LUKSUSOWYM AUTOBUSEM DO ORLANDO
Transport za 35 $, poza mocną klimatyzacją, okazał się być strzałem w dziesiątkę. Do tego niespodziewanie zaserwowano nam mini-śniadanie: muffina, sok i kawę. Trasa minęła szybko umilana filami na DVD i rozgadaną Murzynką siedzącą za moimi plecami. Była tak nakręcona na rozmowę, że przegadałam z nią pół drogi. Nie minęła chwila jak już wydzwaniała do znajomych próbując załatwić wejściówki do Disneylandu (niestety nie udało się), namówiła do wyjścia na przystanku w Kissimmee (będącego mniejszym miasteczkiem pod Orlando i jakoby idealnym miejscem wypadowym do interaktywnych atrakcji) oraz kazała koniecznie zajść do „Pchlich Marketów” na miejscu oferujących tanie podróbki wszystkiego. Przy okazji wyjęła mnóstwo stylowych torebek i okularów przeciwsłonecznych chcąc wcisnąć mi je za 2 $. Uznałam, będąc przy okazji namawiana przez Krzyśka, że sama wybiorę sobie już coś na hali w nadziei na lepszą okazję cenową. Niestety później okazało się, że kobitka faktycznie robiła mi przysługę chcąc sprzedać “oryginalne” rzeczy. Faktem było, że plecaki pękały nam w szwach i nawet najmniejszy drobiazg mógł przelać szalę ich wytrzymałości.
NAJDŁUŻSZA WIOSKA POD ORLANDO
Gdy dotarliśmy do Kissimmee byliśmy pod wrażeniem tak sprawnej organizacji. Nieustająca w swej przemowie Amerykanka wysiadła z nami w mig organizując nam podwózkę u pierwszych lepszych kobiet w samochodzie. Tak je skołowała, że faktycznie zgodziły się wziąć obcych do auta. Niestety albo się nie dogadały albo zreflektowały, bo wysadziły parę metrów dalej na przystanku autobusów miejskich. I od tego momentu zaczęło wszystko iść pod górkę. Było wczesne popołudnie a do hostelu przyszło nam dotrzeć pod wieczór, mimo że znajdywaliśmy się docelowo na ulicy, na której zlokalizowaliśmy w przewodniku tani hostel. Podróż miejskim transportem trwała wieczność a ulica okazała się ciągnąć przez Kissimmee przez 15 km. W końcu na nieustającym skwarze wysiedliśmy na docelowym przystanku, gdzie zasiadłam w oczekiwaniu na Krzyśka, który jeszcze wykrzesał trochę siły na bieganie po pobliskich hostelach, by wynegocjować tani nocleg.
JAK KSIĘŻNICZKA I KSIĄŻĘ
Po godzinie, gdy już rozpływałam się z gorąca i zła z głodu zdecydowaliśmy się na „Magic Castle” będący moim faworytem od samego początku. Później okaże się, że doba hotelowa, za którą przyszło nam zapłacić 40 $, będzie najtańsza w całych Stanach wschodnich na naszej drodze. A hostel stanowił fioletowy bajkowy zamek z mnóstwem pokoi o całkiem wysokim standardzie, oferujący duże przestrzenne pokoje z olbrzymimi łożami małżeńskimi, TV, łazienką, mikrofalą, lodówką i ogólnodostępnym basenem na zewnątrz.
Rzuciliśmy pośpiesznie bagaże i biegiem udaliśmy się na najtańszego i na maksa pysznego chińczyka w mieście. Za jedyne 6 $ mogliśmy nakładać na nasze talerze niezliczone ilości przeróżnych pyszności poczynając od mięs a kończąc na owocach morza. To oczywiście było zgubne dla naszej wypracowanej wyżyłowanej postury, ale z głodu pochłonęlibyśmy konia z kopytami.
OFERTA KISSIMMEE
Niedaleko hostelu zlokalizowaliśmy spory supermarket, nieco droższy od knajpy, gdzie zrobiliśmy zapasy spożywcze na następny dzień. I mimo że dochodziła osiemnasta, żar nadal lał się z nieba, więc postanowiliśmy schłodzić się w orzeźwiających wodach basenowych. Było uroczo. W basenie tylko przez chwilę pluskał się z nami jakiś gość hotelowy z dwójką dzieci. Ten relaks był nam potrzebny.
