Czułam ogromną nieopisaną radość ogarniającą moje ciało wciśnięte w siedzenie a łzy napływały do oczu. Były to łzy radości, ale w sumie nie potrafię określić, dlaczego tak się działo. Krzysiek odczuwał tą radość dopiero po szczęśliwym wylądowaniu.
NIEPRZYJEMNY WSTĘP
Podróż minęła w oka mgnieniu, niestety, obrzydzana obskurnym zachowaniem zmutowanego Amerykanina. Był to starszy mężczyzna słoniowato otyły, z którego epatowało niezadowolenie z życia, złość i ogólne nieszczęście. Generalnie byłby to jego problem gdyby nie fakt, że tą swoją frustrację wylał na nas, bo a to Krzysiek długo pakował plecaki do luku bagażowego a to ja wychodziłam do WC, podczas gdy on siedział przy przejściu i musiał podnosić się łaskawie, by nas przepuścić. I uwierzcie, nie czuję urazy do papuśnych osób. Co ważniejsze większość, których znam to uosobienie radości, sympatii i otwarcia na ludzi. Cóż, musi być wyjątek od reguły. A tu był jeszcze taki, że to był pierwszy Amerykanin na mojej drodze życia, który tak bardzo dał się znielubić.
DOLAROWY SZOK
Lądowaliśmy z widokiem na opromieniony słońcem Key West. Odprawę przeszliśmy sprawnie i pozytywnie, lecz orientacja w terenie i poszukiwanie taniego i szybkiego transportu na samo wybrzeże, które przy okazji oferowało szeroką gamę hostelową, zabrało nam tyle czasu, że zastał nas zmrok. Nie było wyjścia, jak tylko wziąć drogą, bo ponad 30 $ taksówkę. Autobus krążyłby po okolicy, więc nie chcieliśmy szukać noclegu po nocy.
Do South Beach dotarliśmy w oka mgnieniu mijając bijące przepychem przystanie jachtowe, bogate hotele i pięknie oświetlone wybrzeże. Byle centymetr na mapie ciągnął się w nieskończoność, więc musieliśmy przestawić się na męczące przemieszczanie się z miasta do miasta bez samochodu, bez którego w Stanach człowiek czuł się jak bez ręki.
Z bólem w sercu, wlepieni w nabijający się dolarami licznik taksówki, przystanęliśmy przy jednym z tańszych według przewodnika hosteli - “The Clay”. U wejścia witał różowy flaming a wnętrza wydawały się być stworzone ze starych kamienic pamiętających dawne czasy (jeśli w USA w ogóle cokolwiek można nazwać starym..). Na ścianach wisiały czarno-białe fotografie gwiazd Hollywood, korytarz wyściełany był starym dywanem a po bokach stały antyczne meble. Środek stanowił już typowy stanowy hostel. Tanio nie było. Serce krajało się na myśl, że za sen do godziny jedenastej bez śniadania przyszłoby nam zapłacić ponad siedemdziesiąt dolarów, podczas gdy kwota ta stanowiła dniówkę w Ameryce Południowej wliczając atrakcje i wyżywienie.
HOSTEL W MIAMI
Krzysiek zostawił mnie przed drzwiami Clay’a i ruszył niekończącymi się przecznicami wzdłuż South Beach. Wrócił po godzinie spocony.
- Zostajemy.. tu jest najtaniej. – Odrzekł a na miejscu okazało się, że recepcjonista opuścił nam cenę do pięćdziesięciu sześciu dolarów. Inne hostele oferowały tańsze dormy, lecz z podziałem na pokoje damskie i męskie. Co to to nie.. nie będziemy spali oddzielnie!!!
