Kolejne pustynne tereny. Kto by pomyślał, że pustynią nie musi być jedynie piaskowa przestrzeń bez żadnej oznaki życia.
Tu krajobraz zmieniał się co pół godziny, płynnie ze stepu przeistaczając się w półstepy, porośnięte iglastopodobnymi drzewami, kłującymi ciernistymi krzaczkami, by zaraz przejść w zielone oazy, gdzie przy wodopoju zbierają się stada koni, wielbłądów, krów, kóz i baranów. Ale wyrastające z ziemi szczyty wysokich gór, czy ceglasto-brązowe owalne skałki zupełnie nas zaskoczyły. Na każdym z takim terenów stały jurty. Jedni mieli większy, drudzy mniejszy problem z dostępem do wody pitnej.
Zwyczaje, zachowania, zabobony...
Miejsce kolejnego postoju było o parę kilometrów oddalone od wysokich pomarańczowych, skalnych tworów. Coś na podobieństwo amerykańskiego Monument Valley. Niestety nie byliśmy w stanie zapamiętać oryginalnej nazwy mongolskiej, a żaden przewodnik nie mógł nam tego przypomnieć, bo nie mieliśmy przecież przewodnika.. Informacje zdobyliśmy później w sieci. Gospodarze wydawali się być mongolskimi bogaczami. Mieli cztery jurty (w tym trzy pod turystów), za posiłek płaciło się dodatkowo, a co najważniejsze znajdywali się na Gobi. Już za ten fakt cena jurty rosła na wstępie. Tak nam się przynajmniej wydawało. Okazało się również, że są wyjątkowo zabobonni, czy też wierzący, albo wszystko do kupy. Ich anglojęzyczna córka, która - tak się złożyło - że chwilowo była w odwiedzinach u rodziny, wspomniała o paru istotnych kwestiach związanych z ich religią. I tak wymieniła:
- gdy wejdzie się do jurty nie wolno odmawiać poczęstunku od gospodarza (to akurat już wiedzieliśmy a i ja stałam się smakoszem ich mlecznej herbaty; Krzysiek nadal pił ją przez zaciśnięte zęby, ale jak nikt nie patrzył, dopijałam po nim:)
- kobiety powinny siadać po prawej stronie jurty, mężczyźni po przeciwnej
- można przesiadywać w jurcie w każdej pozycji poza siedzeniem sobie na nogach
- nie wolno przechodzić między dwoma podporami jurty ani ich dotykać (ale nie wytłumaczyła dlaczego); niekumającemu dziecku się to wybacza, ale uczy
- a na koniec (również nie wiem po co a ona była zdziwiona, że nie zrobiono tego wcześniej) nadała nam po mongolskim imieniu; żadnego oczywiście nie zapamiętaliśmy, bo bardziej brzmiało to jak zaklęcie Gargamela (jesteśmy na etapie Smerfów z Julkiem) niż coś ludzkiego.
Całym, lekko przemądrzałym wykładem, przejęliśmy się przez chwilę. Zaproponowano nam spróbowanie "przepysznych" jakoby kozich podrobów. Ja na wstępie oświadczyłam, że nie jestem zainteresowana, bo w Polsce tego nawet nie jadam, a Krzysiek, że chętnie. Lekko mnie tą wyrywnością zaskoczył, a potem było mi go szkoda, gdy gospodarz przesunął po podłodze brudną i tłustą michę, przykrytą równie niehigieniczną ścierką tetrową. Gdy ją podniósł, spod pieluchy wyleciały zamroczone muchy a po minie Krzyśka, siedzącego oczywiście po drugiej stronie jurty, zobaczyłam, że i chyba zapach nie był przekonujący. Właściciel chwycił równie brudny jak pozostałe elementy nóż i ukroił mu plasterek (Bóg wie czego, ale chyba jakiegoś języka). Po pierwszym kęsie Krzysiek delikatnie oddał Biembie kozi jęzor z grzecznym "to ja jednak dziękuję". Kierowca się nie przejął, pochłaniając kolejny kawał nieokreślonej części mięsa, będąc ze smakiem umorusanym w śmierdzącym przysmaku. Po wszystkim, gdy mężczyźni najedli się podrobami, wytarli nóż w tą brudną ścierkę i przykryli miskę. Minus dla nas - odmówiliśmy poczęstunku.