Krzyśkowi, gdy tylko jedzenie się ułożyło, zachciało się joggingu i pobiegł (w siną dal) a ja zmobilizowałam siły, by przejść parę kilometrów po okolicy. Po trzech dotarłam do kompleksu z internetem za 10 USD za godzinę!!! Oczekiwałam bezsensownie na maila od Laury (poznaną w Kolumbii) z konkretną propozycją noclegu w Nowym Jorku. Łudziłam się, że jednak jakaś zażyłość w Kolumbii między nami zaistniała i faktycznie ma chęć ugościć nas u siebie. Maile nie przychodziły a mnie od dłuższego siedzenia w tak drogiej kafejce rozbolał brzuch, więc wyszłam jak najprędzej.
Po drodze zaszłam do tak reklamowanego przez zaprzyjaźnioną z autobusu Murzynkę - „Flea Market”. Hale nie miały końca i faktycznie oferowały wszystko. Większość standardowo stanowiły chińskie wyroby, ale o niebo taniej można było obkupić się w filmowe gadżety niczym z Universal Studios czy Disneylandu. Dobra informacja dla tych, którzy z dziećmi planują odwiedzić tutejsze parki rozrywki. Dzieci będą wisiały na spodniach czy spódnicach rodziców w nadziei na zakup pamiątki z wizerunkiem ulubionej postaci bajkowej za ogromne pieniądze. Warto je wtedy namówić na odwiedzenie marketu. A najlepiej zrobić to przed atrakcją, bo opatrzą się i nie będą wariować na miejscu:).
Kissimmee powitało nas całą swoją otwartością i uczynnością. Recepcjonistka hostelowa służyła pomocą na każdym kroku a to wyszukując nam najlepszych połączeń do Nashville (z Am Track’iem czy Greyhoundem), najbliższą wypożyczalnię samochodów (bo taką opcję też rozważaliśmy) czy wskazując najlepszą atrakcję Orlando dopasowaną do naszych upodobań. Na koniec zrobiła nam gratisowo kawę z ekspresu i zaoferowała, że jeśli zdecydujemy się na nocny autobus do Nashville będziemy mogli za jedyne 10 USD do późna zostać w pokoju.
WYBIERAMY UNIVERSAL STUDIOS W ORLANDO
Zdecydowaliśmy się na ponowne odwiedzenie świata filmu i bajki, tyle że nie w wersji hollywoodzkiej, jaką przyszło nam zobaczyć przy pierwszych odwiedzinach w Stanach. Schodząc na śniadanie w hostelu minęliśmy się z panem, który jakoby pracował tu jako pewnego rodzaju informator turystyczny. Szybko okazało się, że może sprzedać nam tańsze bilety do Universal Studios podzielonego w Orlando na dwa parki – jeden o wspomnianej nazwie typowo filmowy a drugi zwany “Adventure Islands of Universal Studios”. Za cenę jednego wejścia mogliśmy zobaczyć atrakcje dwóch dni. Mimo że liczyliśmy się z pędem takiego wyboru uznaliśmy, że 80 USD na osobę piechotą nie chodzi i wykupienie takiej adrenaliny na kolejny dzień mógłby już nas przerosnąć. A szkoda, bo możliwość poczucia się przez chwilę jak dziecko było nieocenionym przeżyciem.
Disneyland polecono nam zobaczyć w przyszłości z własnymi dziećmi. Zawsze to było jakieś wytłumaczenie. W Orlando Disneyland był podzielony na parę parków i warto było poświęcić dzień na jeden z nich, by skorzystać ze wszystkich możliwości, jakie stwarzały. Niestety albo stety była to skarbonka bez dna.
