lataniny. Pozaglądaliśmy do paru kolorowych marketów, gdzie w jednym upatrzyłam sobie parę błyskotek, odwiedziliśmy agencje turystyczne w celu orientacji cenowej wypraw do dżungli, w międzyczasie zahaczając o jakąś dobrą knajpę z obiadem i pisco sour. Grzechem było nie spróbować tego ostatniego w kraju jego pochodzenia.
ŚWINKA MORSKA NA TALERZU
Dni w Cuzco mijały spokojnie, kontemplacyjnie i wypoczynkowo. Nigdzie się nie spieszyliśmy a mimo to każda chwila dostarczała nam wielu nowych emocji i odczuć. Dziś w końcu udało mi się namówić Liska do znalezienia knajpy, w której moglibyśmy spróbować narodowego przysmaku Peru, czyli świnki morskiej. Namiary na dobrą kuchnię dostaliśmy od Augusty - pracownicy biura turystycznego, z którego wykupowaliśmy wypad na Salkantay Trek. I tak wsiedliśmy do „colectivo” (ichniejszej taxi) i poprosiliśmy o kurs do knajpy w dzielnicy oddalonej nieznacznie od centrum. Tu mogliśmy spróbować jedynej w swoim rodzaju „cuy chiclayo” (przyrządzonej w nietypowy sposób-smażonej na głębokim tłuszczu, z tego co pamiętam). Dzielnica okazała się być luksusowa a restauracja czysta i z wieloma tubylcami. Trochę obawialiśmy się tego posiłku, więc na wszelki wypadek zamówiliśmy jedno danie na spółkę. Taka potrawa kosztowała wtedy w Peru w granicach czterdziestu pięciu – pięćdziesięciu pięciu złotych a ta restauracja serwowała ją za jedyne dwadzieścia osiem. Podano do stołu...
Świnka morska smakowała nam jak kurczak o rybnym aromacie, tak więc dziwne uczucie, ale potrawa zjadliwa. Niestety trzeba było pozbyć się wyobraźni i udawać, że łapek czy ząbków po prostu się nie widzi i że to, co jemy, jest normalne:). Na stole wylądowała też nietypowa, jeszcze dla nas wtedy, przegryzka - prażona w łupinkach kukurydza. Przypominało to wyglądem popcorn, któremu nie udało się wyjść ze skorupki i przy okazji nie był do końca oczyszczony. Poza tym środek był bardzo mięciutki, niczym watka. Od tej pory jednak stało się to moim ulubionym przysmakiem. Obiad nie stanowiłby dopełnienia bez pisco sour i tradycyjnego piwa Cuzquena.
ZMIANY WIZUALNE. Jak przystało na dni zmian poszliśmy do fryzjera gdzie Lisek bardzo chciał ostrzyc się na irokeza (takiego a la „koguta”). I znowu kombinowałam na różne strony, by fryzjerowi, w studio jak w czasach wojennych wytłumaczyć, jak go obciąć. Wydawało się, że chłopak rozumie. Zasiadłam na krzesełku przed wielkimi lustrami, przed którymi opatuleni siedzieli klienci. Jednych strzyżono, innych golono brzytwą. Za chwilę i Krzysiek znalazł się pod „prześcieradłem”. Młody chłopak wyjął maszynkę do golenia i przejechał nią przez sam środek głowy. Krzysiek poczerwieniał, za chwilę zbladł a ja wybuchłam niekontrolowanym śmiechem i zrobiłam zdjęcie. Oczywiście fryzjer w ogóle nie zrozumiał mojej koncepcji fryzury i obciął Lisa najprościej jak potrafił, czyli na pałę:).
Obok zakładu fryzjerskiego znajdowała się apteka, w której stała waga i gdzie Krzysiek poszedł się zważyć. Okazało się, że schudł około pięciu kilo a dodatkowo z nową fryzurą w ogóle wyglądał niesamowicie chudo, aż nie do poznania.
Na koniec dnia zaszliśmy do pobliskiego sklepiku uwiecznić na zdjęciach wszechobecne w sprzedaży cukierki czy batoniki z koki, których próbowaliśmy wcześniej, by pozbyć się choroby wysokościowej.
