W nieziemskich ciemnościach dotarliśmy na miejsce po około 2 godzinach (w drodze z Petry), stawiając samochód na jakimś parkingu.
Czekał tam już na nas Salem - gospodarz campu na Wadi Rum naszego (Friend Wadi Rum) jak i przewodnik po tej słynnej pustyni dnia kolejnego. Ogarnął nas przenikliwy chłód. Roztrzęsieni zakładaliśmy w panice kolejne warstwy ubrań. Czekało nas około 20 kilometrów na pace jeepa Salema. Na nogi dorzuciliśmy jeszcze śpiwór, który jedno z nas na wszelki wypadek wzięło w tą podróż. To był świetny pomysł.
Na Wadi Rum jest wiele campów. Friend Wadi Rum został polecony nam przez znajomych. To, co widzieliśmy i za co płaciliśmy zawierało: 2 noce, 2 kolacje i 2 śniadania w Friend Wadi Rum Base Camp oraz całodniowe jeep safari. Byliśmy przekonani o wliczonym obiedzie w trakcie tej wycieczki, ale okazało się, że musimy do niego dopłacić po 5 JOD-ów na głowę.
Im dalej wgłąb pustyni, zostawiając za sobą ostatnie światła miasta, tym ciemniej i zimniej. Pędziliśmy po wertepach trasy utworzonej po kołach wcześniejszych kierowców. Zmierzaliśmy do jednego z wielu campów prowadzonych przez mieszkańców tej pustyni - Beduinów.
FRIEND WADI RUM CAMP
Gdy docieramy na miejsce, widzimy lekko oświetlone zarysy namiotów na palach, jeden większy prostokątny (w którym - okazuje się później - będziemy spędzać wieczory przy ognisku i jadać posiłki) oraz toaletę tuż pod ścianą oświetlonej na niebiesko skały. Jesteśmy nimi otuleni. Okazuje się, że tej nocy poza nami, nie ma nikogo innego na terenie campu. Nasze “pokoje” szykowały się, więc w tym czasie poszliśmy ogrzać swe członki przy ognisku, na której już robiła się pyszna czarna herbata-ulepek. Trochę martwi nas zimno odczuwalne przez te wiele warstw, które mieliśmy na sobie. Jakoś trzeba będzie spać. I.. okazało się, że łatwo nie było. Przetrwaliśmy, ale co to były za noce. W nocy temperatura sięgała 0 stopni, a wiadomo - namioty nie były ocieplane. Mimo materacy okrytych prześcieradłem, conajmniej dwóch warstw ubrań na sobie (łącznie z kapturem na głowie i czapką), grubej kołdrą i koca niczym z wielbłąda naciągniętym na twarz (ja tak spałam bo chłód nosa nie pozwalał mi zasnąć), ciężko było uspokoić drgawki. Z trudem się zasypiało. Pocieszenie przyszło o świcie, gdy wychyliliśmy twarze poza jurtę. Widok zwalał z nóg. Wszechotaczająca nas ceglasta pustynia i wyrastające z niej pionowe skały, cisza, pełne słońce i śpiew ptaków szybujących nad głowami. Oślepiona słońcem (gdyż po zamknięciu okien i drzwi w jurcie panowały piekielne ciemności) zmierzałam na poranną toaletę. Łazienkę stanowiły mury bez okien i drzwi, przez które wdzierało się to rześkie powietrze. Woda też nie chciała być cieplejsza, więc przyszło nam bawić się w małego brudasa przez kolejne dni. Gdy głód zaglądał już mocno do brzucha zebraliśmy się na śniadanie. Hummus, falafel, pita, grillowane warzywa na słono, ser słony, gotowane jajka na twardo, miód, chałwa i ponownie chai oraz kawa. Mimo słońca nadal jeszcze ubieramy się na cebulę. Dodatkowo dzień spędzimy na pace jeepa podróżując po Wadi Rum.
JEEP SAFARI NA WADI RUM
Z lekkim opóźnieniem ruszamy w upragnioną podróż. Dzień w jeepie i na Wadi Rum. Salem na wstępie nadaje nam jordańskie imiona. Moje to Seila. Odziani jak dzieci kwiaty w barwne stroje wyczekujemy kolejnych atrakcji. Zaczynamy od ekstremalnej wspinaczki na jeden z popularniejszych mostów skalnych Wadi Rum. Szybko okazuje się, że skałki są dość tępe, łatwo się po nich wspinać i pozostaje jedynie pokonać strach przed wysokością. Widoki z góry niezapomniane. Na dole, w sklepiku ukrytym pod czerwonym, tradycyjnym beduińskim namiotem, czekała na nas słodka herbata będąca zachętą do zakupów. Zaczęliśmy się zastanawiać, czy każda taka wizyta powinna kończyć się napiwkiem. Na szczęście tutaj każdy z nas wynalazł sobie jakąś pamiątkę (perfumy w kostce, czy aromatyczną mieszankę ziół do tej słynnej herbaty).
