W oczekiwaniu na autobus przywitała nas gromadka wesołych wiewiórek skaczących po przybrzeżnych palmach. Charakteryzowały się długimi rozczapierzonymi srebrzystymi ogonami. Wcześniej przyszło nam też dojrzeć wdrapującą się po drzewie również srebrzystą iguanę.
Dzień był dość senny, więc każdą możliwą chwilę przeznaczaliśmy na drzemkę. Zmierzaliśmy w kierunku San Jose. Ponownie czekała nas przeprawa promowa. Zrezygnowaliśmy z pchania się samej stolicy Kostaryki a zamieniliśmy ją na bliską lotnisku mniejszą Alajuelę. Miasteczko okazało się strzałem w dziesiątkę, bo nie dość że na pierwszy rzut oka wydawało się bardziej klimatyczne, to do tego oferowało tańsze noclegi i bezpośrednie wycieczki do pobliskiego wulkanu Poas. Skoro Arenal ukrywał się w oparach codziennej mgły, ogólnodostępny i aktywny Poas wydawał się być świetnym rozwiązaniem.
Z plecakami na grzbiecie na piechotę pokonywaliśmy kolejne wąskie uliczki Alajueli docierając w końcu do najbardziej hostelowej drogi, gdzie w kwaterach można było przebierać. Zdecydowaliśmy się na urokliwy domek z ogólnodostępną kuchnią, roślinnym tarasem i internetem.
BEZINTERESOWNY GEST
Pobliska cukiernia oferowała pachnące i kuszące ciastka. Rozmarzeni zajadaliśmy się kokosowym i karmelowym wynalazkiem. Przy naszym stoliku siedział, sądząc po reakcjach sprzedawczyń, jej starszy bywalec. Nie minęła chwila, jak dziadzio zagadał nas po hiszpańsku chętny na pogawędkę. Z hiszpańskiego przeszliśmy na dogodniejszy angielski słuchając opowieści życiowych staruszka. Opowiadał o życiu na Kostaryce, skąd pochodził i Stanach Zjednoczonych, gdzie spędził prawie całe swoje życie, jak również motywu polskiego. Rok bodajże studiował w Polsce, stąd znajomość paru słów w naszym języku. Zaoferował swoją pomoc w zdobyciu darmowych biletów do Universal Studios w Orlando, podarował wizytówkę z telefonem gdybyśmy potrzebowali pomocy i żegnając się pierwszy wyszedł z cukierni. Gdy przyszło do płacenia za rachunek, sprzedawczyni stwierdziła: „Ten pan zapłacił za wszystko”. Byliśmy mile zaskoczeni tak niespodziewanym spotkaniem, rozmową i bezinteresownym gestem staruszka.
ALAJUELA
... nie należała do dużych miasteczek, więc po krótkim spacerze dotarliśmy do głównego placu i miejsca, gdzie wydawało się tętniło tutejsze życie. Pod ogromną blaszaną wiatą mieścił się market oferujący do sprzedania wszystko. Korzystając z okazji posiadania kuchni w hostelu, zapałaliśmy chęcią zabawienia się w kucharzy. Zakupiliśmy świeże kalmary i jakieś zioła w sproszkowanej formie, które wielokrotnie wyczuwałam w zupach Ameryki Południowej. Dla poczucia luksusu zakupiłam też sobie jaskrawoczerwony lakier do paznokci. Dawno nie używałam niczego, co by mnie upiększało, więc i Krzysiek uznał, że to mój jakiś bezsensowny wymysł. Lecz gdy pomalowałam nim paznokcie u stóp uznał, że faktycznie stopy prezentują się ponętniej:).
Wspólne gotowanie dostarczyło nam ogromnej radości. Krzysiek zajął się przygotowywaniem kalmarów a ja wymyślałam do tego bombę witaminową pod postacią ogromnej sałatki. Uwieńczeniem ekskluzywnej uczty było czerwone wytrawne wino.
MAÑANA
Śniadanie przygotowane przez gospodarzy hostelu (sok owocowy, egzotyczne owoce, bułka z dżemem i kawa) postawiły nas na nogi. Spędzając na Kostaryce ostatni dzień chcieliśmy go aktywnie spędzić. A że jakoś eksplorowanie wulkanów do tej pory nam nie wychodziło, postawiliśmy na ogólnodostępny (nawet dla niepełnosprawnych) wulkan Poas.
Według wskazówek udaliśmy się na główny terminal autobusowy, skąd co chwilę odchodziły autobusy w jego kierunku. Trasa miała niecałe czterdzieści kilometrów, lecz wyluzowanie naszego kierowcy spowodowała wydłużenie czasu dotarcia do niego do dwóch godzin. Na spokojnie mogliśmy podziwiać krajobrazy z okna ślimaczego transportu. Kilkumiesięczna podróż przyzwyczaiła nas do tego, że na wszystko jest czas i nie trzeba się śpieszyć, dlatego nawet troszeczkę nas to nie zirytowało.
Kierowca wziął ze sobą na drogę swoją córkę zasłuchując się wzajemnie muzyką puszczaną raz przez niego raz przez dziewczynkę. Mijaliśmy bujną roślinność, pola kawowe i małe wioski. Nie ujechaliśmy dłuższej trasy, jak stanęliśmy na lunchu. Nie dochodziła nawet dwunasta, ale skoro kierowca zatrzymał się przy kusząco pachnącym namiocie z domowymi obiadami serwującymi kurczaka jak z KFC, to czemu nie.. Zajadaliśmy się fast-food’owym żarciem, jakbyśmy co najmniej nie jedli śniadania.