ORGANIZACJA WYPRAWY DO DŻUNGLI
W Cuzco, po powrocie z Salkantay Trek, spędziliśmy trzy dni, po których czekała nas ośmiodniowa wyprawa do dżungli. Po parudniowej weryfikacji ofert różnych biur turystycznych, bezpośrednimi rozmowami z przewodnikami i nawet pomyśle o indywidualnej podróży w dzicz, zdecydowaliśmy się na tańszą opcję, ale mimo to dość kosztowną. Byliśmy podnieceni nowymi wrażeniami, jakie niewątpliwie na nas czekały.
Okazało się, że praktycznie wszystkie agencje turystyczne w Cuzco działają „pod władzami” jednego właściciela, mimo bardzo odmiennych cen za tą samą wycieczkę. Przewodnicy „kupieni w jednej wycieczce” mogli obsługiwać wykupioną w innej agencji. Tym sposobem poznaliśmy chyba wszystkich możliwych pracowników tych placówek. Miłym było, gdy spacerując po Cuzco co chwilę natykaliśmy się na znaną twarz a ich reakcja była tak serdeczna, jak spotkanego dawno niewidzianego znajomego. Prawie jak byśmy mieszkali gdzieś na prowincji, gdzie wszyscy się znają od małego.
ahoj przygodo!
Przed szóstą rano rozpoczęliśmy kolejną przygodę. Po zebraniu z hosteli wszystkich uczestników wyprawy (Amerykanina, dwóch Brytyjczyków, Izraelczyka i dwóch Kanadyjek) zawieziono nas na obrzeża Cuzco, gdzie w jakiejś willi mierzyliśmy gumiaki. Miały się przydać w deszczowych lasach dżungli.
Czekała nas dwudniowa podróż do samej dżungli a dziś aż kilkanaście godzin w jeepie. Pierwszego dnia śniadanie jedliśmy we własnym zakresie, więc gdy dotarliśmy do jakiegoś miasteczka w drodze do Boca Manu, w obskurnej, choć klimatycznej gospodzie, zamówiliśmy sobie solidny kubek kawy. Organizatorzy wyprawy (przewodnik Heime, kierowca i kucharz) pałaszowali jakieś przekąski a my zrobiliśmy sobie spacer po okolicy zahaczając o mało sympatyczną płatną toaletę. W miasteczku kucharz zaopatrywał się też w świeże produkty spożywcze na okres naszego pobytu w dżungli.
Po chwili jechaliśmy stromymi serpentynami nad zamieszkałymi terenami pnąc się coraz bardziej w kierunku szczytów gór. W Ninamarca czekał nas postój. Okolica porosła była w dziwne formacje skalne oddzielone od siebie ścieżkami. Okazały się pozostałościami po starodawnych grobowcach. Przyjmowały kształt okrągłych wieżyczek. Dawno temu w ten sposób właśnie chowano umarłych a najzamożniejsi spoczywali osobno w pozycji pionowej. Razem z ciałem w grobowcu składano w ofierze złoto, srebro i jedzenie w nadziei, że dary te przydadzą się zmarłym w nowym życiu.
Gdy tak przechadzaliśmy się po wietrznej okolicy, podeszła do nas grupka umorusanych dzieci sprzedających ręcznie robione bransoletki. Mieliśmy już własne, ale Krzyśkowi zrobiło się ich tak szkoda, że dał im po moneciaku, ot tak.
Heime opowiadał zwyczaje tutejszych mieszkańców. O tym, że dzieci w większości nie chodzą do szkoły. W rodzinie zazwyczaj jest ich bardzo dużo, więc bardziej opłacalną dla nich jest pomoc na roli niż inwestowanie w szkolnictwo. Dodatkowo droga do szkoły, jak zwykle, długa co nie sprzyjało dotarcia do niej. Wspólnota wiejska objawiała się wzajemną pomocą każdego dnia. Gdy na przykład we wsi jedna rodzina stawiała dom, schodzili się wszyscy mieszkańcy okolicy, by wspólnymi siłami uczestniczyć w budowie. Później za taką pomoc sąsiad odwdzięczał się „pomocną dłonią”, gdy ten drugi budował swój dom.
