Jak to jest w tej Kolei Transsyberyjskiej?
Wszystko to brzmiało magicznie, tajemniczo i podsycane było historią związaną z tym rejonem świata, który również nie pominął wątku polskiego. Z opowieści wiedzieliśmy o opcjach podróży i najbardziej intrygującą była ta w tzw. plackarcie, czyli najtańszym i otwartym wagonie. O ile nie wyobrażaliśmy sobie podróży trzydniowej z dzieckiem właśnie w wagonie 3 klasy, tak uznaliśmy, że nie można by było uznać tej przygody za kompletną, gdybyśmy nie pokonali choć najmniejszego odcinka właśnie w plackarcie.
Z Dworca Kazańskiego w Moskwie ruszyliśmy na pierwszą część podróży stanowiącą 50 godzin nieustającej jazdy w przedziale wagonu 2 klasy, czyli czteroosobowego. Ze względu na panujące tu reguły, dziecko musiało również mieć swoje odrębne łóżko, bo cała podróż koleją (bez względu na klasę przedziału) składała się z kuszetek. Dzięki temu również bez problemu mogliśmy pochować nasze wielkie bagaże do luku bagażowego umieszonego pod dolnymi łóżkami. Na szczęście nie było tu żadnych ograniczeń przewozowych. Staraliśmy się zorganizować w Polsce wszystko tak, by mieć pewne miejscówki już na całej trasie podróży, łącznie ze wskazanymi dwoma dolnymi i jednym górnym łóżkiem w przedziale. Musieliśmy przewidzieć wszystkie opcje techniczne związane z Julkiem, który nie pojmuje pojęcia „wysokość”, „spaść” czy „sturlać się z łóżka w czasie snu”. Ktoś go również musiał asekurować, gdyby zachciało mu się w nocy popełnić kuszetkowy spad z dolnego łóżka. Tu chronić go miały nasze ogromne plecaki.
Przedział przyjemny, czysty (co gwarantowały prowodnice – pewnego rodzaju opiekunki wagonu) i duży (porównując do tego z relacji Warszawa-Moskwa). Już z samej Moskwy dołączył do nas starszy i elegancki Rosjanin, czego po wizycie w stolicy się nie spodziewaliśmy. Niestety poza wizualnym urokiem, w relacjach towarzyskich odpadłby w przedbiegach z niejednym tutejszym dresiarzem. Ledwo przywitał się z nami, dając odczuć, że nie jesteśmy godni rozmowy z nim. Po dłuższej obserwacji okazało się, że nikt nie jest godny. Nie raczył się nawet uśmiechnąć do jednej z zagadujących go rosyjskich pasażerek. Zdobył się jedynie na dość nieprzyjemny ton, schodząc ze swojego górnego łóżka, nakazujący odsunięcie naszych rzeczy ze stolika, bo on musi zjeść i niby gdzie ma to zrobić, skoro tu nie ma miejsca?
Póki co nie odczuliśmy tej wymarzonej gościnności trasy transsyberyjskiej, a biesiada również nie była nam raczej pisana z tym kompanem oraz po przedstawieniu przez prowodnicę regulaminu, który głosił:
- Tutaj jest Wasza pościel (dając nam pościel), przed miastem i za miastem istnieją „zony”, podczas których zamykam toalety, wagon restauracyjny mieści się za 9 wagonem (a my byliśmy w 15), zatrzymujemy się na niektórych stacjach na dłużej i można coś kupić do jedzenia, NIE MOŻNA W PRZEDZIALE PIĆ ALKOHOLU.
- To dziwne… - powiedział uśmiechnięty Lisu, który był przygotowany na ewentualną towarzyską biesiadę i targał ze sobą butelkę wódki. No bo co innego miałby wieźć?
Na początek podróży wydawało się, że mamy wystarczająco prowiantu, ale za chwilę okazało się, że szybko się kończy, Julek na co drugą rzecz patrzy skrzywionym okiem, więc pomysły na posiłek dla niego powoli się kończyły, no i jednorazowe dania zaczynały wychodzić nam bokiem a kiszki grały marsza.
