DZIEŃ 3 - NAADAM

Tak się pozytywnie złożyło, że w czasie, który przeznaczyliśmy na zwiedzanie Mongolii, przypadało najważniejsze święto narodowe zwane Naadam. W Ułan Bator przypadało na 11-12 lipca, co niosło za sobą ryzyko nieznalezienia noclegu bez wcześniejszej rezerwacji.

Tak się pozytywnie złożyło, że w czasie, który przeznaczyliśmy na zwiedzanie Mongolii, przypadało najważniejsze święto narodowe zwane Naadam. W Ułan Bator przypadało na 11-12 lipca, co niosło za sobą ryzyko nieznalezienia noclegu bez wcześniejszej rezerwacji.

Najważniejsze mongolskie święto narodowe

W pozostałej części kraju odbywało się w różnych i niezależnych od siebie okresach. Tak się złożyło, że my mieliśmy to szczęście zobaczyć Naadam w wersji niekomercyjnej, gdzieś na południu Mongolii i nawet nie na wsi tylko gdzieś w polu. Nigdy sama bym tam nie trafiła:). Święto to swoją ważnością porównywalne byłoby w Polsce dla Polaka ze Świętem Bożego Narodzenia, tyle że obchodzone było w zupełnie inny sposób. Naadam pozwalał spędzać ten czas z rodziną i bliskimi. Podczas jego obchodów odbywały się wyścigi konne, w których brali udział najmłodsi (w końcu na koniu jeździł tu chyba już każdy 5-latek). Drugim ważnym elementem były zapasy, którego - również przypadkowo - ważnym zawodnikiem okazał się nasz kierowca Biemba.  Tego dnia pędził w kierunku kolejnego postoju jak opętany (podczas podróży ulubione słowo mojego dziecka). Nie byliśmy do końca pewni, czym było to spowodowane, ale dzięki mówiącej po angielsku jednej z córek ostatniego gospodarza (która opowiedziała o tym, że następnego dnia czeka nas Naadam, Biemba jest zapaśnikiem i wyjeżdżamy wcześnie rano), domyślaliśmy się, że pędzi na tą uroczystość. Podczas jazdy szczęki niemiłosiernie obijały się o siebie. Już nawet Julek nie pytał kiedy dojedziemy, bo widział, że kierowca obrał szybkie tempo. Niby gdzieś tam zajechaliśmy do ruin dawnego klasztoru (jednego z ważniejszych miejsc historii religii w Mongolii), bez problemu zatrzymywał się na przysłowiową toaletę czy szybkie zdjęcie krajobrazu, ale gnał do swoich, że o mały włos UAZ stanął na wysokości zadania. Skrzynia biegów trzeszczała jak mogła, koła również dawały radę na wyboistym terenie. Czasami skracał sobie drogę zjeżdżając na nieuklepane stepy, gdzie walczyliśmy z zachowaniem pozycji siedzącej.