NIESKOORDYNOWANY DOJAZD KISSIMMEE-ORLANDO
Wszystko byłoby pięknie i ładnie, gdyby niekończąca się podróż komunikacją miejską do oddalonego o 7 km Orlando. Ten dzień potwierdził tylko nasze obawy, że w USA bez auta to jedno wielkie nieporozumienie. Wszystko przystosowane było pod samochód, niesamowicie odległe od siebie nawet przecznice wydawały się nie mieć końca, nie mówiąc już o tym, że rozkład jazdy wydawał się być przygotowany naprędce, bez większego przemyślenia, ot tak by był. Do parku rozrywki jechaliśmy 3 godziny (!!!), bo autobusy krążyły po jakichś zakamarkach czy bezludnych osiedlach. A gdy docieraliśmy do pętli autobusowej w nadziei na szybką zmianę autobusu okazywało się, że kolejny odjechał właśnie trzy minuty przed naszym przyjazdem. I tak zorganizowana była cała podróż. Na przystanku czekaliśmy od pół godziny do godziny na kolejne połącznie. Byliśmy wściekli, bo na tych transportowych konszachtach straciliśmy co najmniej pięć godzin zabawy w Universal Studios.
Na miejsce dotarliśmy wkurzeni, zmęczeni i marzący o powrocie do Ameryki Południowej. Wydawało się, że w bardziej cywilizowanych Stanach wszystko będzie szło gładko a niestety było odwrotnie. Przekraczając bramy studiów filmowych musieliśmy jednak odsunąć od siebie wszelkie negatywne wibracje i po prostu dobrze się bawić. Jedyne o czym musieliśmy pamiętać to wcześniejsze wyjście z parku, by załapać się na ostatni trzeci z rzędu autobus docierający do Kissimmee. Do Disneylandu chodziły darmowe autobusy co chwilę. Amerykanie chyba uznali, że ci którzy wybierają się do Universal Studios muszą być koniecznie zmotoryzowani.
„ADVENTURE ISLANDS”.
Na szczęście tuż przy bramkach powitała nas docierająca z oddali muzyka z filmu „Indiana Jones”. Czas zabawić się w dzieciaki!!! Przekraczaliśmy wejście do „parku przygody”. Pędem, by zobaczyć jak najwięcej, mijaliśmy stoiska z pierwszymi zabawkami, pamiątkami, przebranych za różne postacie filmowe aktorów i zbliżające się z każdym krokiem przeróżne atrakcje. Pierwszym był rollcoaster niczym z filmu „Hulk”. Zielone tory skręcone w każdą stronę rozbijały się pędzącą kolejką o wodę, na której były umiejscowione. Rozkrzyczane twarze podnosiły ciśnienie krwi:). Kolorowe witryny budynków, w których mieściły się restauracje, fast-foody, sklepiki z pamiątkami czy interaktywne przedstawienia wciągały jak wir. Z mapką parku wyszukiwaliśmy interesujących nas miejsc.
Z widokiem na à la wyrzutnię, na której siedzieli ludzie, zawitaliśmy do budynku związanego z filmem „Spiderman”. Oferowano tu film 4D. Przeszliśmy dalej zorientować się w atrakcjach, by wybrać najlepsze. Nie mieliśmy czasu na wszystkie, gdyż nawet zwykłe oczekiwanie w kolejce dochodziło do 40 minut a takich punktów było od groma.
Dotarliśmy do „Parku Jurajskiego” wchodząc przez filmowe drewniane bramy oświetlone ognistymi pochodniami wśród egzotycznych palm. Tu serwowano „rejs” wieloosobową opancerzoną drewnianą łódką na kształt filmowych samochodów. Płynęliśmy z prehistorycznymi dźwiękami w tle, w dżunglowych klimatach, później skalnych i laboratoryjnych wśród wynurzających się z zaskoczenia przeróżnych gatunków dinozaurów najpierw w pokojowych później z coraz agresywnymi zamiarami:). Przejazd kończył się zjazdem z pokaźnej wysokości wodospadu i w ucieczce od paszczy jednego z większych gadów. Rozpędzona kolejka opryskiwała wodą gapiów na zewnątrz. „Jurajski Park” oferował też podniebny lot z pterodaktylem, lecz zarezerwowany był on tylko dla rodziców z małymi dziećmi. No cóż, wtedy jeszcze nie mieliśmy..
