Z przyjemnością opuszczaliśmy pierwszą jurtę w oczekiwaniu na kolejne krajobrazy oraz z nadzieją na prywatną jurtę. Mongołka po obrobieniu kóz, wzięła się za córeczkę kąpiąc ją w misce na dworze i puściła gołą samopas mimo porannego chłodu. Pożegnaliśmy się z nimi na tyle, ile potrafiliśmy wręczając małej lizaka. Ta chyba dzień wcześniej z ekscytacji widząc Julka, zsiusiała się na jego puzzle wyjęte do wspólnej zabawy.
W poszukiwaniu przygody
Za oknem coraz bardziej trzęsącego się UAZ-a pojawiły się tereny górzyste z porozrzucanymi po stepie niczym na planszy plamkami niebieskich czy ciemnozielonych oczek wodnych. Te z kolei były bogato obrośnięte wysokimi trawami i chętnie gościły spragniony okoliczny zwierzyniec. Zastanawialiśmy się wtedy, na ile jest on czyjś a na ile dziki i czy w ogóle ktoś jest w stanie stuprocentowo określić, czyje krówsko czy koza jest jego, a nie sąsiada. No i jak to czteronożne stworzenie, po przejściu tylu kilometrów w poszukiwaniu źdźbła trawy, wiedziało w którym kierunku wrócić do swojego pana. Dla nas komponowało się to wszystko w magiczny obrazek do kolejnej niezapomnianej fotografii. Całą bajkę przerywała co jakiś czas rzeczywistość pod postacią Julka i jego cyklicznego pytania zaczynającego się 5 minut od rozpoczęcia jazdy: "No kiedy dojedziemy do kolejnego domku?". Na szczęście atrakcje całego dnia i jego szybko udobruchały, gdy najpierw: ujrzeliśmy za oknem stado wielbłądów przecinających nam drogę a Biemba dał po hamulcach, byśmy mogli przyjrzeć się im z bliska. Część z nich udawała, że ich nie ma, czyli stało nieruchomo jak z kamienia w jednej pozycji. Potem nasz mongolski kierowca zatrzymał się przy dwóch skamieniałych parkach narodowych, po których radośnie całą rodziną skakaliśmy, wygłupialiśmy się i rozprostowywaliśmy kości po parogodzinnej jeździe. Dzień uwieńczyła lokalizacja naszej nowej (prywatnej!) jurty, położonej pomiędzy bezkresną stepową przestrzenią a opływowymi ceglastymi skałkami tuż za jej plecami.
Nowe lokum
Na posesji był jedynie gospodarz z około dziesięcioletnią i trzyletnią córką, przy czym ta druga była sznurkiem przywiązana do ściany jurty w środku domostwa. Ten obrazek bardzo nas zaciekawił i stanowił potem niejednokrotny pretekst do udowadniania Julkowi, jak kochanymi jesteśmy rodzicami, gdy podejmował próby swojego 4-latkowego buntu. My go w końcu nie przywiązywaliśmy do niczego. Potem mieliśmy szansę na własne oczy zobaczyć i dogłębnie zrozumieć znaczenie powiedzenia "jak spuszczony ze smyczy", gdy dziecko zostało "puszczone z uwięzi". Na wieczór do domostwa zjechały się pozostałe (około czterech) córki właściciela i żona. Dziewczyny przyjechały do rodziców na wakacje kończąc tym samym szkołę w Ułan Bator. Podczas gdy babska część zajęła się przygotowywaniem wieczornego posiłku, nasza rodzina udała się na pobliską eksplorację górzystego terenu. Wieczór zakończyliśmy zajadając się ryżową wersją cujwanu we własnej jurcie z widokiem na usłane burzowymi chmurami niebo. Dziewczęta grały w siatkówkę, a w oddali co jakiś czas rozbłyskał zygzakowaty piorun. Na wszelki wypadek zakryłam dach jurty. Nauczyłam się tego od Biemby.
Fot. Półstepowe tereny Mongolii, 2014.
Jeśli pominąłeś artykuł z pierwszego dnia podróży po mongolskich stepach, wpadaj tu. Jeśli interesuje Cię nasza dalsza część przygody, koniecznie przeczytaj ten artykuł.