Wyścigi konne to podstawa Naadamu

W końcu dotarliśmy do jakiegoś pola na środku niczego, gdzie ot tak rzucona lina zakreślała obszar sportowych wydarzeń. Wokół rzędem stały samochody z gapiami, końmi strojnie ubranymi i szykowanymi do wyścigu, przygotowującymi się młodymi jeźdźcami, oraz małym namiotem z komentatorem, któremu co chwila gasł mikrofon zasilany solarem czy akumulatorkiem. Do UAZ-a podbiegła rodzina, którą poznaliśmy jako tą od Biemby. Ledwo ujrzeli Julka, a zaraz z samochodu wyłoniła się rodzina ze znajomymi kierowcy. Każdy chciał zobaczyć malucha z niebieskimi okrągłymi oczami, jasną cerą i ciemnym blond włosem (innym od rodziców). Dobrze, że nie rozumiał tych wszystkich komplementów, bo wyrósłby nam zarozumiały narcyz. Ledwo się obejrzeliśmy a do gustu (ze szczerą i dumną wzajemnością) przypadła mu starsza, 7-letnia córka Biemby (imienia nie byliśmy w stanie zapamiętać). Druga, rówieśniczka nie zainteresowała go przez chwilę. No może spojrzał na nią, gdy zaczęła się kleić do nas. Tyle, że wtedy był pierwszy raz zazdrosny o rodziców. Pierwszy raz podczas naszej podróży mieliśmy własne dziecko z głowy na dwa dni. Chodził ze starszą za rękę, czule się cmokali, ona oprowadzała go po znanych terenach, uczyła nowych rzeczy. Nawet rodzicielskie próby codziennego wychowania zostały stłumione przez jej, niewymuszoną i wyrywczą chęć pomocy mu we wszystkim. Nieliczna grupka turystów z rozrzewnieniem spoglądała na tą "zakochaną parę" robiąc wiele zdjęć.  Żona Biemby przyniosła paczuszkę gorących jeszcze placków z baraniną - "chuuszuury". Byliśmy tak głodni, że z roztrzęsieniem wciągnęliśmy parę tłustych sztuk, kończąc z umorusaną od sosu w środku buzią. Potem nastał czas niewiadomej, oczekiwania, nie do końca wiedzieliśmy jaki jest plan tego Naadamu. Wszystko działo się samo. O dziwo toalety mi się naturalnie odechciało. W okolicy nie było najmniejszej górki, za która można by przykucnąć.  Najpierw kierowca zniknął w wypchanym po pachy innym UAZie ze swymi kompanami. Po czym wrócił, zapakował nas i swoją rodzinę do swojego auta i zaraz w podskokach ścigaliśmy kłusem biegnące strojne konie. Po chwili okazało się, że jednym z ulubionych "sportów" Mongołów było ściganie się autem z wyścigiem konnym (często mając w grupie jakiegoś swojego podopiecznego), jadąc łeb w łeb po nieokiełznanych stepach. Nie było czego się trzymać, o pasach czy foteliku dla Julka można było dawno zapomnieć, w euforii robiłam zdjęcia, a Krzysiek z podniecenia zacierał ręce. Rówieśnica Julka prawie zasnęła na tylnim siedzeniu. Dla nich to norma: to święto i droga.

Czas na wrestling!

Takich wyścigów odbyło się przy nas około trzech. Potem nastał czas na zapasy, na które w skupieniu oczekiwał Biemba. Wyskoczył z auta odziany w skąpe jaskrawe majteczki, spiczastą czapkę oraz taką damską narzutkę strojnie haftowaną. Na pierwszy rzut oka widoczny był sporej, piwnej wielkości brzuch opasany sznureczkami od narzutki. Całość obfitowała w różne gestykulację powitania, znaków orła, głośnego klepania się po pośladków i ostatecznego siłowania z przeciwnikiem. Rund było kilka i ostateczna miała wyłonić mistrza zapasów. Straciliśmy rachubę podczas liczenia rund kierowcy. Pewne było, że nie został mistrzem, ale zaszedł dość daleko. Otrzymał w nagrodę złocisto-brązowy medal (aczkolwiek nie musi to oznaczać miejsca trzeciego). Przy każdej rundzie wracał do bliskich z garścią mongolskich smakołyków, które rzucał w naszą stronę. Ja złapałam ptysia, Krzychu śmierdzący kożuch, a Julek kostkę cukru, którą bez zastanowienia wrzucił do buzi i rozgryzł. Wracając z medalem i dyplomem niósł coś jeszcze - jakiś mleczny napój w miseczce. Wydawane dźwięki zadowolenia uczestników konsumpcji wskazywały na konieczność wypicia jej bez sprzeciwu i z równą radością. To był "kumys", czyli sfermentowane mleko klaczy. I mimo że zawierało pewien procent alkoholu, dzieci rwały się do tego z dużą chęcią. No może poza naszym Julem.. i dobrze.. Nieprzytomnie wracaliśmy do jurty Biemby. Dziś spaliśmy w jego jurcie. Oddał nam ją z całym wyposażeniem, a sam z rodziną poszedł spać do rodziny w jakiejś (na nasze oko) slamsowej budzie. To była właśnie ta mongolska gościnność. Dzieci pospały się w drodze a my zasypialiśmy na twardych drewnianych łóżkach. Takie mieli..

Fot. Naadam i wrestling na stepach Mongolii, 2014.

Czekały nas dwa dni w domostwie Biemby. Możliwość obserwacji prawdziwego życia Mongołów. 

Leave a Reply

Your email address will not be published. HTML code is not allowed.