środa, 11 marzec 2009

CHILE - MIĘKKIE LĄDOWANIE

„Że też nie potraficie usiedzieć na miejscu” – powiedziała kiedyś moja mama. Wspominałam teraz te słowa. Miała rację, bo ta nasza nadpobudliwość pchała nas właśnie w nieznane jak magnez. Mimo, że rozłąka bardzo mnie wzruszyła, myśli krążyły już gdzieś na innym kontynencie. Serce biło mocniej.

Zastanawialiśmy się czy oby na pewno wzięliśmy najpotrzebniejsze rzeczy.

NIEKOŃCZĄCE SIĘ LOTY

Gdy wzbijający się samolot wcisnął mnie w siedzenie, Krzysiek mocniej chwycił moją dłoń. Zbliżał się wieczór, więc za oknem dumnie rozpościerała się pięknie rozświetlona Warszawa. Potężne budynki z każdą chwilą zmniejszały swe rozmiary do maleńkich punkcików niczym na rozgwieżdżonej mapie. Poczułam euforię, gdy maszyna wzniosła się ponad pięknie usiane chmurami niebo jakby wśród dmuchawców. Tu wydawało się, że ktoś zapomniał o zgaszeniu światła. Ostatnie promienie słońca ocieplały groźne cumulusy, fundując niebu bajeczną paletę barw. Krzysiek nie puszczał mojej ręki mocno przeżywając lot. Niestety dla niego, czekało nas ich aż trzy...

Pierwsza noc nie pozwoliła mi odpocząć od adrenaliny targającej moim umysłem. Na nowo byłam przerażona. Otumaniona aviomarinem, który zażyłam na nudności, szybko zostałam wybudzona ze snu przez mojego męża. Był siny, zlany potem i wyglądał, jakby miał za chwilę stracić przytomność. Wydawało mi się jakby majaczył. Być może przez umęczenie wydawał z siebie ledwo słyszalne szepty. Nigdy nie widziałam go tak słabym. Nieprzytomna nie ogarniałam sytuacji, ale w ciągu sekundy mózg zaczął pracować na przyśpieszonych obrotach tworząc wyimaginowane obrazy niczym z filmu grozy. W mojej głowie zaczęło roić się od czarnych scenariuszy a potęgujący we mnie strach nie pozwalał rozważnie myśleć. Przeraziłam się, że mu nie pomogę. Pobudzona przynosiłam kolejne kubki zimnej wody, wachlowałam twarz i próbowałam wyczuć puls. Wszystko wydawało się bezsensowne a zegar jakby stał w miejscu. Wykrzesałam trochę siły na opanowanie dając sobie trochę czasu na poważniejszą interwencję a jemu na dojście do siebie. Potem planowałam wołać stewardesę. Nie wiem, co to było, ale na szczęście przeszło tak szybko, jak się pojawiło. Teraz był już ciepły i spokojnie oddychał. Gdy zapewnił mnie o dobrym samopoczuciu odetchnęłam z ulgą. Jednak na wszelki wypadek nie zasypiałam, tylko czuwając co chwilę zerkałam w jego stronę.