- Asia, chciałaś byśmy przyszli do „Adventure..”! To idź na jakiś rollcoaster. Ja mówiłem, że mnie to nie kręci, a ty się zarzekałaś, że chcesz. – Powiedział Krzysiek, gdy przechodziliśmy koło kolejki na wzór „Dragona”.
Wiedziałam, że nie uniknę tego. Z jednej strony się bałam, z drugiej nakręcała mnie adrenalina i ciekawość. Nigdy nie jechałam do góry nogami a ta kolejka stwarzała tą możliwość. Okej, raz się żyje! Sama na trzęsących się ze strachu nogach dotarłam do zaciemnionych grot, w których kolejka z ludzi ciągnęła się dalej. Nie zdążyłam pomyśleć jak pracownik parku zapytał na jakiego smoka chce wejść: lodowego czy ogniowego. Rzuciłam, że ogniowego, choć nic mi to nie mówiło. Tak naprawdę chyba nie miało to najmniejszego znaczenia. Z daleka niebieskie tory z czerwonymi krzyżowały się a kolejki dwóch dragonów jakby na siebie wpadały. Zapakowano mnie do rzędu trzech siedzeń wielkiego smoka. Nikt koło mnie nie siedział, ale też nie był to pierwszy rząd kolejki. Nikt nie chciał zająć tych miejsc, bo z nich najbardziej widziało się pierwszy pionowy zjazd w dół i wtedy wyobraźnia działała. Gdy wszystko ruszyło oczy same zamykały się z niepowtarzalnej prędkości. Próby otwarcia kończyły się morzem łez. Czułam jak niemiłosiernie targa moim ciałem w te i we wte. Nawet nie poczułam jazdy do góry nogami. Wysiadłam tak skołowana, że na widok Krzyśka z kubkiem kawy w ręku zemdliło mnie, choć wcześniej miałam chęć na trochę kofeiny. Uznałam, że uczucie mdłości przeważyło nad podnieceniem i euforią.
Po długim oczekiwaniu na show w zamku „Posejdon Fury” (sceneria z filmu „Gniew Posejdona”) weszliśmy do potężnych komnat. Samo przedstawienie, które odbywało się w czterech różnych salach, mimo zamysłu nie powalało i okazało się stratą czasu. Buchała na nas woda i ogień, ale samo budowanie napięcia okazało się ciekawsze od ostatecznego starcia dwóch tytanów.
Przechodząc wśród kolejnych straganów, sklepików i knajpek zwiedziliśmy cały park. Najlepszą atrakcję zostawiliśmy sobie na koniec. „Człowiek pająk” usadowił nas w kilkuosobowych wagonikach, które w trójwymiarowym świecie pędziły wśród klatek filmowych zmieniających się jak w kalejdoskopie. Na wyciągnięcie ręki siadał koło nas Spiderman pchający nasz wagonik, łapiący w swoją sieć czy broniący przed innymi czarnymi charakterami. Jedne buchały ogniem, inne wodą a jeszcze inne raziły prądem. Wszystko odczuwaliśmy na swojej skórze. Wychodząc z sali kinowej wtargnęliśmy na teren sklepowy związany z filmem. Roiło się tu od portmonetek, kubków, T-shirtów czy innych gadżetów z wizerunkiem głównego bohatera.
STUDIA FILMOWE UNIVERSAL STUDIOS
Mostem nad – chyba - sztucznie stworzoną rzeką i widokiem na Hard Rock Café przeszliśmy odtworzoną hollywoodzką aleją gwiazd do Universal Studios. Nie było jednak dla nich konkurencji. Na szczęście Orlando oferowało inne atrakcje niżeli te w Los Angeles. Spoceni od notorycznego pędu rzucaliśmy okiem na mapkę i biegliśmy do interesujących nas obiektów.
W oczy wpadł nam plakat „E.T.”. Oczekując w leśnej kolejce budynku ze scenerii filmowej zasiedliśmy w kolejce na kształt rowerów szybujących po niebie. I tak jak główni bohaterowie filmu przemierzaliśmy lasy w ucieczce przed policją, odwiedziliśmy planetowy świat ET oraz rozświetlone od gwiazd niebo nocą.