Coś do czego ciężko nam było przywyknąć, to nieustająco zamykane toalety jakieś pół godziny przed i często po jakiejś stacji, a głównie większym mieście. Wtedy niewzruszona prowodnica informowała, że wjechaliśmy do zony i trzeba trzymać. Chłopcy mieli łatwiej, bo pomocą służyła butelka, ale gdy w brzuchu buzowało, trzeba było ćwiczyć mięśnie. Julek nie miał tego problemu, bo się zablokował na całą podróż pociągiem. A potem to nawet na siusiu nie chciał chodzić do toalety. Trochę mu się nie dziwię, bo po paru godzinach jazdy moczem zalatywało już na korytarzu. Niestety w takich warunkach trzeba było wykonywać podstawową toaletę. Tylko 1 klasa – podobno – wyposażona była w prywatną toaletę z prysznicem. Do kupy zatem: zestaw osób jadących parę dni pod rząd, z podobnymi problemami, brakiem higieny i niedbających o zakaz spożywania alkoholu równały się niezły odór. Ale to nic w porównaniu z paletą zapachów, jakie przyszło nam poczuć w drodze do ichniejszego „Warsa”. Minęliśmy co najmniej 3 plackarty, po których poważnie zaczęliśmy się zastanawiać nad zmianą biletów na kolejny kurs z Nowosybirska. A wagon restauracyjny? No coż, klimat rosyjski bym rzekła. Mokre obrusy z lat PRLu, dekoracje z plastikowych kwiatów, drewniany wagon z „eleganckimi” zasłonami i rubaszna krągła kelnerka z wymalowanymi na srebrno powiekami. Ten kolor malowideł wyjątkowo sobie Rosjanki upodobały. A pani uprzejma była do czasu. Najpierw okazało się, że w karcie prawie nic nie ma, ceny już od wejścia zwalały z nóg, ale od serca poleciła nam przepyszną soliankę oraz kotlecika z ziemniakami dla dziecka. Na zupę czekaliśmy pół godziny. Za 400 rubli przyniosła nam niewielką miskę dania, choć trzeba przyznać, że całkiem dobrą. Potem za kolejne pół godziny od zupy przyniosła kotleta mielonego wielkości pulpeta, z trzema plasterkami pomidora, ogórka i papryki i zero ziemniaków. Jak się dopytaliśmy o nie, to udała, że nie rozumie. Ale jakby można ją posądzać o złe intencje, jak z serca podarowała Julkowi pudełeczko cukierków w gratisie? Gdy przyszło do płacenia, ręce opadły. Chyba celowo z kalkulatorem wysłała swoją pomocnicę, a sama zniknęła za kotarą by uniknąć konfrontacji. Na sprzęcie wyświetlało się 900 rubli, a kotlet po pierwszym gryzie zajeżdżał zjełczeniem. Próby dogadania się i udowodnienia oszustwa, zakończyły się zaskoczonym podniesieniem ramion. Ani najedzeni, ani zadowoleni. Oczywiście nikt nie kazał nam iść do najdroższej restauracji na kółkach, ale nikt nie przypuszczał, że znowu poznamy tego gorszego Rosjanina.
Nie odczuliśmy wyższości czy niechęci na informację, skąd pochodzimy. Raczej wyczuwalna była ciekawość i chęć rozmowy, która niestety szybko się kończyła, bo moja znajomość języka równała się zeru, a Krzyśka była taka sobie. Można było kombinować trochę po polsku, głównie podstawy, ale poważna konwersacja nie wchodziła w grę. A rodzice bali się, że będziemy rozmawiać o polityce:).
Novosibirsk
Widoki za oknami na początku ciekawiły. Magia kolei i Bajkału wciągała, lecz kilometrami ciągnęły się typowo polskie pejzaże, przecinane gdzieniegdzie wioskami rozpadających się domków, czy pokomunistycznych miast z blokami z wielkiej płyty. Po drodze zrobiło się dość zimno, deszcz w końcu zaczął dudnić o szyby i jakoś czerwiec w Rosji nie wydał mi się taki letni. Prowodnica dorzuciła swoje: „Dalej już będzie tylko zimniej”. Już prawie wyjęłam z dużego plecaka najgrubsze rzeczy. W końcu dojechaliśmy do Nowosybirska. Przeżyliśmy! No i pogoda jakaś ładniejsza. Było zaskakująco gorąco.
Stąd opracowane mieliśmy połączenie do hostelu. Skoro test z moskiewskiego metra zaliczyliśmy bezbłędnie, to czy to ze stolicy Syberii miałoby nas pokonać? Skądże! Mieliśmy do przejechania trzy stacje. Potem Julek na wózek, na plecy kolej kg bagażu, przed ciałem kolejne 10 kilo i na piechotkę 2 przecznice. Lisu śmiał się ze mnie, że nawet z tym obłożeniem dodatkowe wnoszenie ciężkiego wózka po schodach z metra to dla mnie pikuś. Faktycznie, niedługo chyba wystartuję w zawodach „cross-fit’owych”:).
Na Nowosybirsk nie mieliśmy większych planów. A gdy okazało się, że trafiło nam się super lokum z ogromnym pokojem, czterema łóżkami, balkonem oraz nieobłożonym przez innych lokatorów wielkim salonem telewizyjnym i ogromną kuchnią, to prawie nie ruszaliśmy się z domu. Pech chciał, że tacy lepcy po tej kolei musieliśmy się kąpać w lodowatej wodzie, bo..zabrakło ciepłej i miała być dnia następnego. Dnia następnego nie było wcale, a właściciel hostelu był nieuchwytny. Brak higieny nie był jedynym problemem. Skoro nie było wody, nie można było niczego się napić czy ugotować zupy, a nawet skorzystać z toalety, no bo niby czym spuścić po wszystkim? Na szczęście pobliska rockowa knajpa z pysznym jedzeniem poratowała..ale nie z higieną.