Na ostatni samolot wchodziliśmy jakby w transie nie przejmując się już niczym. Po omacku zasiedliśmy na lotniczych siedzeniach marząc o spokojnym śnie i spędzeniu dłuższej chwili na lądzie. Tym razem maszyna była niewielka. Na dworze ewidentnie wyczuwało się ciepło. Po jednej stronie miałam zmęczonego męża a po drugiej niezbyt rozmownego, młodego Chilijczyka. Przekrwione od braku snu oczy po raz kolejny starałam się nadwyrężyć, gdy przelatywaliśmy nad zachwycającymi Andami z magiczną Aconcaguą. Góra wydawała się być na wyciągnięcie ręki a skrzydła samolotu jakby łaskotały jej szczyt. Ostre słońce odbijało się od śnieżno-białych szczytów szczypiąc w oczy. Opętany Chilijczyk pstrykał swoim aparacikiem zdjęcie za zdjęciem. Ja mogłam jedynie próbować niezbyt nachalnie przytulać się do niego, by dojrzeć choć ciut tego majestatu. Siedział przy oknie mając większe pole do popisu fotograficznego. Sama nie lubiłam zbytniej bliskości, głównie z obcymi mi osobami, więc gdy odległość między nami niebezpiecznie się zmniejszała, wolałam zerknąć w jego aparat, na którym uwidocznił niezapomniane widoki. Być może zorientował się co tracę, albo zrobiło mu się mnie szkoda, albo po prostu miał chęć się pochwalić, bo bez wypowiedzenia słowa pokazał zestaw obrazów do oceny. Za chwilę też z plecaka wygrzebał opakowanie gum i poczęstował mnie. Mam nadzieję, że sam nie odczuwał potrzeby wciśnięcia mi w buzię paru miętówek. W końcu na ostatnim lotnisku przeszłam kompletną osobistą higienę. Zbagatelizowałam niepotrzebne rozterki i od razu przypomniały mi się słowa teścia: “Asia, pamiętajcie, nic od obcych nie bierzcie, bo nigdy nie wiadomo, w jakim celu coś chcą obcemu wcisnąć. To jest inny kontynent. Nie znacie ich zamiarów”. Cóż, zaryzykowałam:)…

NA NIEZNANYM LĄDZIE

W Santiago de Chile, stolicy naszej pierwszej destynacji, byliśmy się już tak przetrąceni, że zapomnieliśmy nawet o strachu przed nieznajomością języka. Po wylądowaniu rozmowa po hiszpańsku przyszła nam prawie bez zająknięcia. Trzeba było w głowie przetrawić, że właśnie z ust wyszły nie polskie słowa, ale ot tak.. latynoskie.

Dzień wydawał się nie mieć końca. Faktycznie trochę nie miał, bo o siedem godzin przedłużył się tytułem zmiany czasu. Na nowo przeżywaliśmy minuty, które ledwo co minęły nam w samolocie. Ledwo złapaliśmy oddech, gdy przechadzający się po lotniku i tuż obok nas służbiści z dwoma labradorami, podbiegli do nas z groźnymi minami a psy zaciekle chwytały łapami i zębami plecak Krzyśka. Znowu przez głowę przeszły mnie chore myśli i obrazy z filmów, gdzie rządni szybkiego zarobku młodzieniaszkowie przewozili w bagażach szczytnie ukryte narkotyki. Nie miałam pojęcia, o co chodzi?? Serce biło jak oszalałe. Krzysiek znowu zrobił się czerwony i zlał się potem. Przypomniał mi się moment wypełniania deklaracji wjazdowej do Chile, w której trzeba było przyznać się do posiadania w przewożonym bagażu jakichkolwiek produktów pochodzenia zwierzęcego czy roślinnego. A że suchej krakowskiej w kanapce, starannie i z sercem przygotowanej przez teściową, nie skojarzyliśmy ze zwierzakiem, odznaczyliśmy, że skądże... Ja swój prowiant zjadłam, więc teraz Krzysiek zajadał się, ale strachem. Taka lekkomyślność nie była mile widziana na chilijskich ziemiach i mogła być dość poważnie potraktowana nieznanym nam paragrafem. Psy wyczuły kiełbasę, która przy każdym otwarciu plecaka wydzielała swój aromat na połowę lotniska, Krzysiek na nowo opadał z sił a urzędnicy... pokarali nas na szczęście tylko upomnieniem.

Teraz chyba wszystko pozostałe powinno już pójść z górki. Przystanęłam przy wyjściu z lotniska mając na widoku Krzyśka uzbrajającego nas, choć w niewielkim stopniu, w chilijskie pesos w pierwszym lepszym kantorze. Nie zdążyłam ogarnąć swobodnie spadającego mi na twarz kosmyka włosów, gdy wokół mnie pojawiła się chmara ciekawskich hombres (mężczyźni). Pytań i flirtów nie było końca a ja władałam hiszpańskim niczym dobry szermierz szablą. Byłam z siebie dumna. Stres powoli odchodził w siną dal.