Universal Studios otaczało się kolorowymi ulicami i budynkami tworząc swoistego rodzaju miasta odwzorowujące Nowy Jork czy Beverly Hills. Dotarliśmy do scenerii z filmu „Szczęki”. Z miasteczka docierała znana wszystkim przeszywająca dreszcz po plecach traumatyczna muzyka tego horroru. Wśród starych fotografii, drewnianych nadmorskich chat czy sieci rybackich dotarliśmy w kolejce do łódki. Z kierującym łódką przewodnikiem płynęliśmy niebezpiecznymi wodami. Niespodziewanie na horyzoncie pojawiła się płetwa świadcząca o zbliżającym się niebezpieczeństwie. Wydawało nam się, że atak rekina nie zaskoczy nas ani nie przestraszy. W końcu czegoś takiego się spodziewaliśmy a jednak pod koniec krótkiego rejsu ogromne sztuczne szczęki o mały włos nie przewróciły łódki. Takie przynajmniej sprawiało to wrażenie. Z mojego gardła wydobył się przestraszony krzyk.
Kolejnym na naszej drodze był „Disaster” sugerujący jakąś niezłą katastrofę. Show gwarantowało zaskoczenie na każdym kroku, możliwość uczestniczenia w scenie trzęsienia ziemi przebywając w tym momencie w metrze. Najpierw nami trzęsło, potem do tunelu wpadła woda, spadały na boki tiry i gdyby nie koniec przedstawienia, film normalnie kończyłby się masakrą. Ciekawe interaktywne przeżycie.
POSIŁEK PRZY MUZYCE PRESLEYA
Emocje wzmogły apetyt a że cały prowiant zrobiony na drogę na śniadaniu w hostelu skończył się zasiedliśmy pośpiesznie na hamburgerze z frytkami w knajpie stylizowanej na lata siedemdziesiąte. Czas biegł nieubłaganie, więc jego końcówkę przeznaczyliśmy na Twistera – interaktywne uczestniczenie w ataku trąby powietrznej na miasteczko z prawdziwym deszczem, latającą przed nosem krową czy wybuchem samochodu rażonego piorunem. Dziecinada nie miała końca, więc udaliśmy się na Shreka 4D. Podobne show widzieliśmy cztery lata wcześniej w LA, lecz mimo to dobrze się bawiliśmy.
Dzień minąłby nam zupełnie przyjemnie, gdyby nie powtórka z rozrywki a właściwie poranka. Po niekończącej się podróży komunikacją miejską dotarliśmy do „Magic Castle” przed północą i padliśmy nieprzytomnie na łóżko.
PROBLEMY Z TRANSPORTEM
Ranek powitał nas smakowitym hostelowym śniadaniem. Ponarzekaliśmy do recepcjonisty o kiepskiej organizacji dojazdu do Universal Studios i wróciliśmy do pokoju korzystać z ostatnich chwil przed kolejną podróżą. By bezsensownie nie wydawać pieniędzy na podwójne bilety autobusowe, Krzysiek sam postanowił pojechać do biura Greyhounda zakupić bilety do Nashville. Ja w międzyczasie skoczyłam po ostatnie drobne zakupy do „Pchlego targu”. Zajęło mi to mnóstwo czasu, lecz gdy wróciłam nie minął kwadrans jak dołączył do mnie Lisu. Był wściekły. Stracił godzinę na oczekiwanie na połączenia między kolejnymi autobusami i musiał wydać dodatkowe pieniądze na bilety miejskie, bo o ile w tamtym kierunku obowiązywały „transferowe” (tak została nazwana opcja zakupu jednego biletu czasowego z możliwością podróżowania wieloma autobusami w jednym kierunku) tak już w powrotnym nie. Nie wiadomo, na czym polegała polityka stworzenia tak dziwnych zasad, ale na pewno utrudniły życie obcokrajowcowi nie mającemu zielonego pojęcia jak się nimi posługiwać.
ODRADZAM PODRÓŻOWANIE GREYHOUNDEM!
