Standardem od jakiegoś czasu był poranny jogging Lisa. Czy padało, czy nie – choć zazwyczaj na Kostaryce podczas naszego pobytu padało - on wychodził z domu „na czczo” i biegał. Nawet jakimś cudem wynalazł sobie pobliskie boisko, po którym biegali inni zagorzali kostarykańscy biegacze. Gdy wrócił do hostelu rzucił zachwycony nowym pomysłem:
- Postanowiłem, że skoro już nie boli mnie noga, wrócę do tego, co zawsze kochałem i robiłem przed kontuzją. Będę biegał przygotowując się tymczasem do maratonu. Daję sobie na to rok.
- To może najpierw spróbujesz swoich sił w półmaratonie? – Zaproponowałam zachęcająco. Takowy odbywał się właśnie w mojej rodzinnej wiosce pod Warszawą, więc tym planem Krzysiek gotów był sprawić ogromną radość przede wszystkim mojemu ojcu – zagorzałemu kibicowi sportowemu.
KRAJOZNAWCZA PODRÓŻ Z LA FORTUNA DO MONTEVERDE
Podróż do Rezerwatu Lasu Mgielnego miała rozpocząć się po południu. W strugach deszczu lekko źli, ale bez możliwości wyboru innej opcji, trafiliśmy na obiad w La Fortuna. Po w miarę dietetycznym posiłku wróciliśmy do pokoju, by dopakować rzeczy. Tego nie lubiliśmy najbardziej – pakowania się i złożenia wszystkiego w tak idealne kwadraty, by zmieściły się w nieustająco nabrzmiałym bagażu. Staraliśmy się jednak też pamiętać o tym, że taki sposób podróży sobie wybraliśmy i liczyliśmy się z koniecznością rozpakowywania i pakowania co parę dni i tak przez okres paru miesięcy. Dlatego staraliśmy się nie mieć zbyt wielu ciuchów.
SZYBKI REKONESANS WIOSKI
W Monteverde wysadzono nas przy budce z hot-dogami. Nowe koleżanki zmierzały ku zarezerwowanej wcześniej drogiej rezydencji gdzieś w górnej części miasta. Po wyjściu z klimatyzowanego busika uderzyło nas chłodniejsze powietrze górskich terenów. Uprzedzano nas, że będzie zimniej i faktycznie było. Krzysiek obskoczył pobliskie hostele i hotele a ja stałam przy budce zajadając się hot-dogiem. Trafiła mi się tu młoda sprzedawczyni chętna pogaduch i przy okazji jakoś sobie mnie upatrzyła, bo gdy tylko później napotykałam ją na mieście zaczepiała mnie jak starą znajomą.
Z bogatej oferty noclegowej trafił nam się „El Sueño” (znaczy: sen, prawdopodobnie nazwę wziął od Rezerwatu) – elegancki i romantyczny hotel w dalszej części Monteverde, cały w drewnie, z ogromnymi oknami, wielkimi korytarzami, ogólnodostępnym salonem z telewizorem oraz biurkami przy których można było czytać książki i gazety ichniejszej biblioteczki. Do dyspozycji mieliśmy całkiem spory pokoik z dwoma łożami i łazienką. Za podobną cenę do innych hosteli oferowano w nim również śniadanie a ceny pobliskich restauracji porażały (właściwie na widok menu zareagowaliśmy podobnie: „czy ich doszczętnie posr…??”), hotel nie posiadał kuchni czy lodówki dostępnych dla jego mieszkańców (zatem w gotowanie czy przetrzymywanie produktów na śniadanie nie mogliśmy się bawić na własną rękę), więc chociaż gratisowy posiłek skłaniał do pozostania w wybranym lokum.
EL SUEÑO STRZAŁEM W 10!
Żałowaliśmy, że nie było tu jakiegoś hostelu z dostępną kuchnią, byśmy mogli sami sobie pichcić, czy Internetu w cenie łóżka, bo godzina w tutejszych kafejkach internetowych kosztowała aż 3$. Monteverde okazało się być małą miejscowością. Właściwie po półgodzinnym spacerze obeszliśmy je całe uznając przy okazji, że poza wykupionymi wycieczkami można się tu nieźle wynudzić. Po drobnym zakupach w supermarkecie wróciliśmy do pokoju na wczesny sen.
