W końcu zasiedliśmy przed północą w autobusie. Klima buchała z każdej strony, ale bez trudu zasnęliśmy. Wybudziło nas poranne przejście przez granicę z Kostaryką o trzeciej rano, które trwało aż do w pół do szóstej. Nigdy w życiu nie widziałam tak niesprawnej odprawy celnej. Kolejka setki osób stojąca do jednego okienka, które najpierw w ogóle nie było otwarte a potem jak było to wiadomo, nie ogarnęło tyle osób zbyt szybko. Wokół szerzyło się zdenerwowanie i podirytowanie. Gdy w końcu pożegnała się z nami Panama, na piechotę musieliśmy się udać do Kostaryki, która w jakichś metalowych siatkowych zagrodach sprawdzała nasze bagaże. Nie przewoziliśmy nic nielegalnego, więc szybko poszło.
SAN JOSE I JEGO RENOMA
Po chwili pruliśmy po soczyście zielonych dolinach do stolicy Kostaryki – San Jose. Całą drogę spałam wybudzając się jedynie na zmianę pozycji leżenia, bo wszystko mi drętwiało. Dodatkowo z każdą chwilą czułam się coraz bardziej przeziębiona. Z nosa leciał katar a zawalone zatoki powodowały ból głowy. Miasto..no cóż..nijakie. Taka mała wiocha z wyglądu z jednym deptakiem przypominającym nieodnowione okolice Domów Towarowych Centrum w Warszawie, tyle że w sklepach sprzedawano totalny badziew. Nawet nie porobiłam zdjęć, bo nie wiedziałam czemu. Nigdy mi się to nie zdarzyło…
WYSOKIE CENY
Na stacji wzięliśmy taksówkę do “Pangea Hostel”. Wybraliśmy ten niby najtańszy, choć za trzydzieści trzy dolary za dwójkę z własną łazienką, kawą i darmowym internetem. Niestety od typowego hostelu odstawał tym, że do baru nie można było przyjść z własnym alkoholem a ich własny kosztował krocie. Później okazało się, że Kostaryka w większości opanowana była przez Amerykanów, co podbijało cenę za wszystko, no ale każdy prawie tubylec mówił po angielsku. Ja mogłabym za tę znajomość mieć zniżkę, bo nie śpieszyło mi się do zmiany języka z hiszpańskiego.
Obiad zjedliśmy w knajpce zlokalizowanej o parę kroków od hostelu. Nawet nazwaliśmy już ją „naszą”, bo obiady domowe, właścicielka taka fajna jak bliska kuzynka i ogólnie niedrogo i przyjemnie. Jedyne do czego musieliśmy przywyknąć to dodawanie do rachunku każdorazowo 10% podatku nieuwzględnionego w cenie posiłku.
LOT DO USA I DROBNA ORGANIZACJA
Kolejny dzień w San Jose był typowo organizacyjny. Śniadanie, internet przy kawie i spacer do pobliskiego biura turystycznego, gdzie zdecydowaliśmy się zakupić bilety lotnicze do Miami w Stanach Zjednoczonych. Wcześniej nie mogłam pojąć, dlaczego Krzysiek wydawał mi się lekko poddenerwowany i wyciszony. Teraz już wiedziałam. Na nowo przeżywał zbliżający się lot, chociaż wykupiliśmy go z dwutygodniowym wyprzedzeniem. Wymęczyłam, wytarmosiłam i wytuliłam go, to choć na chwilę zapomniał o lęku.
Zasnęłam na pół godziny po lekach przeciwprzeziębieniowych zakupionych w aptece. W międzyczasie Lisu zabił w łazience dwa duże karaluchy. A ja się dziwiłam, że nic takiego nie biega nam po podłodze.
O świcie Krzysiek poszedł na terminal autobusowy kupić bilety do La Fortuna – miasteczka słynącego z aktywnego wulkanu Arenal. Pogoda bardzo się poprawiła i mogliśmy spokojnie wypluskać się w hostelowym basenie, lecz byliśmy już spakowani, więc czas znowu przeznaczyliśmy na internet, maile i blog.
WULKANY!
