LENIWE DNI W ULAANBAATAR

Tego, czego potrzebowaliśmy teraz najbardziej to: dobre nieszybkie jedzenie, czas nie w drodze (a przynajmniej nie w pociągu), zapoznanie się z realiami nowego kraju oraz na spokojnie zaplanowanie kolejnych tygodni w podróży.

Tego, czego potrzebowaliśmy teraz najbardziej to: dobre nieszybkie jedzenie, czas nie w drodze (a przynajmniej nie w pociągu), zapoznanie się z realiami nowego kraju oraz na spokojnie zaplanowanie kolejnych tygodni w podróży. 

Atrakcje mongolskiej stolicy

Uprzedzano nas, że to co zobaczymy w Ulaanbaatar to jest inny, bardziej europejski świat niż pozostałe tereny Mongolii. Odpowiadało nam, że w tak delikatny sposób możemy zaadaptować się do nowych warunków, oswoić z klimatem i ludźmi kraju Nomadów. Nie spodziewaliśmy się jednak, że stolica może okazać się tak cywilizowana. Tuż przy hostelu zlokalizowaliśmy bistro z dobrymi, niskimi cenami za solidny posiłek. Postanowiliśmy rozpocząć czas prób i błędów jedzeniowych. Najmniej tym eksperymentem był zainteresowany Julek, dla którego trzeba było wynajdywać zbliżone do polskich smakołyki. Byliśmy przygotowani na typowo mięsną kuchnię. W większości stepowe a nawet pustynne rejony tego kraju zmusiły jej mieszkańców do dosyć prostej i całkiem monotonnej diety. O ile Mongołowi notoryczne jedzenie kozy, czy barana serwowanych pod różną postacią chociaż rzadko przyprawionych i często w akompaniamencie mleka (co bynajmniej nie stanowiło typowo europejskiego połączenia) przychodziły z łatwością, nas przyprawiało o zawrót głowy (jak nie kiszek) już po trzech dniach konsumpcji. To co w Ułan Bator początkowo bardzo przypadło nam do gustu to różnego rodzaju zupy, zazwyczaj w formie rosołu z gęstą wkładką (mięsem, kluskami, ziemniakami, marchewką), tzw. sholte khool. Czasami podawano do tego w gratisie pewnego rodzaju chleb (talkh). Kolejnym razem postanowiłam w podobnego rodzaju barze spróbować typowo mongolskiego przysmaku, czyli domowej roboty klusek z dodatkiem niewielkiej ilości koziego mięsa, marchewki, ziemniaka oraz (czasami) szczypiorku zwane cujwanem. Do tego chcąc nie chcąc zamówiłam z ciekawości ichniejszy mleczny ciepły napój, czyli zieloną herbatę z mlekiem lekko soloną, która podobno idealnie gasi pragnienie. Na stepie nie raz przyjdzie nam ją gościnnie smakować.

W stolicy spędziliśmy 4 noce, w hostelowym apartamencie łączonym z drugim pokojem, a co najważniejsze, kuchnią, w której mogliśmy przygotowywać akceptowalne przez nas smaki. Chcieliśmy zrewanżować się naszemu małemu podróżnikowi podczas tych dni, serwując mu dni dziecięce pod postacią bajek z tutejszej telewizji czy naszego notebooka, oraz odwiedzając pobliskie place zabaw. Od poznanych w hostelu Polaków dowiedzieliśmy się nawet o mongolskim "Disneylandzie" - typowym parku rozrywki dla dzieci w centrum stolicy. Inne istotne atrakcje miały być gdzieś obok, przypadkiem, jak się znajdzie czas i siłę. Udało się wszystkiego po trochu. 

Okazało się, że pod nosem mamy jeden z większych kompleksów sklepowych w Ułan Bator, gdzie można było się najeść, ubrać i zrobić zakupy prowiantowe na później. Do parku rozrywki mieliśmy 20 minut piechotą pchając wózek z rozleniwionym od słońca Julkiem. Po drodze mijaliśmy najważniejszy plac stolicy - Plac Suche Batora, od którego polecano rozpoczynanie wszelkich pieszych wycieczek w UB. Miasto okazało się duże. Nowoczesność łączyła się tu dość niechlujnie z zaniedbanymi budowlami i chodnikami. Samo centrum wydawało się bogate, po szerokich wielopasmowych zakorkowanych ulicach sunęły (nie bacząc na pieszych przechodzących na zielonym świetle) luksusowe auta. Budynki urzędowe stanowiły wizytówkę kraju, lecz mylną gdyż przekraczając rogatki miasta widziało się zupełnie inny świat. Mówiono nam o tym, lecz nie spodziewaliśmy się tak mocno odczuć to na własnej skórze. 