W biurze Greyhounda Krzysiek zakupił dwa bilety po prawie 90 USD za jeden do Nashville i został niemiło obsłużony przez jego pracownika. Przebywanie w tym kraju coraz bardziej nam doskwierało i nie pozwalało cieszyć się wakacjami. Żałowaliśmy znowu, że nie pozostaliśmy w Ameryce Południowej do końca.
Dalsza część dnia to niekończący się koszmar, zero organizacji tego narodu, niewiedza na każdym kroku i narastające w nas zobojętnienie, wkurzenie i zrezygnowanie. Korporacja, którą po powrocie chciałam oczernić w internecie, ale dałam sobie spokój, ponownie przywitała nas niemiłą obsługą. W rezultacie zamknięto poczekalnię i ponad godzinę trzeba nam było czekać na spóźniający się transport. Żeby tego było mało na dobre się rozpadało a otoczenie budynku nie było zadaszone. Rozwścieczeni podróżni wydzwaniali do swych rodzin, by ci dzwonili do firmy z pretensjami i by zdobyć jakiekolwiek informacje o autobusie do Nashville. Rozważaliśmy nawet rzucenie wszystkiego i udanie się na pobliską stację pociągów. Dodatkowo doczytaliśmy się na biletach, że czekają nas dwie przesiadki na tej trasie a co się później okazało nie gwarantowały nam podróży ciągiem.
NIEKOŃCZĄCE SIĘ MINUSY TEJ KORPORACJI
Spóźniony kierowca Greyhounda miał w głębokim poważaniu nasze narzekanie nie tłumacząc się czy przepraszając za spóźnienie. My wiedzieliśmy już, że uciekał nam właśnie autobus z Orlando. Na miejscu okazało się, że sami musieliśmy dbać o wynoszenie swoich bagaży z autobusów, stawać w niekończących się kolejkach niczym na lotnisku w oczekiwaniu na bezsensowną odprawę (a polegała ona na tym, że sprawdzano nam bilety i kierowano do autobusu z tabliczką miasta, do którego zmierzaliśmy) a gdy odprawa nie miała miejsca nikt nie potrafił odpowiedzieć dlaczego, kiedy będzie jej kontynuacja i którym autobusem pojedziemy. Równie dobrze mogliśmy przegapić parę odjazdów pod rząd. Skupieni wśród innych podróżujących stawaliśmy się częścią tej komuny. Zaczęliśmy myć się w terminalowych szaletach, jeść w miarę możliwości dietetyczne żarcie, podczas gdy nienaturalnie pulchni Amerykanie wciągali na przemian chipsy z frytkami, hamburgerami, namoczone tłuszczem kawałki pizzy czy inne fast-foody. O nic też już nie pytaliśmy, bo i tak niczego byśmy się nie dowiedzieli.
Gdyby nie nasza czujność stracilibyśmy swoje bagaże, gdy do Atlanty podjechały dwa autobusy jednocześnie. Krzysiek zapamiętał, do którego je wrzuciliśmy a na siłę chciano nas wcisnąć do innego pojazdu. Towarzyszyło temu nieprzyjemne potraktowanie nas przez bagażowego. We właściwym transporcie przeżywaliśmy prawdziwe katusze znajdując ostatnie miejsca koło śmierdzącego WC, bez możliwości rozłożenia siedzeń a mając gwarancję leżących nam na nogach siedzeń pasażerów przed nami. Noc nie miała końca. Przetrąceni dotarliśmy o świcie pod McDonald gdzieś po drodze. To był jedyny pozytywny akcent. W mig wciągnęliśmy hamburgery z soczyście wysmażonym mięsem, jajecznicą, smażonymi ziemniakami a na deser naleśniki tonące w sosie karmelowym. Do tego oczywiście kawa XL. Mieliśmy pewność, że wrócimy do Polski z powiększonym rozmiarem ubrań.
Jak się Wam czytało ten wpis. Podobał się? Jeśli tak zostawcie komentarz, udostępnijcie temu, komu się przyda lub po prostu polubcie:)
Fot. Kissimmee pod Orlando oraz Universal Studios, USA 2009.