NOCLEG W MOSKWIE
Metro, którego odnóg jest tu co nie miara, na miejscu okazało się prostym labiryntem i po chwili byliśmy pod hostelem Artist Hostel. I ponownie byliśmy w hostelu jedynymi Polakami wśród samych rosyjskich przyjezdnych, choć z czasem uznaliśmy miejsce za rodzinny hotel pracowniczy. Wszyscy się znali, wydawało się, że nie opuszczali Artist’a, okupowali nieustająco toaletę i chodzili w szlafrokach, kapciochach i długich skarpetach do łydki.
To nie przeszkadzało naszemu synowi wkupić się w zamknięte grono. Julek standardowo rozwiązywał wszystkim języki, rozkochując przy okazji wszystkie kobiety domowniczki. Nikomu wtedy nie przeszkadzała bariera językowa. Jemu tym bardziej. Po chwili jedna „dziołcha” bawiła się z nim w „ence pence, w której ręce”, inna po kryjomu wciskała batona, kolejna obcałowywała go gdzie tylko się dało. Gdy na śniadanie do parówek nie podaliśmy keczupu (bez którego nic mu nie smakowało), narobił rabanu i po chwili rozanielona recepcjonistka udostępniała mu swój. Klaustrofobiczny pokój dwuosobowy stanowił jedyną prywatną przestrzeń pośród wieloosobowych dormów. Zastanawiałam się, ile mieści się w nich ludzi. Co chwilę wychodziła z pokoju kolejna nieznana mi twarz.
Hostel tętnił życiem do późnych godzin i od świtu zza ściany na nowo dobiegały nas odgłosy nieustająco włączonego telewizora. Potem jak w transie, trzeba było walczyć o miejsce: w toalecie, łazience, kuchni czy przy stoliku w jadalni. Nie było to łatwe i mimo odporności na wszelkie niewygody po dwóch dniach mieliśmy tego szczerze dosyć. Dodatkowo po naszym pokoju nie dało się normalnie chodzić a na noc jego powierzchnia zmniejszała się dodatkowo przez rozłożone na podłodze karimatę i śpiwór. Rzucający się przez sen Julek nie dałby się wyspać na dwuosobowym łóżku.
Słynne Arbat i 7 Sióstr Stalina
W Moskwie przyszło nam spędzić niecałe 2 dni, więc należało to wykorzystać na ile to możliwe z niespełna 4-latkiem. Ruszyliśmy na leniwy spacer do słynnej, artystycznej Arbat w samym centrum. Ale artyzmu nie mogłam się tu zbytnio dopatrzeć, bo ani reklamowanych w przewodnikach grajków, cisza wszędzie jak makiem zasiał, a rosyjscy przechodnie częściej robili sobie zdjęcia z krową ustawioną przed sieciową restauracją Mu Mu, niż ze stojącym obok potężnym posągiem słynnego rosyjskiego pieśniarza - Bułata Okudżawy. Uśmiech pojawił mi się na twarzy, gdy zza jednej z budowli Arbat wyłonił się „Pałac Kultury”, a dokładnie wieżowiec Ministerstwa Spraw Zagranicznych i jednocześnie jeden z Siedmiu Sióstr Stalina (siedmiu podobnych pałaców kultury). Liczyłam na zobaczeniu wszystkich „eksponatów”, a najbardziej Uniwersytetu Moskiewskiego na Wróblowych Wzgórzach, lecz niestety czas zweryfikował plany za nas.
Na każdym kroku zaskakiwaliśmy się wysokimi cenami wszelkich produktów. Prawie z lupą poszukiwaliśmy dobrego, ciepłego obiadu, który nie byłby bułką. Nie było łatwo. I tu przyszła mi do głowy kolejna myśl: czy zwykłego Rosjanina stać na te ceny? Wydawać by się mogło, że co jak co, ale w centrum powinniśmy spotkać tych bogatszych wybrańców. Niestety, gdzie nie spojrzałam, to tu dresy, tam dresy.. i to nie takie super, stylizowane, ale typowe stadionowe. Czy to brak poczucia mody, a może nikt tu o modę nie dbał, może nikogo nie było stać na lepszy ubiór? Zrobiło mi się przykro, tym bardziej gdy na paropasmowej drodze w centrum ujrzałam parę luksusowych aut, jadących jeden za drugim.
Wracaliśmy najedzeni domowym obiadem z Mu Mu, przyglądając się ulicznym i nielicznym straganom z typowo rosyjskimi, festynowymi zabawkami i gadżetami. Na myśl o pokonywaniu kolejnych stacji metra, radość w sercu rosła. Trzeba przyznać, że takich podziemnych galerii sztuki dawno me oczy nie widziały. Julek stał się fanem tych szybkich pojazdów.
Fot. Pierwsze chwile w Moskwie, 2014.
Oczekiwaliśmy kolejnych dni podróży podekscytowani tą niewiadomą. Kolejnego dnia czekała nas widowiskowa atrakcja: moskiewskie metro.