LATYNOSKA GOŚCINNOŚĆ

Claudia, którą jeszcze długo przed wylotem poznałam na hospitalityclub (portal dla podróżników, gdzie można skorzystać z pomocy ludzi na drugim krańcu świata; formy pomocy mogą być różne: od propozycji pierwszego noclegu, poprzez oprowadzanie po mieście, spotkanie w restauracji itd.), poleciła wzięcie na miejscu małego busa o nazwie „Transvip”. Przewóz okazał się taką formą taksówki rozwożącej ludzi pod wskazane adresy za jedyne dziesięć dolarów amerykańskich od osoby. Transport był w pełni bezpieczny i niedrogi biorąc pod uwagę niekończące się odcinki chilijskich dróg. Zmierzaliśmy do jej domu rodzinnego na obrzeżach Santiago de Chile. Niestety nasza komórka nie chciała współpracować rozłączając się przy jakichkolwiek próbach wybierania jej numeru. Smsy wydawały się też nie docierać. W każdym razie nie otrzymywałam informacji zwrotnej. Z notesu wyjęłam maleńką karteczkę z adresem Claudii pokazując ją kierowcy. Z przodu auta zasiadło starsze małżeństwo zmierzające ku jakiejś luksusowej dzielnicy a obok rozsiadł się równie przemęczony jak my młody Brytyjczyk. Po chwili drogi poznaliśmy na szybko swoje życiorysy i plany podróżnicze związane z tym krajem i być może innymi. Byliśmy nowicjuszami, którzy z otwartymi buziami będąc pod wrażeniem słuchali opowieści o jego dwuletniej samotnej tułaczce, której nie było końca. Właśnie przyleciał z Nowej Zelandii. Jego optymizm, wyluzowanie i otwartość pokrzepiała. Byliśmy przekonani, że za parę miesięcy będziemy wyglądać podobnie.

Nasza wyobraźnia nie znała granic. Gdy kierowca wysadził Brytyjczyka w samym centrum stolicy, nas zaczynał wieźć jakimiś slamsowymi, nieciekawie wyglądającymi dzielnicami.

- Esta peligroso aqui? – zapytałam mając niesamowicie dobrze opanowany ten zwrot.

- Si, si – pokręcił głową zadumany hombre, lecz widząc po chwili strach w moich oczach dodał, że dzielnica, do której zmierzamy jest już w porządku. Mijane przy głównej drodze walące się chatki z tektury pobudziły imaginację doprowadzając do jednej wielkiej głupawki. Chyba broniąc się przed stresem mózg sam wysyłał nam pokrzepiające sygnały. Przed oczyma roztoczyła się wizja Claudii, która zamiast ładną, czarnowłosą Latynoską, okaże się starszym, grubszym panem mającym niecne wobec nas zamiary. Na szczęście po chwili wyrosły przed nami obszary zadbanych dzielnic willowych. Pod wskazanym adresem czekała już na nas jej mama - Suzanna - wraz ze swoim bratem. Prawdopodobnie po to, byśmy i my nie okazali się grubi, starsi i z niecnymi zamiarami.