Podróż do La Fortuna minęła szybciej niż wskazywał na to rozkład jazdy, więc z czterech i pół godziny zrobiły się trzy. Po przekroczeniu granicy z Panamą zieleń za oknem nie miała końca. Od razu przypomniała mi się wyczytana niegdyś informacja, iż Kostaryka mimo swych niepokaźnych rozmiarów posiadała tak wiele gatunków roślin i zwierząt, że ogromne Stany Zjednoczone miały ich w porównaniu zaledwie 25% (Kostaryka - 75%). Mieliśmy przekonać się o tym sami.
LA FORTUNA – CO TU ROBIĆ?
…była niewielkim miasteczkiem o niskiej zabudowie z wszędobylskimi biurami turystycznymi czy budkami pełnymi suwenirów. Ledwo wysiedliśmy z autobusu a dopadło nas paru „naganiaczy hostelowych”. Oczywiście skorzystaliśmy z oferty jednego z nich. Nauczyliśmy się, iż zawsze są to najlepsze oferty w Ameryce Południowej, a Centralna była niczym jej brat bliźniak. Ceny zbytnio się tu od siebie nie różniły. I tak po chwili siedzieliśmy w drewnianym domku z tarasem, dużym pokojem z dwoma łożami, telewizorem i łazienką.
Mimo ogólnego niezdecydowania (obecny stan wzmożony był również przez moje przeziębienie, zatkany nos i uszy, przez co nic nie słyszałam a to denerwowało) wyszliśmy na miasto, by się rozejrzeć… Poza słynnym wulkanem Arenal miasteczko oferowało canopy tour, spacer wśród dżungli po podniebnych mostach, dzień w pięciogwiazdkowym hotelu z wieloma atrakcjami wodnymi na świeżym powietrzu czy zwiedzanie ogrodów orchidei, motyli, kolibrów, pająków czy innych najrozmaitszych gatunków zwierząt. Nam zaoferowano zwiedzenie tego pierwszego połączonego z wodnym hotelem i canopy tour. Wiedząc, że naszym kolejnym punktem będzie Monteverde, zaproponowano „zaliczenie” mostów właśnie tam. Podróż do kolejnego miasta również stanowić miała nie lada atrakcję, bo połączona była z przeprawą promową przez piękne ogromne jezioro Arenal.
SEZON DESZCZOWY
La Fortuna jako pierwsze miejsce na naszej drodze długiej tułaczki pozwoliła odczuć, co tak naprawdę znaczy sezon deszczowy. Odnosiłam wrażenie, że leje tu non stop, chociaż później okazało się, że pada tu jak w zegarku – o świcie, potem od około godziny 14 i na wieczór ustawało. Trzeba było też jak w zegarku tak organizować sobie czas, by w ulewie nie zaliczać ciekawych atrakcji, których powodzenie zależało właśnie od pogody.
Zjedliśmy obiad, zmoczyło nas, zakupy w „supermercado” i odpoczynek na ławce kwiecistego Placu Głównego La Fortuna i powrót do pokoju na czerwone schłodzone wino na tarasie.
RAJ WODNY W HOTELU BALDI
Noc minęła przepłakana łzami nieba, bo lało nieustannie. Ja coraz bardziej zafrykana jakoś zwlekłam się na pyszne kanapki przygotowane na tarasie przez Lisa. On sam był już na nogach od rana zaliczając przedśniadaniowy jogging w strugach deszczu. Stwierdził, że skoro z niego normalnie się leje to dodatkowe krople nic już tu nie zmienią.
ARENAL, Z KTÓREGO WYSZŁY NICI…
Każdy hostel w tym miasteczku był praktycznie powiązany z jakimś biurem turystycznym, więc ze wszystkiego mogliśmy skorzystać u naszego właściciela i za jego radą zrezygnowaliśmy z wycieczki do wulkanu Arenal. Głównym celem, dla którego zjeżdżała się tam masa turystów był widok na niesamowitą lawę spływającą z jego boku. Niestety warunki pogodowe nie sprzyjały ujrzeniu czegokolwiek, więc sam fakt bycia pod wulkanem nie satysfakcjonował a gospodarzowi zależało, byśmy byli zadowoleni z jego usług. Fajnie, że nie wciskał kitów dla zyskania trochę więcej pieniędzy. Zorganizował nam za to podróż z jego kuzynem taksówkarzem do Hotelu Baldi słynącego z 25 basenów o różnej temperaturze usytuowanych w dżunglowych klimatach, z barami wodnymi, pięknym parkiem a w cenie oferowano również obiad w luksusowej restauracji. Tyle ile nałożysz na talerz to zjesz i więcej, ile zmieścisz w żołądku. Mimo stałej chęci trzymania diety, skusiliśmy się.