Pokój średniej wielkości, łazienka łączona z innym pomieszczeniem, ale w centrum samego centrum. W końcu byliśmy w Miami Beach. I ta świadomość nie opuszczała nas ani na sekundę. Nawet zakupy w pobliskim markecie nie pozwalały zapomnieć, że czasy taniej Ameryki Łacińskiej dawno minęły. Krzysiek zaczynał powoli żałować, że zdecydowaliśmy się na powrót do Polski z Kanady. Budżet kurczył się na każdym kroku i skracał nasz pobyt na obczyźnie w niemiłosiernym tempie. Zwiedzanie Ameryki Centralnej mogło trwać za te środki miesiąc lub dwa dłużej. Cóż, teraz było już po jabłkach. Trzeba było się zebrać w sobie, nie marudzić i przestawić w głowie świadomość innego standardu i kosztów.
WALKA O NIŻSZE KOSZTA
Od południa nie mieliśmy nic w ustach. Nawet w samolocie nie serwowano żadnego lunchu. Jakbyśmy nie mogli pogodzić się z myślą o opuszczeniu starego kontynentu, zakupiliśmy w sklepie parę empanad, papa rellenę oraz jakieś dodatki na śniadanie. Okazało się, że każdy sklepik czy punkt sprzedaży zatrudniał Latynosów. Na nowo słyszeliśmy przyjemny hiszpański.
Zeszliśmy piętro niżej na internet. Najtańsza opcja wynosiła dwa dolary i pozwalała w czterdzieści minut na szybko przejrzeć pocztę, ewentualnie coś odpisać bliskim, poszukać informatyka, który by odzyskał w Miami utracone zdjęcia, innych hosteli w okolicy i sprawdzenie rozkładu jazdy Am Track’u. I to by było na tyle. O pisaniu bloga w Stanach można było zapomnieć. Uznałam, że do kolejnej tak długiej podróży byłabym lepiej przygotowana a przynajmniej uposażona we własny laptop z możliwością podłączania się przez WiFi, czasem może darmo, do internetu. (To może wydaje się zaskakujące, ale jeszcze w 2009 roku WiFi w miejscach publicznych nie było czymś typowym, oczywistym. Najczęściej na swej drodze napotykaliśmy na kafejki internetowe a cena za godzinę uzależniona była od kraju/miejsca).
Obudziliśmy się o świcie i nie dlatego, że nie mogliśmy spać, ale trzeba było choć samego siebie oszukać, że coś robi się w kierunku zmniejszenia codziennych wydatków, więc ruszyliśmy wzdłuż linii brzegowej poszukać tańszego lokum. Sama świadomość przebywania w klimatach filmu „Policjantów z Miami” powodowała miłe uczucie „bycia w świecie”. Żar lał się z nieba już o poranku. Szybkim tempem przemierzaliśmy kolejne „kornery” (kwadraty, przecznice) Washington Avenue próbując zlokalizować znalezione na internecie miejsca. Nic z tego. Co prawda zahaczyliśmy o parę punktów, ale The Clay nadal był konkurencyjny cenowo. Za to napatrzyliśmy się na codzienne poranne życie Amerykanów. Mijaliśmy zielone parki, po których z trzykołowymi wózkami biegały młode mamy dbając o swe figury po ciąży czy umięśnione i opalone ciała zadbanych mężczyzn uprawiających jogging wzdłuż wybrzeża Ocean Drive. Kult ciała zauważalny był na każdym kroku. I mimo że było nam dane zobaczyć prawdopodobnie jedne z piękniejszych plaż świata, mając tu na myśli na przykład San Blas, Miami Beach robiło wrażenie. Powrót umilaliśmy sobie spacerem uliczkami z widokiem na ekskluzywne butiki, małe galerie czy luksusowe restauracje. My dla odmiany odnaleźliśmy market z najtańszą w okolicy wodą, bo niecały dolar za pięć litrów. Do tej pory zdarzały nam się półlitrówki za dwa dolary. Dobrze było zaoszczędzić chociaż na takim detalu.