GRINGO. Dotarliśmy do kolonialnego miasteczka, które około dwadzieścia lat wcześniej odwiedził nasz papież. Podobno miesiąc przed wizytą w nieznanym do tej pory światu mieście, Janu Pawłu II śniła się jakaś święta z małej wioski w Peru pod Cuzco. Bardzo zapragnął odwiedzić to miejsce. Gdy pojawił się w miasteczku podarował mu koronę. Ubodzy i bardzo religijni mieszkańcy byli bardzo dumni z tego faktu. Dlatego, mimo iż jako grupa turystów wzbudzaliśmy spore zainteresowanie tubylców na samą informację, iż jest wśród nich grupa Polaków, potęgowało ich otwartość. Największą ciekawość stanowiliśmy dla tutejszych dzieciaków. W pewnym momencie wśród okrzyków usłyszeliśmy słynne „gringo”. Nie byliśmy pewni czy odbierać je pozytywnie. Heime wytłumaczył pochodzenie tego słowa. „Gringo” to przede wszystkim Amerykanin. Podobno podczas walk wojsk amerykańskich z Meksykiem, gdy żołnierze USA weszli do kraju wroga, nazwano ich z angielskiego „green” od zieleni mundurów. „Gringo” to w wolnym tłumaczeniu „zielony idź!” („green” + „go” – zielony + idź) Ciekawe... Może przyjmować negatywne zabarwienie, ale obecnie nazywa się tak głównie białych z blond włosami.
INFORMACJI BEZ KOŃCA
Na głównym placu ujrzeliśmy nietypową fontannę z przeróżnymi posągami. Każda symbolizowała jakąś sławną postać Peru. Heime opowiedział o wszystkich. Na markecie smakowaliśmy słynny peruwiański napój zwany „chicha” a robiony z kukurydzy. Trunek ten uznawany jest za piwo, ale w smaku nie wyczuwało się krzty alkoholu tylko kwaśność. W żaden sposób nie przypominało to złotego chmielowego „nektaru”. Przewodnik wziąwszy plastikowy kubek trunku od ulicznej sprzedawczyni najpierw upuścił kroplę na ziemię na cześć Matki Ziemi – „Pacha Mamy” i podał każdemu do spróbowania. Obok sprzedawczyni z dumną, dziarską miną stał kilkulatek pałaszujący banana. Był to dość rubaszny widok, gdyż mały przypominał prawdziwego macho – niezważający na nas uwagi, z poważną miną i ubrany w dorosłe ciuszki. Taki stary malutki.
Za chwilę słuchaliśmy kolejnej historii na kolejnym placyku, gdzie również stał intrygujący posąg mężczyzny trzymającego na plecach wyrywającą się kobietę. Tubylcy wierzą, że co roku przychodzi do miasteczka człowiek znikąd i porywa najpiękniejszą kobietę na swoją żonę. Dlatego tego dnia kobiety chowają się po domach.
Idąc wąskimi uliczkami wioski, Heime pokazywał również jak wiele odmian ziemniaków ma Peru. Zachodziliśmy do sklepików i sami podziwialiśmy tajemnicze okazy. Niektóre ziemniaki wyglądały jak zgniłe i niezjadliwe, a podobno te najbrzydsze świadczyły o tym, że były najlepiej „konserwowane” w warunkach, które były im tu stworzone, czyli podczas upałów. Inaczej uprawy szybko by zgniły.W Peru istnieje około czterech tysięcy gatunków ziemniaka. Ich smak jest tak różnorodny i chwilami tak niepodobny do ziemniaka, iż przy późniejszym posiłku, gdy do kurczaka podano nam pomarańczową jego odmianę, pomyliłam go z papają i nie zjadłam. Bo akurat nie lubię mieszania konkretów ze słodkościami:).
NA TERENIE DŻUNGLI
Wsiedliśmy do jeepa i dalej kontynuowaliśmy naszą podróż aż do bram Parku Narodowego Manu w Acjanaco. Opstrykaliśmy aparatami wjazd do dżungli i zrobiliśmy sobie mały spacer na widok na wzgórze, skąd rozpościerał się wspaniały krajobraz na dżunglę z góry – Zone Cultural. Heime uprzedzał, że często gęsta mgła unosząca się nad nią uniemożliwiała ujrzenie jej w całej okazałości. Tym razem mieliśmy szczęście. Nie mogliśmy się doczekać, gdy znajdziemy się w jej „wnętrzu”.