Nie zdążyliśmy wypowiedzieć słowa, jak maleńka pomarszczona istotka przytuliła nas do siebie niczym dawno niewidzianych ukochanych krewnych. Z drobnej kobiecinki o kruczoczarnych okrągłych oczkach biła ogromna dobroć i sympatia. W zwiewnej kwiecistej sukience prowadziła nas przez roślinny ogród, tuż przez ganek aż do schłodzonego cieniem wnętrza domku jednorodzinnego. Potok słów, jaki wypływał z jej ust, nie miał końca. Ledwo połapałam się w sytuacji będąc przedstawiona jej masywnie wyglądającemu bratu i równie czule tulona przez niego. Krzysiek przeżywał podobną dezorientację, równie jak ja niewiele rozumiejąc ze zdań wypowiadanych przez tą dwójkę. Jak tylko Suzanna poczuła się przy nas pewnie, a nastąpiło to dość prędko, pożegnała brata prawie wypychając go z mieszkania. Na nowo musieliśmy przestawić się na tory dużej uwagi i koncentracji próbując choć trochę zrozumieć z szybkiej lekcji języka hiszpańskiego. Nic nam tu nie groziło, znaczenia monologu Suzanny mogłam się domyślać, więc pozostało mi uważnie przyjrzeć się otoczeniu. Dom Chilijki był gustownie urządzony i przejawiał wyraźne artystyczne akcenty. Kolonijne meble szlachetnie prezentowały się wśród bogatej doniczkowej roślinności i potężnych obrazów w drewnianych ramach rozwieszonych po całym domu. Z salonu szklane drzwi prowadziły na ukryty przed światem taras równie otoczony z każdej strony kwiatami. Na czerwonej posadzce stał mosiężny zestaw wypoczynkowy, duża huśtawka sofa a po drugiej stronie rozwieszony był hamak. Między nogami kręciły się dwa domowe kocury. Salon jednym przejściem łączył się z niewielką kuchnią i większych rozmiarów jadalnią. Suzanna zarządziła, byśmy czuli się jak u siebie domu, korzystając bez ograniczeń i z komfortem ze wszystkiego. Lodówka przepełniona była zapasem chilijskich rarytasów, byśmy a nuż nie wydali grosza będąc u niej w gościnie. Na kolejne noce, których mogliśmy spędzić tu bez liku, przygotowała nam pokój po Claudii. Seledynowe dziewczęce pomieszczenie z ogromnym łożem i oknem wychodzącym na wejściowy ogród również tętniło artystyczną duszą. Mieliśmy też swoją prywatną łazienkę.

Suzanna po szybce wytłumaczyła nieobecność Claudii, której sama nie mogłam pojąć. Byłam przekonana, że będzie oczekiwać z matką na przyjazd, znanych tylko wirtualnie, znajomych z Polski. Tyle o ile zrozumiałam, że moja rówieśniczka po prostu bezinteresownie zaproponowała swój rodzinny dom mimo swojej nieobecności. Nam ułatwiła przyjazne oswojenie się z otoczeniem, a matce zapewniła towarzyską atrakcję. Zastanawiałam się, komu większą dała przysługę. Suzanna ewidentnie potrzebowała słuchaczy i bliskości innych ludzi. Gdy zasiedliśmy do stołu, gospodyni domu wprost wychodziła z siebie, byśmy dobrze się u niej czuli a jedzenie smakowało. Czekał nas pierwszy regionalny posiłek, więc podekscytowani chłonęliśmy każdy detal, smaki i informacje na ten temat. Jako że w tym domu nie było mężczyzny, nasza nowa znajoma usadowiła Krzyśka na głównym miejscu obsadzając go w roli jakoby „gospodarza domu”. Nowością, choć znajomą troszkę z polskich stołów, była zupa „śmieciówka”. Sama ją tak nazwałam, bo właściwie zawierała wszystko, albo przynajmniej wiele różnych składników. Obowiązkowo w zupie pływał kawał sporego mięsa, smakiem przypominała trochę rosół „zabarwiany” kolendrą, a pomiędzy tłustymi okami pływały krążki marchewki, skrawki kolby kukurydzy i słodkie ziemniaki z bananami. Na elegancko nakrytym stole stały salaterki z dokładnie poszatkowanymi zielonymi ogórkami, pomidory, ciemny chleb i jakieś niepoznane nam do tej pory mięsne smarowidła do kanapek. Na deser były egzotyczne owoce pod postacią kawałków mango, papai czy melona. Z nóg, dosłownie, zbił nas ichniejszy aperitif zwany pisco sour mocą dorównujący wódce a smakiem przypominający posłodzoną lemoniadę. W głowie lekko zaszumiało. Po wspaniałym obiedzie nadszedł zasłużony długi sen...

Fot. Pierwsze chwile naszej wielomiesięcznej podróży, Santiago de Chile (2009). 

 

Leave a Reply

Your email address will not be published. HTML code is not allowed.