Mogłabym spać wieczność. W głowie pojawiało się tysiące różnych niejednokrotnie porąbanych snów przez co chyba świadomie nie chciałam się wybudzić. Śniadanie okazało się strzałem w dziesiątkę, bo nie było to zwykłe oszustwo „kontynentalne”, czyli odrobiny taniego słodkiego dżemu z bułą i kawą. Na stolikach czekały już na nas bogate menu z różnymi bogatymi opcjami. Zdecydowaliśmy się na ten sam zestaw: owoce na czczo (arbuz, ananas i banan), jajecznica z jednego jajka z dwoma tostami a do tego domowej roboty „zimowa” marmelada (z kandyzowanymi skórkami pomarańczy i kawałkami jabłek).
HANGING BRIDGES (WISZĄCE MOSTY)
Pod hotel podjechał bus wypchany po brzegi turystami z innych hosteli. Zmierzał do słynnego i pełnego atrakcji Parku Selvantura, w którym mieliśmy zamiar przespacerować się wiszącymi w dżungli mostami. Ale poza tym oferował również przeróżne: ogrody orchidei, motyli, kolibrów, pająków ale także obfity był w różne formy zjazdów linowych. Słyszeliśmy coś o zjazdach na Tarzana, wahadło i inne, których już nazw nie pamiętam.
W autobusie spotkaliśmy znajome z wczorajszej podróży – Jennifer i Karin. Jedna z nich nie wyglądała za dobrze. Podobno ostatniego wieczoru zabalowały w jednym z barów, koło którego się przechadzaliśmy, ale nie zauważyliśmy machających do nas dziewcząt. Może i dobrze, bo byśmy być może jak one umierali dziś w swoim złym stanie zdrowotnym:).
Amerykanki poza „Hanging bridges” zaliczały dziś „canopy tour”. Podziwiam, że z takim „samopoczuciem”;) - odczuwania helikoptera w głowie - podejmowały się jeszcze adrenalinowych prób w powietrzu. Rozstaliśmy się w punkcie informacyjnym parku z nadzieją na wspólny powrót. Skręciliśmy według wskazówek w kierunku mostów. Dzień był spokojny, idealny na wyciszenie, bo mosty fundowały półtoragodzinny leniwy spacer. Poza rozmaitymi gęstwinami nie ujrzeliśmy żadnego gatunku zwierzaka. Z oddali jedynie dobiegały jakieś odgłosy donośnych małp czy okrzyki turystów zjeżdżających gdzieś w głębi na linach przyczepionych do wysokich drzew. Ścieżka między mostami prowadziła w głęboką dżunglę a teren był tak spory, że praktycznie nie napotykaliśmy innych turystów. Jedynie przy tych dłuższych mostach minęliśmy się z paroma gapiami. Z lekkiego wynudzenia (wycieczka przez cały czas jej trwania niczym nie zaskakiwała a wzmożona dawka tlenu usypiała) zaczęliśmy się wygłupiać tak dla pobudzenia. „Hanging bridges” na Kostaryce to kolejny obowiązkowy punkt programu. Jest to też idealny sposób na zaznajomienie się z dżunglą na własną rękę i bez przewodnika. Dodatkowo konstrukcyjnie prawdopodobnie nie ma takiego drugiego miejsca na świecie, gdzie nad lasem deszczowym (czy tym bardziej mgielnym) ktoś zarzuciłby tyle mostów (różnej długości i wysokości nad ziemią). Jeśli ktoś obawiałby się lotu na tyrolce, tu również ma okazję spojrzeć na dżunglę znad koron jej drzew.
TOWARZYSKO CZY ZNOWU CISZA W ETERZE?
W drodze powrotnej do domu zabrała się z nami jakaś polska rodzina. Mężczyzna w tym gronie wydał mi się bardzo podobny do jakiegoś aktora, lecz nie mogłam skojarzyć jakiego. Krzysiek rzucił, że to chyba ktoś z „Plebanii”, a na koniec zaświtało nam w głowie, że to jednak znany polski polityk. Nazwiska nie zdradzę. Kto wie, może jego wyjazd był tajemnicą?:).