W tym kraju, odnosimy wrażenie, nie zmywa się, nie używa detergentów. Ale skoro z wodą jest tak trudno, to kto by zużywał ją do mycia naczyń? Zresztą nam po paru dniach mycia, płukania, noszenia i grzania wody, też przestało się chcieć. Europejska świadomość zmuszała nas tylko do tej czynności. Mongołowie nie raz patrzyli na nas jak na odmieńców. Nam szczególnie mogli się poprzyglądać, bo większość wycieczek je, co im kucharze przygotują i zmywać nie muszą. Nie mają dostępu do ciepłej wody, więc i z higieną u nich pewnie na bakier. A jak już tak dywagujemy o higienie: Mongołowie szczególnie dbają włosy (jak to Krzysiek powiedział: "d.. mogą mieć brudną tydzień, ale głowę myją codziennie") i zęby. Nie wiem, skąd się bierze ich nieskazitelnie biały kolor kości widoczny właśnie na uzębieniu. Co najmniej połowa wygląda jakby miała sztuczne zęby, są tak proste i ładne. Przecież nie jedzą owoców ani warzyw. Ale też nie jadają słodyczy, bo nie ma tego w ich ubogiej diecie.
Raj dla europejskiego dziecka
Gdy przydzielono nam prywatną jurtę (po pierwszej nocy prawie że modliliśmy się, by kolejna okazała się tylko dla nas:), rozpakowaliśmy rzeczy a usłyszałam od naszego 4-latka (dziecka wychowanego w świecie konsumpcyjnym, gdzie wszystkiego jest pod dostatkiem):
- Mamo, podoba mi się ta Mongolia. Chciałbym zamieszkać w tym namiocie na zawsze! - wykrzyczał, po czym dodał - A mogę dotykać tych patyków - wskazując na dwa pale podpierające jurtę.
- Oczywiście - odrzekłam, łamiąc kolejne zasady czy zabobony mongolskie. Dobrze, że gospodyni nie widziała.
Ale to dobrzy ludzie. Gdy gospodyni wyjeżdżała ze swojej jurty i miała się z nami więcej nie zobaczyć, przyszła się z nami pożegnać, jakbyśmy byli bliską rodziną. Oczywiście przez próg odpadało, no i gdy Julek (jak to dziecko) podał jej lewą rękę, gestykulacją poprawiła go, pokazując prawą. Ale najwięcej śmiechu było, gdy przyniesiono nam na kolację ichniejsze barbecue. Córa zachwalała, że to przepyszne danie, a że wcześniej nie zdarzyło się nam go konsumować, więc ze smakiem oczekiwaliśmy na grilla. Gospodarz usiadł tuż przed metalową szopą, w której mieli chyba kuchnię, położył na ziemi deskę a na niej obdartą już ze skóry kozę. Ciął, walił tasakiem, przypalał na małym ognisku. W tle ledwo raczkujące dziecko bawiło się ziemniakiem, wkładając sobie "zabawkę" do buzi. Teraz my Europejczycy możemy sobie przypomnieć sterylne warunki, w jakich wychowywaliśmy nasze dzieci. Widząc ten obrazek przygotowywanego obiadu, zaczęliśmy się zastanawiać czy oby nie zrezygnować z posiłku na kolejny dzień. Po paru godzinach dostarczono nam do jurty trzy wielkie talerze z ogromnymi kawałami mięsa, ziemniakami i grillowaną marchewką oraz miską ryżu. Gospodyni wcisnęła nam do ręki po rozżarzonym tłustym węglu, każąc nam go przekładać z rąk do rąk. Zrozumiałam, że trzeba go wyrzucić przez drzwi, co oznaczałoby że nam smakuje, ale obawiałam się popełnić gafę. Potem wyczytałam, że ten rytuał miał zapewnić nam zdrowie. Mięsa nie byliśmy w stanie zjeść, bo było: twarde, łykowane i bez smaku. Zaspokoiliśmy głód ryżem i warzywami. Pozostałą część obskubaliśmy z zamiarem wykorzystania w zupie na kolejny dzień a im zanieśliśmy kości.
- Sarenko, my dostaliśmy dużo na talerzu, ale oni chyba zżarli całą kozę. Obskubywali kości aż błyszczały. Pewnie i nasze obgryzą:) - usłyszałam od Lisa, gdy wrócił od gospodarzy.