BASENY, WODOSPADY, DŻUNGLOWY OGRÓD
O czternastej w nieustającym kapuśniaku jechaliśmy do wodnego raju. I dobrze, że na dziś wypadł Baldi, bo byliśmy roztrzęsieni z zimna od wilgoci. Miłym uczuciem było wskoczenie do basenu o temperaturze około 40 stopni, podczas gdy z nieba siąpiła lodowata woda. Egzotyczne palmy, wodospady wypływające ze sztucznych skałek czy płatki kolorowych kwiatów samoistnie spadających do basenu tworzyły magiczną scenerię. Gdy tylko wyszliśmy w jednym miejscu, biegiem po deszczu w kostiumach kąpielowych przemieszczaliśmy się do jacuzzi czy innych oczek wodnych. Na środku niektórych basenów stały wmurowane kolorowe leżaki, z głośników leciała muzyka a dla spragnionych smacznych drinków jak grzyby po deszczu wyrastały bary, w których barmani odziani tylko w kąpielówki serwowali alkohole z parasolkami.
Gdy skóra na dłoniach i stopach przypominała rodzynki, pobiegliśmy do łazienek odziać coś cieplejszego i teraz biegliśmy pod osłoną palm, by dotrzeć do egzotycznego parku Hotelu Baldi. Liczne uliczki wśród soczystych gajów prowadziły do dudniących w oddali wielkich sztucznych wodospadów. Drewniana sceneria przystosowana do leżakowania stwarzała ekskluzywne wrażenie. Jeszcze tylko ostatni rzut okiem na dżunglę z wybudowanej na środku sporego obszaru ogromnej platformy i powrót do hotelu na obżarstwo. Woda basenowa wzmogła apetyt, ale zaraz go zaspokoiliśmy tym wszystkim, co pakowaliśmy na talerze a nie sposób nawet tego wymienić.
ALL INCLUSIVE
Restauracja serwowała kolację w formie bufetu, lecz ze wszystkim zasiadaliśmy przy elegancko przykrytych stołach. Na wstępie nalaliśmy sobie do kieliszków wodę i sok landrynkowy. Degustację rozpoczęliśmy od zupy warzywnej. Trzeba przyznać, że tęskniło się nam za bombą witaminową. Za każdym razem do nawet „najzdrowszych” posiłków fundowano nam ograniczoną liczbę tych rarytasów.
Po zupie czas przyszedł na mix wszystkiego, co przygotowano na drugie danie. Zajadaliśmy się dwoma rodzajami kurczaka, potrawką na kuskusie, pieczonymi ziemniaczkami z sosem czosnkowym, sałatką pieczarkową z różnymi sosami do wyboru, sałatką marchewkową czy pomidorową. Poza tym czego nie zjedliśmy, bo nie daliśmy rady czy nie mieliśmy smaków, nie dało się zliczyć. Na deser zafundowaliśmy sobie mango z ananasem i truskawki maczane w gorącej czekoladzie. O dziwo wcisnęliśmy w siebie jeszcze po czekoladowym muffinie i czarną herbatę. Po tych basenach wyszliśmy ciężsi niż przed nimi. Przed hotelem czekał już kuzyn naszego gospodarza domu.
CANOPY TOUR RAZ POPROSZĘ!
Gdy wróciliśmy do La Fortuna nadal padało. Zaszliśmy do agencji turystycznej zrobić rezerwację na „canopy tour”. Mimo wcześniejszych oporów Lisu postanowił wstępnie jechać ze mną. Potem, co prawda rozgrywały się sceny strachu, niechęci i zdenerwowania, że go do czegoś zmuszam, ale ja postanowiłam, że idę czy mam skorzystać z tego sama czy z nim. Nie darowałabym sobie po powrocie, że nie skorzystałam z największej atrakcji tego kraju.
Po zakupach w supermarkecie zasiedliśmy przed kablówką. Za oknem nie przestawało lać.
Kolejny dzień to adrenalinowy zjazd na tyrolce. Ciekawi?
Fot. La Fortuna i jej atrakcje, Kostaryka (2009).