Lecz gdy zrobiło się ciepło, najstarszy Lis opuścił Warszawę w kierunku udania się na północ Polski a mi pozostała perspektywa spędzenia 2 dni z pełnym energii 7-latkiem, szybko wykonałam telefon do przyjaciółki. Tak się przyjemnie złożyło, iż była w podobnej sytuacji, więc jak najszybciej mogłyśmy, spakowałyśmy manatki, nasze równolatki i ruszyłyśmy do Kazimierza. Bo blisko, ładnie, dawno tam nie byłyśmy i zapowiadała się piękna pogoda.
KAZIMIERZ DOLNY NAD WISŁĄ
Zestaw przekąsek dla dzieciaków, szybki rekonesans miejsc do zwiedzenia na miejscu i atrakcyjna oferta cenowa na noclegi, to było moje główne zajęcie, podczas gdy koleżanka prowadziła auto. Mimo krótkiej 2,5-godzinnej wyprawy, dzieciaki zdążyły pomarudzić, że długo i zadały ze 100 razy to samo pytanie: kiedy będziemy na miejscu?
Gdy tylko dotarliśmy do lokum w samym centrum Kazimierza, zaparkowaliśmy samochód, wypakowaliśmy bagaże na pierwszym piętrze przyjemnego Pensjonatu pod Wietrzną Górą, z widokiem na ryneczek. Zbliżał się koniec dnia, zatem wypadało udać się na dłuższy spacer.
ATRAKCJE KAZIMIERZA
Zostawiając sobie wieczorny relaks na rynku na późniejsze godziny, udaliśmy się w kierunku ruin zamku dumnie majaczącego na wzniesieniu nad miastem. Po godzinie 17 obiekt był już zamknięty i jego mury mogliśmy zobaczyć jedynie z zewnątrz. Wejściówka kosztowała normalnie 5 zł, co wprawiło w osłupienie dzieci, że po co płacić za popsute mury:). Zachodziło powoli słońce nad Wisłą i krajobraz stał się bardzo urokliwy. Zbiegając z górki, na której stały mury zamku, podeszliśmy krótkim podejściem pod wieżyczkę (basztę) tuż na przeciwko. Mogliśmy wejść po schodach i zobaczyć okolice z jeszcze wyższego punktu widokowego.
A że głód zaczynał doskwierać głównie starszej części ekipy, trzeba było jeszcze szybko podskoczyć na Górę Trzech Krzyży. Będąc dzieckiem wspominałam jej zdobycie jako mozolne wydarzenie, a tu parę schodków i byliśmy na miejscu. Tutaj każdy polował na idealne ujęcie zachodzącego nad Kazimierzem słońca. Bardziej romantycznie być nie mogło:). Dzieciaki szalały na całego w pełni szczęśliwe, że w kwietniu mogą biegać już bez kurtek. Kolejny dzień zapowiadał się pogodniej.
KUCHNIA KAZIMIERZA I NOCLEG
Na rynku dzieci, widząc je kątem oka, mogły biegać ile wlezie. Na pierwszych letnich ogródkach zasiadłyśmy z rozgrzewającym napojem a potem pozostało o zmroku poszukać jakiejś ciekawej knajpki na obiadokolację. Przez ostatnie 10 lat wiele się tu zmieniło. Jak grzyby po deszczu wyrosły tu knajpki z jedzeniem vege, bezglutenowym, wydziwionym i trendy. I o ile otoczenie i wystrój zwalały z nóg, tak menu było tak poetycko wysublimowane (za bardzo jak dla nas), że wróciłyśmy do restauracji naszego lokum. I to był świetny wybór, bo danie z kaczki wzięłyśmy na spółkę ze względu na ogromną porcję, a dzieci skonsumowały jakieś staropolskie, solidne posiłki.
Zdrowo zmęczeni udaliśmy się do dużego pokoju z balkonem wychodzącym na rynek. Dzieci nawet nie trzeba było prosić o spanie, bo padły jak betki. Wszystkim spało się świetnie i nawet dzwony pobliskiego kościoła nie wybudziły zbyt wcześnie. Śniadanie hotelu również przeszło wszelkie oczekiwanie (duży wybór, świeże produkty), przemiły personel oraz ogólnie bardzo rodzinna, otwarta atmosfera. Nic tylko wracać tu za jakiś czas.
