Gdy statek dobił do dzikiej części Cat Ba, rozpadało się na dobre. Wszystko wydawało się takie dzikie, piękne, egzotyczne, jakbyśmy dotarli do wyspy niczym z "Parku Jurajskiego".
Ledwo opuściliśmy pokład, dopadła nas chmara naganiaczy busikowych. Przylgnęliśmy do pary Francuzów, która nieugięcie negocjowała ceny 20-kilometrowego przejazdu do miasteczka. Spodobała nam się ta twarda postawa "nie za drogo, nie jadę", że po chwili wszyscy jak jeden mąż ustanawialiśmy cenę wspólnego transportu. W rezultacie chłop i tak był zarobiony, a my zadowoleni. I tak nie było zdecydowanie tańszego miejskiego autobusu, który podobno miał oczekiwać na wyspie. Potem w drodze do miasteczka widzieliśmy go, jak pędził do portu. Podróż przez całą wyspę była krajoznawczą przygodą. Wśród ulewy mijaliśmy wietnamskie stare wioski, wąskie kręte uliczki w dżunglowym otoczeniu. Momentami droga wiodła jakby mostem wzdłuż bagien i nieustająco wysokich wzniesień Halong Bay.
Gdy zbliżaliśmy się do centrum, witały nas stałe zabudowania wzbogacone o nowoczesne budynki hoteli, otwarte uliczne markety z owocami i warzywami, małe stoiska z szybkim jedzeniem. I oczywiście wszędzie były głośne i rozpędzone motorowery czy skutery. Kierowca wysadził nas tuż przy Green Cat Ba Hostel - drewnianym budynku, w którym planowaliśmy spędzić 6 kolejnych nocy. Taki wydłużony czas spowodowany był brakiem miejsc na bezludnej wysepce Nam Cat Ba, w której planowaliśmy się zaszyć na jakiś czas. Z czasem miało się okazać, że obie decyzje były trafione, a wakacje znowu stały się takie, jak to sobie wyobrażaliśmy.
Zmotoryzowana wyspa
Cat Ba opanowane zostało przez Europejczyków, głównie młodych, ładnych i wysportowanych backpackerów. Tak, to faktycznie rzucało się w oko. A co najciekawsze, prawie każdy z nich chętnie korzystał z oferty wypożyczenia skutera czy motoru. Dwie blondynki na skuterze po jakimś czasie stało się normą. Przez chwilę i ja zapragnęłam spróbować jazdy na tym sprzęcie, ale gdzieś w głębi stale przypominał mi się nieprzyjemny dzień z Pingyao, a poza tym przed wejściem do hostelu spotkaliśmy grupkę Hiszpanów, którzy dopiero doprowadzili pod dom kuśtykającego kolegę.
- Motorowery są naprawdę niebezpieczne, naprawdę... - Wzdychał jeden z nich. Szybko wymieniliśmy się doświadczeniami związanymi z tym sprzętem. Chłopaki zawieźli kolegę z uszkodzoną nogą do pobliskiego szpitala. Szkoda mi się go zrobiło, bo nie wiem czy to był początek podróży, czy nie, ale swoją przygodę z Wietnamem właśnie zakończył. Nie mógł się kąpać, nie jeździł więcej na motorowerze, a i ciekawsze sporty raczej odpadały. Nie wiem na ile poważna była ta kontuzja, ale nogę miał obandażowaną z ewidentnie prześwitującym innym kolorem leku może zmieszanego z krwią. Kulał.
- Krzychu, tu jest szpital. Napiszę maila do ubezpieczyciela i zapytam o pomoc w organizacji wizyty dla mnie, ale jest nadzieja, bo jest szpital. - Hiszpanie potwierdzili tą informację. Niestety od ubezpieczyciela dostałam informację o najbliższych współpracujących punktach medycznych jedynie w Hanoi i Sajgonie. Pozostawało mi samodzielnie udać się do szpitala, opisać przedłużające się, uciążliwe objawy i czekać na dobre badanie i diagnozę. Na szczęście trafili nam się wymarzeni gospodarze hostelu, którzy przylgnęli do nas jak rodzina, pomocni na każdym kroku, martwiący się o nasze zdrowie i dobre samopoczucie.