Nowosybirsk pomógł też poznać nam jednego z tych fajniejszych Rosjan, Żeni. Mężczyzna znalazł się w trudnej sytuacji życia, nie miał rodziny, a każdy pieniądz zarobiony na budowie (przy czym był zawodowym żołnierzem) wydawał na spłacenie kolejnej doby hostelowej i sponiewieranie się alkoholem. Wziął sobie do serca brak znajomości angielskiego i to, że nie mógł z nami normalnie porozmawiać, rekompensując rozmowę translatorem google ze swojej komórki i racząc (tak a propos pierwszą na naszej drodze) wędzoną rybą peliotką przygotowaną również w formie suszonej. Nie były to moje smaki a woń ryby unosił się w całym domu, lecz nie chciałam odmawiać, bo to dobry chłopak był:). Przekazał mi również bardzo istotną informację: „peliotkę popija się piwem, gdyż te smaki idealnie się ze sobą komponują i rozpływają w ustach”. Zatem już o 14 piłam piwo zagryzając suchą rybką. Za chwilę dołączył do nas Lisu.
Tym razem plackarta...
Po dwóch nocach ponownie ruszyliśmy w drogę transportem z żelaza. Zmierzaliśmy do najważniejszego punktu naszej podróży po Rosji – Irkucka, skąd mieliśmy dalej dostać się nad Bajkał. Jeszcze tylko 30 godzin w pociągu i czekała nas ponad tygodniowa przerwa od kolei. Tym razem przygodą miała być jazda w znanej wszem i wobec trzeciej klasie tego pociągu, czyli plackarcie.
Trochę się tego obawiałam, ale jakoś człowiek szybko się adaptuje i przyzwyczaja do nowych warunków, przynajmniej my. Nie było źle. Ten kurs wydał nam się zresztą bardziej zorganizowany, a sami mieliśmy poczucie większej wiedzy o tym chociażby: kiedy się zatrzymamy, na ile, kiedy zamkną toalety i czy można coś na stacji ewentualnie kupić. Prowodnica była na tyle pedantyczna, że podczas tej doby zdążyła dwa razy przelecieć szmatą po podłodze, wytrzeć kurze z okien i notorycznie kontrolowała: a to otwarcie czy zamknięcie okna, czy torby ułatwiają nam podróż, czy nie i chyba z nudów nakazywała chodzić do toalety z drugiej strony przedziału. Bo niby bliżej jesteśmy tej drugiej części. Ja udałam, że nic nie rozumiem, bo tamta toaliet po prostu śmierdziała moczem od samego odjazdu z Nowosybirska. A nie chciałam osiągnąć stanu Lisa, który podczas wcześniejszej podróży, po porannej toalecie, stwierdził: „już nawet Hugo Boss pod nosem miesza mi się z odorem moczu, więc nie wiem co lepsze – smród, czy moczowy Hugo Boss”.
Generalnie po takiej podróży koleją osiąga się swego rodzaju otumanienie. Nirvana to zbyt pozytywne stwierdzenie, ale matrix już bardziej pasuje do realiów. Człowiek, jak nie pije (bo o tym najczęściej słyszało się z opowieści o Kolei Transsyberyjskiej), to: patrzy za okno (tak do Irkucka krajobraz nie wciąga zbytnio i nie skłania do refleksji), ciągle jest głodny (ale okazuje się, ze już nie ma na nic smaku bo od dawna je tylko coś mącznego, bezwarzywnego a zazwyczaj coś sztucznego z torebki), kręci się bez celu na łóżku a prowodnica przyjdzie i z poważną miną przekazuje informację o kolejnej zamkniętej zonie (czyli spontaniczna toaleta odpada), śpi się w tym w czym się w ciągu dnia siedzi, jest się nieumytym, spoconym i zmęczonym a ostatnie godziny do celu są największą katorgą. A do tego, gdy dochodzi trzylatek, który nieustająco chce się bawić (nie jest na tyle pomysłowy, więc co 5 minut trzeba grać w to samo), pyta „kiedy już dojedziemy?” i nie zna pojęcia czasu, nie chce nic jeść (bo wszystko co nowe to nie takie polskie domowe i to nie są frytki albo słodycze), nie chce iść do toalety (bo już śmierdzi no i przejechał przy otwartym oknie szybko inny pociąg i odgłos go przestraszył i za Chiny nie da się namówić do skorzystania z niej), to człowiek ma szczerze wszystkiego dosyć!
Ale… z perspektywy czasu to chyba trzeba przeżyć, by zrozumieć całą tą Kolej, Rosjan, chłonąć otoczenie, wczuwać się w realia ich życia i móc poznać ich otwartość i prawdziwą gościnność. Bo ona jest, tylko na to potrzeba czasu. I warto choć trochę poduczyć się rosyjskiego:).
Fot. Podróż koleją transsyberyjską z dzieckiem.
W końcu docieramy nad Bajkał.