Obowiązkowym było, tuż przed wyruszeniem do Bałtowa, zakupienie na pamiątkę koguta z chałki w pobliskiej cukiernio-piekarni oraz lody na rynku, na którym mocne słońce już od rana dawało o sobie znać. Zajmując ostatnie krzesełka ogródków letnich, obserwowaliśmy w spokoju ludzi wychodzących z kościoła i wyjątkowo dużą liczbę Cyganek na siłę próbującą wróżyć swym kolejnym podatnym na to ofiarom.
Wyjeżdżając z miasta, zupełnie zapomniałyśmy o ryneczku handlowym tuż obok murów ochronnych głównego rynku. Obok niego znajduje się również plac zabaw dla najmłodszych. Ale zbrakło nam czasu. Pędziliśmy do Bałtowa oddalonego o godzinę drogi na południe od Kazimierza Dolnego.
Fot. Kazimierz Dolny z dzieckiem (2018)
BAŁTOWSKI KOMPLEKS TURYSTYCZNY
zwany inaczej JuraParkiem w Bałtowie to ogromny teren pełen atrakcji dla dzieci, ale i dorosły spędzi tu miły czas. Główną atrakcją parku są dinozaury i wszystko co z nimi związane, choć nie tylko.
Trafiliśmy na - prawdopodobnie - pierwszy weekend otwarcia, co oznaczało nie wszystkie atrakcje w pełni gotowe (np. część z karuzelami i innymi adrenalinowymi elementami), ale to również obniżało cenę wejścia, bo nie można się oszukiwać - tanio nie jest (39 zł dorośli, 34 zł dzieci po obniżce). Jednak cały dzień na świeżym powietrzu, nowe bodźce, to wszystko warte jest wydatku.
ATRAKCJE JURAPARKU
Poza ceną (którą warto sprawdzić na stronie tuż przed wyjazdem do Bałtowa), należy nastawić się na długie kolejki. Z parkingiem nie ma problemu i jest on za darmo, lecz już od wczesnych godzin trzeba stanąć w ciągu żądnych emocji osób. Na szczęście kolejka idzie szybko i po chwili znajdujemy się w części dinozaurowej. Warto dopatrzeć się właściwego kierunku trasy, by zmierzać przez ścieżkę edukacyjną od początku er kształtowania się Ziemi. Nawet niezbyt dużych fanów dinozaurów zachwycą potężne rozmiary tych zwierząt, ciekawostki wypisane na tablicach informacyjnych a zieleń otoczenia i płynąca obok rzeczka pozwolą relaksująco spędzić czas.
WYKOPALISKA
W tej części terenu jest też plac zabaw zwany wykopaliskiem. Tutaj najlepiej będą się bawić najmłodsi, ale i starsi mogą w cieniu skał zjeść jakąś przekąskę. Na terenie parku jest parę punktów gastronomicznych, ale warto mieć przy sobie jakieś drobne przekąski i wodę (tym bardziej jak mocno grzeje słońce).
Fot. Bałtów z dzieckiem (2018)
OCEANARIUM PREHISTORYCZNE I KINO 5D
W cenie biletu, który obejmuje wszystkie atrakcje, znajdują się wizualne zabudowane miejsca. Oceanarium to większy obiekt z paroma salami i tutaj możemy nacieszyć oko ogromnymi podwodnymi stworzeniami sprzed tysięcy lat. Tuż przed wyjściem z oceanarium czeka nas iście przerażający spektakl. Można poczuć się jak przyszła przekąska rekina giganta. Ale szczegółów nie zdradzam. Miejcie tą przyjemność spontanicznie się wystraszyć:).