O godzinie jedenastej mijała doba hotelowa w obecnym hostelu, więc mając jeszcze trochę zapasu czasowego skierowaliśmy się w kierunku Lincoln Street, gdzie jakoby miała znajdywać się firma IT pomagająca odzyskać elektroniczne dane (utrata zdjęć). Lincoln Street oferowało ciąg sklepów jak i niekończący się deptak, na którym można było obkupić się w unikatowe ciuszki, zasiąść w księgarni i poczytać na wygodnych sofach wszelką lekturę czy wypić jakieś smakowite espresso. Niestety w tym przepychu zabrakło firmy, którą podali mi koledzy z Polski. A zapytany o pomoc (w prostej sprawie) Amerykanin plótł od rzeczy jakieś farmazony na siłę ukrywając swój brak wiedzy. Nieumiejętność ta bardzo irytowała. Bo jak można gdzieś mieszkać i nie znać podstawowych kwestii dotyczących tego miejsca? Dla mnie niepojęte! To tak jak bym nie wiedziała gdzie jest Pałac Kultury i się zastanawiała, co to w ogóle jest?
Z tych poszukiwań trafiliśmy jedynie na mały sklepik z akcesoriami fotograficznymi, w którym pracował Ukrainiec. Chłopak tak płynnie mówił po polsku, że przez chwilę zastanawiałam się, czy nie oszukuje z tym obywatelstwem. Podobno studiował w Polsce stąd ta znajomość. Wiele doradził w sprawie utraconych zdjęć potwierdzając sugestie moich kolegów oraz dał zniżkę na nową kartę fotograficzną. Skierował też do jakiegoś salonu fotograficznego, w którym zaproponowano odzyskanie zdjęć za ponad dwieście dolarów. Uznaliśmy, że poczekamy z tym do czasu powrotu do kraju z nadzieją, że jednak rodzinne strony będą tańsze.
Poranek spędzony na poszukiwaniach zupełnie zaćmił nasz głód, który teraz ze zdwojoną siłą o sobie przypominał. Nim zlokalizowaliśmy w miarę tanią pizzerię brzuchy już bolały i podirytowanie osiągnęło zenitu.
MIAMI BEACH
Po przedłużeniu doby hotelowej na spokojnie już przespacerowaliśmy się do plaży. Linia brzegowa powitała nas kolorowym deptakiem, urokliwymi palmami i ogromnym pasem białego piasku. W oddali majaczyły budki ratowników niczym ze „Słonecznego patrolu”. Nie zdążyłam dobrze się rozejrzeć, jak usłyszałam obrzydzenie w głosie Lisa:
- Spójrz, zboczeniec..
- Ale gdzie? – Zapytałam nie dopatrując się takowego. Po ponownym wskazaniu mężczyzny zobaczyłam mijającego nas dumnym krokiem dość kobiecego, aczkolwiek wyżyłowanego czterdziestolatka w stringach:). Obojętnie przechodził pomiędzy zainteresowanym wzrokiem gapiów. Zasiedliśmy na brzegu ciesząc oczy oceanem, toczącym się tu życiem pełnym podrywu, opalonych ciał i niekończącym się skwarem.
Po powrocie do pokoju Krzysiek postanowił pójść pobiegać skuszony widokiem kulturystycznych ciał a ja postanowiłam znaleźć jakąś księgarnię, gdzie przejrzałabym przewodniki po Stanach czy Kanadzie. Zakup takiej cegły był bezsensowny, gdyż w USA mieliśmy już wyznaczone z góry punkty postoju. Z Kanadą było inaczej. Dostając na recepcji Clay’a wskazówki do Books&Book Store udałam się ponownie na Lincoln Street. Promenada ciągnęła się kilometrami, lecz po dojrzeniu kafejki o tej samej nazwie trafiłam do sali z przewodnikami. Zasiadłam na kolorowej kanapie księgarni i w spokoju przeglądałam informatory spisując potrzebne dane. Wracając do hostelu pokusiłam się o zajrzenie do paru butików z ciuchami na koniec robiąc zakupy spożywcze na obiad i śniadanie na następny dzień.
