Wyspa starała się uatrakcyjnić czas swoich gości na różne sposoby. I poza tymi wymienionymi były: kursy nurkowania, gotowania (oczywiście nauka tajskiej kuchni), popularnego tajskiego boksu "muay thai" (a przynajmniej spróbowania swych sił na ringu Reggae Baru w centrum wyspy podczas zakrapianych alkoholem wieczorów), lotów na spadochronie ciągniętym przez szybką motorówkę, kajakingu, snorkelingu bądź organizowanych wycieczek połączonych z poznaniem wyspy jak i jej pobliskich mniejszych sąsiadów.
Więc gdy tylko schematyczny plan dnia nam spowszedniał, uznaliśmy, że dobrym wyjściem będzie całodniowy rejs wokół wysp połączony z nurkowaniem z rurką i opcją pływania na kajakach. A do tego miały być małpy na jednej z plaż wyspy i rajskie widoki (jakby tego nam było mało:).
Rejs wokół KO PHI-PHI
Niestety na wykupionej wycieczce zbrakło przewodnika. Tzn. fizycznie była 3-osobowa załoga, lecz ich znajomość angielskiego sprowadzała się do paru podstawowych zwrotów, nie wykazywali chęci informowania nas o postojach (co możemy na nich zobaczyć, na co zwrócić uwagę i co czeka nas dalej). Na siłę wyciągałam szczątkowe informacje o etapach rejsu. Skupiliśmy się zatem na obserwowaniu, podążaniu za tłumem i zgadywaniu co tym razem można by tu zrobić:).
ATRAKCJE WYCIECZKI
I tak:
- Mijaliśmy ślimaczym tempem (bo przydzielono nam duży i wolny statek) grotę Wikinga (Viking Cave), w której wydawało się, że na stałe mieszkała jakaś rodzina, a grotę stanowiła dziura w jednej ze skał zanurzonej w morzu.
- Mieliśmy postój nad wyjątkowo kolorową rafą koralową, wśród której udało mi się dopatrzeć parę ciekawych okazów, których nie zauważyłam na Ko Tao; morze było wzburzone, więc Julka nie wprowadzaliśmy na głębiny i zmienialiśmy się w snorkelingu.
- Dotarliśmy do wyspy otoczonej skałami niczym fosą; do jej głębi można było się dostać od skał, z których prowadziły schody skonstruowane z luźno rzuconej siatki. Pod owe wejście podrzuciła nas na kajakach załoga statku. Po drugiej stronie urokliwej, zielonej wyspy wyłaniała się lazurowa zatoka (Maya Bay), do której wejście miały tylko mniejsze motorówki. A tych było na pęczki, aż brakło miejsca na spokojną kąpiel przy brzegu.
- Po solidnym posiłku na łajbie, przyszło nam odwiedzić małpy na ich własnej plaży (Monkey Beach). Przyzwyczajone do towarzystwa ludzi, tylko czekały na szelest torby, by w mig znaleźć się koło jej posiadacza. Ale wtedy gotowe były wdrapać się po "swój" przysmak nawet do ust:). My w okolicy przepłynęliśmy się na kajaku odwiedzając bardzo ciekawe pobliskie skałki, wokół których pływały ławice przeróżnych gatunków ryb.
- Dużo czasu zajęło nim dotarliśmy do tzw. Wyspy Bambusowej (Bamboo Island). I poza egzotyczną nazwą, bardzo białym i sypkim niczym mąka piaskiem, nie wydawała mi się na tyle wyjątkowa, by spędzać na niej zbyt wiele czasu. Dodatkowo wyspę opanowała chmara głośnych Chińczyków spędzających czas na brzegu "piknikując". Wyspa różniła się od pozostałych, na pierwszy rzut oka, innymi drzewami ją porosłymi. Nie widziałam palm, a coś na wygląd iglastych lasów.
- Kiedy już byliśmy zdecydowanie przemoczeni nieustającym siedzeniem w wodzie, nawet z odległymi przerwami, nie zdecydowałam się na ostatni snorkeling w poszukiwaniu rekinów o zmroku. Oczywiście nikt rekina nie widział, ale ławica kolorowych ryb podpływająca pod burtę zrekompensowała brak kąpieli.
- Pozostało nam płynąć w kierunku zachodu słońca, które każdorazowo chowało się do morza gdzieś na górami zatoki; z okna nie byliśmy w stanie go ujrzeć.
- O zmroku wracaliśmy do rozświetlonej Ko Phi Phi. Ale ona dopiero teraz zaczynała odżywać:).
Czas wracać do Bangkoku. Ale po drodze czekał nas jeszcze jeden dżunglowy Park Narodowy z ciekawymi atrakcjami..
Fot. Całodniowy rejs wokół Koh Phi-Phi (2014)