TEREN WULKANU POAS
W wulkanowym parku po zapłaceniu 10 $ na głowę i zaparkowaniu tuż przed obiektem muzealnym, ruszyliśmy spacerkiem w kierunku atrakcji. Pora deszczowa wielokrotnie uniemożliwiała dojrzenie Poasu, mimo iż był na wyciągnięcie ręki. Chwilami silny wiatr czy deszcz nasuwały nad wulkan jego opary bądź osłaniały mgłą. Na szczęście nam pokazał się w całej swej okazałości i mimo skomercjalizowania zachwycił nas doszczętnie. Stanęliśmy z tłumem gapiów przy drewnianych bramkach tuż nad jego kraterem wypełnionym szarawym oczkiem wodnym otulonym wzgórzami niczym na Księżycu. Gdy wiatr wzmagał się, opary wulkanu buchały do góry delikatnie zasłaniając Poas a zapach siarki drażnił nozdrza.
Park oferował jeszcze parę ścieżek przyrodniczych wśród tajemniczych starych gajów. Jedną z nich dotarliśmy do jeziora utworzonego z krateru wypełnionego wodą deszczową. Kolor laguny był lazurowy a umiejscowienie wśród zielonych gęstwin dodawał jej egzotyki. Podobno stężenie toksyn w lagunie uniemożliwiał życie jakiemukolwiek stworzeniu. Jezioro było zatem martwe.
Wycieczka zakładała spędzenie trzech godzin w parku i powrót z tym samym kierowcą autobusu oczekującym w tym czasie na nas na parkingu. Wróciliśmy do wulkanu raz jeszcze podziwiać jego majestat, lecz tym razem chmury i mgły zasnuły jego obraz.
W wielkim budynku tuż przy wejściu na trasę spacerową do Poasu można było skosztować słynnej na cały świat kawy kostarykańskiej, zakupić wszelakie pamiątki, popodziwiać obrazy tutejszej galerii czy zasiąść na filmie puszczanym w małym kinie również o wulkanie Poas. Dany nam czas wykorzystaliśmy na „full” i nim się obejrzeliśmy siedzieliśmy w autobusie w drodze powrotnej do Alajuela.
A że dzień jeszcze nie minął, zaszliśmy na market, by zakupić tym razem jakąś rybę na obiad i wyjąć ostatnie potrzebne colones (kostarykańska waluta)z bankomatu. Pozostało nam pakowanie i odpoczynek przed jutrzejszym lotem do Miami.
SMUTEK I NIEDOWIERZANIE
To spotkało mnie ostatniego wieczoru na Kostaryce. Co mi przyszło do głowy, by pójść wieczorem do tańszej kafejki internetowej za rogiem?? Chyba właśnie ta cena skusiła mnie na wieczorne pisanie bloga i przerabianie kolejnych zdjęć z podróży. Jak zwykle zasiadłam przy komputerze, podłączyłam kartę fotograficzną do USB w nadziei na przerobienie ich za pomocą jakiegoś programu graficznego. I tym razem karta się nie otworzyła. Wszystko się zblokowało, przestało działać i reagować na jakikolwiek ruch myszki czy funkcje klawiszy. Jedynym sposobem było wyjęcie karty z komputera. Nie mogłam nawet bezpiecznie jej odłączyć zapobiegając utraty danych. Nic nie działało!
ZABEZBIECZAJ KARTY FOTOGRAFICZNE!
Po ponownym włożeniu karty komputer nadal nie widział zdjęć i ponownie się blokował. Zdenerwowałam się i wróciłam do hostelu. Kafejkę za chwilę zamykano. Wkurzona, że nie dane mi było konstruktywnie spędzić wolnego czasu, włączyłam w pokoju aparat, by na spokojnie przejrzeć zdjęcia. O mało nie zemdlałam widząc napis: „FOLDER NIE ZAWIERA ZDJĘĆ”. Jak to nie zawiera?? Zaczęłam przez chwilę głowić się, czy omyłkowo ich nie skasowałam, ale nie.. Z łzami w oczach naciskałam na przemian różne przyciski, potem robił to samo Krzysiek. Wkładaliśmy inne karty fotograficzne, w nadziei że to aparat nawala. Niestety sprzęt poprawnie czytał inne dane. Ponownie włożyłam kartę do komputera hostelowego, ale ten również nie widział żadnych zdjęć. Paniczne próby dostania się do zamkniętej kafejki również zakończyły się fiaskiem. Trzeba było pogodzić się z zawirusowaniem karty i utratą tysiąca zdjęć z najwspanialszej części naszej podróży.
Załamana, wściekła i niezainteresowana niczym wysłałam maile do znajomych informatyków z prośbą o poratowanie wiedzą, sugestiami i radami. Rano skrzynka mailowa obładowana była różnymi informacjami. Na sercu zrobiło mi się lżej, gdy czytałam, że za odpowiednią sumę mogę odzyskać stracone zdjęcia, choć cena uzależniona będzie od rodzaju zniszczenia karty. Zakazali mi również wykonywania jakichkolwiek innych zdjęć na – wydawałoby się – pustej karcie, gdyż nadpisywały się na tych utraconych, co utrudniałoby odzyskanie wszystkich.
Cena nie miała dla nas znaczenia. Mimo poddenerwowania wierzyłam, że w tak rozwiniętym technicznie świecie nasz problem to pestka. Teraz mogłam jedynie dołączyć strachem do Krzyśka. Jego jednak spowodowany był nadchodzącym lotem.
To co, jedziecie na Kostarykę? Mamy nadzieję, że nasze wpisy zachęciły Was do odwiedzin w tym dżunglowym kraju. Więcej o Kostaryce poczytacie tu.
Fot. Alajuela i Park Narodowy Wulkany Poas (Kostaryka 2009).