Ten wydawał się nie mieć końca. Chcieliśmy skorzystać z okazji, że przyszło nam znaleźć się w mieście imprez, bóstwa ciała i niepowtarzalnych klubów. Niestety perspektywa wydania grubych dolarów na marnego drinka zniechęcała, więc wypiliśmy czerwone wino w pokoju i wyszliśmy w nadal ciepły wieczór na miasto. Przyprowadziłam Lisa na Lincoln Street, na którym spędziłam dziś mnóstwo czasu. Przechadzaliśmy się po romantycznie rozświetlonej promenadzie tętniącej jeszcze bardziej życiem o tej porze. A że pomysłowa księgarnia otwarta była jeszcze do godziny dwudziestej trzeciej, zaszliśmy razem poprzeglądać przewodniki decydując się w rezultacie na zakup tego po Kanadzie.
Zmęczeni zasnęliśmy po pierwszej.
PLAŻOWANIE W FILMOWEJ SCENERII
Spaliśmy do oporu. Ledwo podniosłam się z łóżka a Krzysiek już przedłużył dobę hotelową. Następnego dnia planowaliśmy jechać do Orlando po odrobinę dziecięcej atrakcji w Universal Studios, zatem spędzaliśmy dziś ostatni dzień w Miami. A że mi osobiście w dużej mierze kojarzą się z plażami, postanowiliśmy tam dziś spędzić najwięcej czasu.
Niestety nieustający upał, nie rozwiewany choć najmniejszym powiewem wiatru, uniemożliwił spędzenie na „filmowej plaży” więcej czasu. Ledwo weszliśmy na parzący w stopy piasek, pobiegłam ile sił w nogach do wody. Schłodziłam się na szybko i zasiadłam bez filtru na ręczniku. Krzysiek postanowił biegać, choć byłam pełna podziwu wykrzesania choć najmniejszej energii do takiego wysiłku. Ja ledwo przebierałam nogami docierając do plaży a co dopiero jogging... W międzyczasie chłodziłam się w ciepławym morzu z widokiem na opalające się toples Amerykanki.
Wracaliśmy do hostelu kuszeni witrynami salonów tatuaży. Zawsze marzył nam się jakiś, ale w rezultacie nie zdecydowaliśmy się na ten krok. Miami zachęcało do dekoracji w ten sposób ciała a jak nie taki, to chociaż wypadało kupić sobie strojne T-shirty z wzorami imitującymi tatuaże. Nam brakowało już miejsca w bagażach.
PRALNIA OBOWIĄZKOWO
Na plastikowych talerzach obiadowych znowu wylądowała ciepła porcja kurczaka z warzywami i chlebem. Gotowe dania można było zakupić w supermarkecie za rozsądną cenę. Po posiłku spałaszowanym w hostelowym pokoju trzeba nam było wyskoczyć na miasto załatwić parę rzeczy. Przede wszystkim z torbą brudów zaszliśmy do pralni, gdzie sami za jakieś grosze wypraliśmy i wysuszyliśmy sobie ciuchy. Pralnia, poza kartami telefonicznymi do Polski, była najtańszym wydatkiem pośród innych w Stanach. Poczta, z której chciałam puścić prezentowe pakunki do Polski, była już zamknięta, więc przyszło nam dźwigać dodatkowy bagaż dalej w nadziei, że jeśli go jednak nie wyślemy, nie policzą nam słono za nadbagaż w Kanadzie. Lot pomiędzy Kostaryką a Miami uzmysłowił nam, że za dodatkowe kilogramy musielibyśmy zapłacić nawet około 50 $. Jednak uprzejma celniczka wykorzystała znajomość lotniczych i krajowych procedur radząc potraktowanie „ruskiej” torby jako pakunku połączonego w jedność z moim lżejszym plecakiem. Wtedy udało się obejść regulaminy.
By urozmaicić sobie dzień zaszliśmy do muzeum erotyki, lecz 15 $ od osoby skutecznie nas odstraszyło. Budżet się kurczył, trzeba było oszczędzać. Ostatni wieczór w Miami spędziliśmy przed telewizorem.
Jeśli test był dla Was przydatny bądź przynajmniej się podobał zostawcie komentarz bądź "lajka". Jeśli potrzebujecie dodatkowych informacji, śmiało pytajcie.
Fot. Miami 2009 (okiem nieprofesjonalnego aparatu "małpki").