Ledwo to wypowiedział, Julek wszczął alarm:
- Mamo, kupę, kupę!! Teraz, już, tutaj! - chwyciłam gluta na ręce i biegiem do pobliskiego wychodka. Byłam tam wcześniej więc wiedziałam, że syn może nie zaakceptować takiego śmierdzącego miejsca z dziurą w ziemi. Za mną, jakby idąc za intuicją, wybiegła gospodyni drąc się z daleka i machając do mnie. I stałam taka na środku pola nie wiedząc czy biec do wychodka czy wracać do niej. Może ona nie wie, że dzieje się teraz istotny moment przemiany materii mojego dziecka. Okazało się, że biegła mnie uprzedzić, bym nie szła do "dziury", ale bym dziecko wysadziła tu i teraz na środku pola. I tak stała nad nami, gdy czerwony Julek wykonywał tą intymną czynność. On się nie przejął, ona też nie. Bynajmniej.. pokazała mi nawet, że źle go trzymałam, bo powinnam za ręce z przodu, a jak skończy powinien wyskoczyć do góry niczym Małysz. Tego ostatniego oczywiście nie powiedziała, ale tak to mniej więcej wyglądało. Ważne, że Julek ją zrozumiał, bo po wszystkim szczęśliwy podskoczył jak skoczek.
Magiczne krajobrazy
To miejsce wyjątkowo przypadło do gustu właśnie Julkowi. Kto by pomyślał, że wychował się w sterylnym mieszkaniu, wśród tylu zabawek i wszystkiego, co życie europejskiego dziecka zapewnia. Tu bawił się drutami, robił ciasto z wody i piachu w misce, biegał po rozpalonej od słońca ziemi i bawił się w domek, który zrobiłam mu z karimaty, dwóch baniaków na wodę, koca i krzesełka. Z chęcią też karmił domowe kozy, chodził na spacery na pobliskie górzysto-piaskowe wzniesienia i z zachwytem biegał po owej pobliskiej nad przeciętnej atrakcji utworzonej przez samą naturę. Był też czas na jogging Lisa, samodzielne gotowanie (Biemba nawet wyjątkowo był zachwycony moją zupą pomidorową), czy spacer do pobliskiego ger-campu stworzonego dla tych, prawdopodobnie, majętniejszych turystów. Były w nim: klimatyzowana stołówka, wiele jurt, kamienne ścieżki oświetlane lampionami wieczorami, łazienki oraz nawet apartament w kształcie słonia.
Dwa dni spędzone w tym miejscu pozwoliły nam zeksplorować słynną czerwoną dolinę zwaną Bayanzag oraz tereny, gdzie jeszcze teraz można było znaleźć szczątki dinozaurów a znajdywały się po sąsiedzku tuż za ścianą naszej jurty. Ceglaste górki pokryte zielonymi krzewami stanowiły dla nas świetne miejsce na spacery i obserwowanie dzikiego ptactwa (udało nam się dojrzeć pobudzoną za dnia sowę oraz polującego i z zaskoczenia szybującego metr nad naszymi głowami orła). Ućkana w ziemi sieć dziurek okazała się norami myszoskoczków, które co raz wyskakiwały z nich w poszukiwaniu jedzenia. Człowiek na ich terytorium nie był codziennym zjawiskiem, więc o naszej obecności dowiadywały się stojąc parę metrów od nas. Mongolska "dolina posągów" okazała się świetnym punktem obserwacyjnym na niekończące się pustynne tereny. Tu idealnie poczuliśmy tą bezkresną przestrzeń, doznaliśmy zachwyczającej palety barw piaskowych formacji skalnych i mimo groźnego wizerunku, bezpiecznie mogliśmy poruszać się po jej szczytach i zejść bez trudu do jej wewnętrznego wąwozu. Gdy Julek spał, delektowaliśmy się niesamowitymi zachodami i wschodami słońca, które na pustyni okazały się być wprost magiczne. Każdy wieczór witaliśmy Lisową inspekcją każdej dziury w jurcie, a szczególnie po akcji wyganiania myszoskoczka spod łóżek, który o mały włos nabawiłby nas zawału serca a przynajmniej zapewnił nieprzespaną noc.
Fot. Pierwsze chwile na Gobi, 2014.
Kolejne dni na Gobi były również pełne wizualnych doznań. Dostarczyliśmy sobie nawet trochę trekkingu.