Disneyland Mongolii oraz muzyczne show

Pokonując kolejne metry w drodze do Parku Najramdal zastanawialiśmy się, czy oby nie pomyliliśmy ulic. Mongolska cyrylica jakoby podobna do rosyjskiej jest zupełnie inna, a wymowa dla Europejczyka brzmiała bliżej chińszczyzny niż języka zachodu. W końcu omijając Bibioltekę Narodową, kolejne place budowy, slamsowe parki i walące się budowle, dotarliśmy do "Disneylandu" mongolskiego. Faktycznie, daleko mu było do oryginału, ale nasze dziecko było wniebowzięte i za wszystkie czasy wyjeździło się na zjeżdżalniach, wybawiło na kolorowych placach zabaw i napatrzyło na potężne konstrukcje rozrywkowe. Wiek nie pozwalał na doznanie wszystkiego. Zasnął w drodze do hostelu, co mu się popołudniami już od dawana nie zdarzało. W drodze powrotnej sama miałam możliwość z bliska przyjrzenia się nowoczesnym budowlom na Placu Suche Bator a po zabawowej powtórce z rozrywki dnia następnego pozostałam w Tumen Eh Esemble na kulturalnym muzyczno-tanecznym show typowym dla tego kraju. Gardłowy śpiew wystrojonych artystów, wygibasowy taniec artystyczny przedstawiający codzienne życie mongolskie czy zupełnie akrobatyczne show zachwyciło mnie do utraty tchu, czego kompletnie się nie spodziewałam.  Wieczorami zachodziliśmy do głównego budynku hostelu zdobywając opinie o podróży po stepach Mongolii, decydując się na dwutygodniową eskapadę rosyjskim UAZ-em z prywatnym kierowcą nieznającym ani słowa w obcym sobie języku. Wyprawa zdawała się być wyzwaniem i dobrym przygotowaniem przed wjazdem do Chin, których właśnie ze względu na język się tak obawialiśmy. Mongolskiego za nic w świecie nie można było pojąć i albo człowiek się domyślał, albo ostro gestykulował, albo się poddawał i po raz kolejny wertował strony przewodnika z okrojonym słowniczkiem polsko-mongolskim.

Klasztor Gangan

Na pożegnanie z Ulaanbaatar trzeba było odwiedzić największą i będącą wizytówką kraju mongolską świątynię Gandan, mieszczącą się parę przecznic od naszego lokum. Docierając do klasztoru, już na ulicach pobliskich kompleksowi zauważyć można było mnichów buddyjskich w typowych dla nich bordowych-pomarańczowych odzieniach. Pod bramą główną tłoczyły się taksówki, za wejście płaciło się grosze, a miejscowi zarabiali na sprzedaży ziaren dla gołębi, których więcej tu było niż samych turystów. Kompleks składał się z paru budynków:  mniejszych świątyń, uniwersytetu, budynku medytacji czy jogi oraz głównego klasztoru. W tym ostatnim (na wysokość, na oko 5 pięter) mieścił się posąg ogromnego złocistego Buddy, z czterema rękoma. I mimo, że tą religią w ogóle się nie interesuję, tak ogromne wrażenie zrobiła na mnie ta postać, zapach kadzideł i unoszącego się dymu wielu świeczek co chwilę zapalanych przez wiernych a donoszonych przez mnichów. Na ołtarzykach zdobiących świątynie leżało mnóstwo pieniążków. Ściany klasztoru strojne były w postacie tysięcy lalek mnichów, w różnych strojach. Całość wewnątrz budynku jak i całego kompleksu na zewnątrz otaczały pozłacane słoje, które wierni dotykając obracali w kierunku przeciwnym do tego, w którym szli.

Fot. Pierwsze chwile w Ułan Bator, Mongolii (2014).

Chcesz poznać historię naszej wyprawy do Ułan Bator i jak trafiliśmy do Hostelu Gobi? Przeczytaj "Witaj Mongolio!".

Leave a Reply

Your email address will not be published. HTML code is not allowed.