Wieczór zapowiadał się deszczowo, więc jego początek spędziliśmy na tarasie a to oglądając telewizję a to robiąc jakieś podróżne zapiski. W nadziei na udane imprezowe wyjście i – być może – natknięcie się na znajome Amerykanki udaliśmy się na miasto. Deszcz ustał a koleżanek nie spotkaliśmy. Pewnie dogorywały po wcześniejszym wieczorze. Zasiedliśmy w jednym z najbardziej klimatycznych i – wydawało się – zapowiadającym dobrą zabawę „Amigos” i oczywiście nic! No cóż, chyba się do tego przywykliśmy. W głowach nam się tylko zakręciło od Cuba Libre i z takim mętlikiem zasypialiśmy tuż przed północą w naszym klimatycznym, drewnianym pokoiku.
TREKKINGOWE ZAPĘDY
Nie pobawiliśmy się a nad ranem był kac. Oh i gdzie tu sprawiedliwość?:). Na szczęście nie byliśmy tacy do końca zblazowani i niewiedzący, co ze sobą począć. Z przewodnika wyczytaliśmy o istnieniu w okolicy jakiegoś większego wzniesienia, na który postanowiliśmy się wdrapać. Ta opcja dawała nam same plusy: wysiłek fizyczny pobudzał organizm i szybciej spalał procenty, które zachowały się z wcześniejszego wieczora.
Śniadanie ciężko nam wchodziło. Zamówiliśmy musli na mleku, po czym Krzysiek wypił na szybko mleko a musli wsypał do siateczki na później.
By w ogóle rozpocząć podejście pod pseudo górę, szliśmy ponad pół godziny ruchliwą szosą poza granice miasteczka. Po tym czasie skręciliśmy w błotnistą, mało uczęszczaną drogę lekko pnącą się w górę. Szliśmy w otoczeniu dżungli słysząc jej odgłosy, lecz nic poza kolorowymi robakami i jaszczurkami nie widzieliśmy. Po godzinie trekkingu znużony niezmiennymi widokami Lisek uznał, że czas wracać, łatwo mnie namówił a właściwie przechytrzył obiecankami pizzy. Zawróciliśmy.
UKRYTE OPŁATY W MENU
W drodze powrotnej trafiła nam się sympatyczna i zaciszna pizzeria, w której ceny znowu jedynie rozdrażniły. Krzysiek niepotrzebnie swoje nerwy przerzucił na Bogu winną kelnerkę będąc oburzonym dodatkowymi ukrytymi kosztami za przyjemną obiadokolację. Na każdej stronie menu w jej dolnym rogu widniała zapisana maczkiem informacja, że do rachunku dodawane jest 10% podatku oraz 13% serwisu. Chcąc nie chcąc, będąc zadowolonym bądź nie z obsługi, trzeba było za nią zapłacić. To zwiększało kwotę do niebagatelnych sum. Odechciało nam się jeść…
Wróciliśmy do pokoju. Ja urwałam sobie kawałek kiełbasy zakupionej na trekking. Wyszliśmy na miasto, bo w końcu coś ciepłego trzeba było zjeść. Okazało się, że pizzeria po drodze wcale nie miała tak wygórowanych cen, jak nam się wydawało a do dodatkowych opłat musieliśmy po prostu przywyknąć.
Na deser był Internet. Krzysiek niepocieszony, że skończyły mu się już polskie lektury, czytał głównie jakieś wiadomości z kraju. W drodze powrotnej zakupił bilety na dzień następny do Montezumy na godzinę szóstą rano. Czekała nas dziewięciogodzinna podróż autobus-prom-autobus. Ale perspektywa spędzenia chilloutowego czasu nad Pacyfikiem, w miasteczku dzieci kwiatów potęgowała ekscytację i niecierpliwe oczekiwanie.
Fot. Monteverde i jego dżunglowe atrakcje (podniebne mosty), 2009.