Do Kina 5D docieramy przez kładkę na rzece i drewnianego punktu odpoczynku. Jest na tyle gorąco, że nie sposób się tu zrelaksować - wszystko jest wystawione na żar lejący się z nieba. Możliwe, że przy większym stanie rzeki, można o własnych siłach przeciągnąć się liną na kładce na drugi brzeg. Dzieciaki wariują na statku-labiryncie, zjeżdżają na tyrolce. W kinie seans trwa ok 10 minut, swoje trzeba wystać a filmy lecą zróżnicowane, nigdy nie wiadomo na jaki się trafi. Oczywiście tematyka prehistoryczna. Nam trafiło się o kształtowaniu się Ziemi.
ZWIERZYNIEC
Po filmach i animacjach czekała nas 45-minutowa wycieczka amerykańskim szkolnym autobusem wśród pewnego rodzaju ZOO-Safari w parku. Przy zakupie biletów w kasie zostajemy zapytani o godzinę wycieczki, która bardziej nam odpowiada. Autobusów co godzinę wyrusza parę sztuk, więc nie ma obawy, gdy zobaczymy tłum oczekujący na transport.
Pnąc się w górę żółtym autobusem mijamy kolejną atrakcję JuraParku - Sabatówkę, czyli krainę czarownicy. Wrócimy tu później. Dalej widzimy kompleks spa, który niebawem otworzą a swoich klientów-pacjentów będą leczyć zabiegami związanymi z pszczołami. Brzmi to dziwnie, ale poza miodem znają jeszcze inne wynalazki od tych radosnych pożytecznych owadów, które mogą uleczyć choroby na tle reumatycznym. Dalej mijamy teren, na którym budują się miniatury atrakcji architektonicznych miast Polski. Już teraz prezentuje się to ciekawie, więc myślę, że pod koniec 2018 powinno być już otwarte.
Samo Safari okazuje się miłym doświadczeniem. Zwierzęta niemalże wchodzą pod koła samochodu i ciekawsko zerkają w naszą stronę. Nie boją się i nie są stricte więzione niczym w ZOO. Ogromne, naturalnie odwzorowane tereny, na których żyją w swym naturalnym środowisku pozwalają się im bezstresowo paść i hasać do woli. Były białe jelenie, różne odmiany strusi, małe żubry, itp. Nie wychodziliśmy do nich na zewnątrz. Przewodnik przez mikrofon zaskakiwał ciekawostkami o gatunkach i wybranych osobnikach Zwierzyńca.
SABATÓWKA
Szybka przekąska w jednym z wielu barów, rzut okiem na stadninę koni i show nauczycielki jazdy konnej oraz jej uczniów i czas ponownie udać się na wyższe partie terenu oraz części, która z założenia może trochę straszyć:). Przed drewnianą zabudową wita nas chatka Baby Jagi na kurzej łapce i wiele drewnianych korytarzy-labiryntów, w które wpychamy nasze dzieci. Wyglądają na trochę speszone, więc na ile to możliwe pakujemy swoje starcze ciała na atrakcje, do momentu aż możemy iść. Labirynty są wąskie i niskie, ale także tajemnicze, dla dzieciaków rządnych przygód:).
Na terenie tej części usytuowana jest chatka z piernika, który stanowi kiosk z pierdółkami, przejście-przeszkoda z a la pajęczyny dla dzieciaków, postacie z bajki o czarownicach czy Babie Jadze. Na końcu mieści się największy budynek, do którego za ręce wprowadza starsza pani przebrana za ładną i uśmiechniętą czarownicę. W środku znajduje się kawiarnia, łakocie na wzór strasznych rzeczy typu lizak z oka, ciastko w pajęczynie, żelki robaki itp. Jest mnóstwo gadżetów, w które można się przebrać i porobić sobie zdjęcia.
Jest uroczo, ale mamy dość już słodkości, więc opuszczamy JuraPark w Bałtowie, by zatrzymać się gdzieś po drodze na solidny, ciepły obiad. Spędziliśmy tu około 5 godzin w tempie. Zatem miejcie to na uwadze planując swoje odwiedziny w tym miejscu. Do Warszawy wracamy dobrą drogą w 2 godziny.
Fot. Bałtów z dzieckiem, cz. 2 (2018)
A czy wy odwiedziliście kiedyś te miasteczka? Macie jakieś ulubione miejsce lub atrakcję z tego regionu?