Pędziliśmy dość nierówną i kamienistą drogą przecinaną co chwilę wodospadami. Martwiliśmy się o nasze bagaże umieszczone na dachu jeepa widząc zalewane strumieniami wody okna samochodu. Jednak załoga dobrze zabezpieczyła ekwipunek i nic nie zamokło. Jechaliśmy lekko już wygłodniali aż do oczekiwanego postoju na lunch. Miejsce, w którym przyszło nam go pałaszować było bardzo klimatyczne. Po przejechaniu przez ciemny i straszny jak w horrorach tunel, potem wąski most (gdzie modliliśmy się, by koła auta się z niego nie obsunęły), zatrzymaliśmy się na obiad serwowany z jednorazowych pojemniczków na świeżym powietrzu. O dziwo, dżungla wyzwalała dwa odczucia – ogromny głód i nieustanną senność. Najpierw sami zaśmiewaliśmy się z naszego kucharza, który nieprzytomnie „dyndał” na pierwszym siedzeniu, spadając głową a to na kierowcę a to na naszego przewodnika. Później sami nie wyglądaliśmy lepiej:).
Czekało nas jeszcze tylko parę przejazdów przez coraz groźniej wyglądające przepaście, podczas których wielokrotnie woleliśmy wysiąść z samochodu. Nadszedł czas, by udać się na pierwszy spacer po dżungli. Nie wiedzieliśmy, czego się spodziewać. Jeep podjechał dalej żużlową drogą a my tą samą trasą szliśmy obserwując otaczające nas gąszcze. Oczekiwaliśmy tylko na wskazówki Heime, który co chwilę dostrzegał coś ciekawego w zaroślach. Po chwili w ciszy staliśmy przy przewodniku pokazującym siedzącego nad naszymi głowami egzotycznego ptaka. Każdy sięgnął po lornetkę i prawie jak przez mikroskop obserwował niesamowity okaz.
PRYWATNE ZOO
W planie wycieczki było „podglądanie” nietypowego ptaka o nazwie „cock of the rock” - symbolu Peru o czerwonej zniekształconej główce. Tylko o dwóch porach dnia można go było podpatrzeć w specjalnie do tego utworzonym „obserwatorium”. Pędziliśmy na godzinę siedemnastą. Niestety furtka do platform była zamknięta, więc nie było nam dane zobaczyć tego ciekawego stworzenia. Obiecano nam, że w drodze powrotnej zawitamy tu o poranku, bo to była ta druga pora. Dodatkowo przewodnik z innej grupy szybko wynalazł nam zastępczą atrakcję. Parę kroków dalej wypatrzył wariujące po drzewach małpy kapucynki (zwane tu „cappuccino”). Byliśmy nimi zachwyceni a one wpatrzone były w nas a właściwie to, co dzierżyliśmy w rękach. Każdy miał tu swoje ZOO:). W dżungli fajne jest to, że zwierzęta nie są „podane” jak na tacy i trzeba je sobie samemu wypatrzeć albo za pomocą dobrego oka przewodnika. Szybko sami się spostrzegliśmy a zaraz potwierdził to Heime, że wśród małp również istnieje swoista hierarchia. Gdy przewodnik dał nam po przełamanym bananie na patyku, by małpy mogły je sobie wziąć, tylko ta główna „rządząca” stadem była upoważniona do pochwycenia posiłku. Inne nie mogły nawet sobie pozwolić na podejście do niej. No chyba, że sama „władczyni” by na to pozwoliła. Chwilowo pozostało im tylko obserwować pałaszowanie bananów przez tą główną.
Rozradowani wsiedliśmy po raz ostatni dzisiejszego dnia do samochodu, by na wieczór dojechać do pierwszego noclegu w Pilcopacie, gdzie czekały nas pokoje w lodgach. Dziś Peru obchodziło Dzień Matki, więc zza okna okrytego siatką chroniącą przed insektami, dochodziła nas głośna muzyka jak z festynu. A poza tym to wszędzie docierały odgłosy grających świerszczy i innych robali. Właśnie tego obawiałam się najbardziej…