Rodzinna atmosfera
Najpierw powitała nas ich hostelowa kuchnia, w której się zakochaliśmy, wszyscy jak jeden mąż pochłanialiśmy pyszne, zdrowe posiłki, gdzie danie kosztowało około 10 zł. Potem, niestety, przyszedł deszcz. O ile nie przeszkadza on raz na jakiś czas, a ten był przyjemnie chłodzący i pozwalał złapać oddech od upałów w Halong Bay, tak przedłużający się na kolejne dni stawał się uciążliwy i ograniczał możliwości zobaczenia cudu natury Halong i Lan Ha Bay.
Wyspa Cat Ba słynie z trzech pięknych dziewiczych plaż oddalonych o kilkaset metrów od centrum miasteczka. W praktyce jednak większość jest już zabudowana nowoczesnymi resortami, ale oczywiście z widokiem na morze. My długo zastanawialiśmy się nad wyborem odpowiedniego miejsca na nocleg, więc padło na hostel a prawdziwą zatokę chcieliśmy eksplorować z zorganizowaną pewną wycieczką jednodniową a potem na odciętej od świata wyspie Nam Cat. Miasteczko Cat Ba mimo swych maleńkich rozmiarów tętniło życiem od godzin porannych, uspokajając się w południe (gdy paliło największe słońce lub gdy nieustająco padał deszcz). Przy głównych placu znajdywał się port, gdzie dobijały kutry z rybami a mniejsze łódki z wietnamskim wioślarzem (głównie w damskim wydaniu) zapewniały "podwózkę" na widoczną z brzegu restaurację na wodzie. Tutaj też wieczorami wstawiali się pewnego rodzaju sprzedawcy dla dzieci, czyli tacy którzy oferowali np. wynajęcie samochodziku czy motoru wielkości dziecka na 20-minutową samodzielną przejażdżkę po placu, czy panie przygotowujące wielkie dmuchane baseny wypełnione plastikowymi rybkami w wodzie na ich łowienie małymi wędkami. Julek oczywiście skorzystał z tych atrakcji parę razy. Rozświetlone jaskrawymi neonami miasto odżywało na wieczór, zachęcając do późnych kulinarnych biesiad czy głośnych, dudniących nowoczesnymi rytmami dyskotek. Tak się złożyło, że ta najgłośniejsza i najpopularniejsza znajdywała się tuż pod naszymi oknami. Przez Julka mieliśmy pewne ograniczenia towarzyskie, ale siedząc w hostelowej knajpie czuliśmy się jak byśmy siedzieli na środku parkietu, tak było głośno:).
Hostel przywitał nas pięknym, drewnianym, przestrzennym pokojem z ciemno-żółtymi zasłonami w oknach, wentylatorem i biało-czarną posadzką. Przypominał mi kubańskie klimaty. Dzięki temu cały dzień deszczu, który zmuszał nas do siedzenia w naszych czterech ścianach, stawał się przyjemniejszy.Kiedy tylko pogoda na to pozwalała odwiedzaliśmy plażę Cat Ba Co. 1, ocenianą przez nas na najbardziej dziewiczą i odciętą od miasta. Przed niespodziewanym deszczem można tu było ukryć się pod palmowymi parasolami, wylegując się jednocześnie na drewnianych leżakach. Zdążyło się nam mieć spokojne morze ale i takie z ogromnymi falami, przyprawiającymi o dreszcze. Z każdym dniem nasze dziecko odważało się na coraz głębszą i dalszą eksplorację Morza Południowo-Chińskiego:).
Nieustająco chora
Odwiedziliśmy szpital, gdzie lekarze (po wietnamskich zapiskach właściciela hostelu) odczytali moją relację objawów, wykonali podstawowe badania (bez osłuchania przodu klatki piersiowej, co mnie zdziwiło i zmartwiło), rentgen klatki (co chyba było nienaciąganiem, ale co mogłam zrobić) i stwierdzono, że mam anginę. Lekarzem nie jestem, ale gardło nie bolało mnie nawet przez chwilę. W rezultacie dostałam zestaw leków, w tym antybiotyk na wszystko, więc suma summarum w końcu coś miało zabijać wirusa, który od ponad tygodnia utrudniał mi normalne bytowanie i cieszenie się z podróży po Azji. Marzyłam, by jak najszybciej zregenerować siły i w końcu jakoś aktywnie podbijać Wietnam.