Pędzimy dalej podskakując radośnie na tyle jeepa. Salem robi show i nie zwalniając staje na drzwiach auta. Prawdopodobnie pedał gazu przytrzymuje jakiś kamień. W oddali dopatrujemy się białych wielbłądów: matki i małego. Są dzikie, lecz martwią nas więzy na ich przednich nogach. Prawdopodobnie, by każdy turysta mógł sobie “popodziwiać”. Smutne.. Kolejny przystanek przy skale zwanej “Kurczakiem”. Mi przypomina grzyba. Chętnie robimy sobie przy tej formacji skalnej zdjęcia i wspinamy się na kolejne wzniesienie. Słońce przyjemnie ogrzewa nam twarze. Salem odjechał w kierunku widocznego namiotu. Tam docieramy już pieszo po wysuszonej drodze wśród prześwitujących gdzieniegdzie kępek kwiatków. Salem przedstawia nam mieszkańca tego miejsca - to jego kuzyn. Młody, niespełna 18-latek prezentuje swoje umiejętności gry na “jordańskim mini kontrabasie”. Do tego śpiewa. Znowu pijemy herbatę. Tym razem jednak z lekkim strachem, bo szklanki wcześniej moczyły się w misce z nie najświeższą wodą. Dobrze, że przyjmuję leki osłonowe (tak się pocieszam w głowie). Kompanka naszej wyprawy przejmuje instrument muzyczny i próbuje swych sił w dziecięcych piosenkach, typu “wlazł kotek na płotek”. Trzy brzdęki i wygrywa czystsze nuty niż owy grajek. Wszyscy śpiewają, cieszą się i dobrze się bawią. Nawet nasi gospodarze. Pozostali dopatrzyli się domowej trzody za namiotem i poszli witać się z kozami i kurami. Brum, brum, brum.. Kolejny czas na pace i kolejna atrakcja. Pozostałości domostwa Lawrence’a z Arabii, brytyjskiego oficera, który rozsławił Wadi Rum, a który działał na tym terenie w okresie antytureckiego powstania arabskiego w latach 1917−1918. Film o tytule “Lawrence z Arabii” z 1962 roku nagrywany był właśnie na tej pustyni (dolinie). Sam Lawrence pisze w 1926 roku książkę o tytule „Siedem Filarów Mądrości”, w następstwie czego jedna z formacji skalnych otrzymuje tą nazwę. Nam wszystkim najbardziej Wadi Rum kojarzy się jednak z klatek filmowych “Gwiezdnych wojen” (w filmie obszar Jedha). Okazuje się jednak, że Wadi Rum pojawiło się również w wielu innych, tj. np. “Marsjanin” (2015), “Ostatnie dni na Marsie” (2013), “Transformers: Zemsta upadłych”, czy “Czerwona Planeta” z 2000 roku. Dom Lawrence’a to pozostałe po ścianie gruzy, lecz jego otoczenie jest magiczne. Skały na których ludzie poustawiali wieżyczki z kamieni. Krajobraz jest surrealistyczny (fotografia główna w artykule).
Podjeżdżamy pod kolejny namiot, w którym zasiadamy w swoim kącie a Salem przynosi lunch: reklamówki z puszką tuńczyka, pomidorem, ogórkiem, paroma tortillami, batonami i soczkami. Przyjemnie nasyceni wdrapujemy się na kolejną skałkę, by się trochę poopalać. Po tej chłodnej nocy aż nie chcieliśmy się stąd ruszać.
Salem idzie w zaparte i mimo naszego zapewnienia, że nie chcemy jeździć na wielbłądach, podwozi nas pod prywatne stado. Kolorowo ustrojone czekają na turystów. Jedno z nas wbiega po kamieniach pod kolejne szczyty, inni dopatrują się samotnych drzew na pustyni. Wsiadamy do jeepa. Pustynna wydma to kolejne wyzwanie. Trochę wysiłku i w obecności - wydawałoby się - bezpańskiego psa z obrożą wdrapujemy się mozolnie ku kolejnym widokom. Zbieganie z wydmy dostarcza nam sporo dziecięcej radości. Salem narzuca nam tempo. Musimy zobaczyć jeszcze parę miejsc póki nie dotrzemy do ostatniego punktu wycieczki: zachodu słońca widzianego z innej części Wadi Rum.
Wchodzimy w bordową otchłań Kanionu Khaz'ali. Odnoszę wrażenie, jakby wejścia chroniło drzewo-krzew gorejący z Biblii. Wąskim wejściem dotarliśmy do pierwszych petroglifów wyrytych na ścianach jaskini. Obrazki przedstawiały ludzi, zwierzęta, pismo czasów tamudyckich. Pod nogami płynie woda. Idziemy dalej aż docieramy do “muru”. Jeden z nas próbuje się tam wdrapać, lecz zawraca. Powrót mógłby być niebezpieczny. Potem Salem opowiada nam historię jednego turysty, który urządził sobie tu wspinaczkę. Na górę niemalże wbiegł, ale nie chciało mu się wracać tą samą drogą i uznał, że szybciej będzie z drugiej strony. Okazało się jednak, że musi zeskoczyć na niższe półki skalne. Skoczył raz, potem drugi. Okazało się jednak, że nie ma już kolejnego ruchu, nie mógł wrócić, bo było za wysoko do wcześniejszego stopnia. Znajdywał się na wąskiej, pochyłej i “gołej” półce wielkości skulonego człowieka. Zbliżał się zmrok, a on widział oddalające się od miejsca jeepy z turystami. Słyszał ich śmiechy, rozmowy. Krzyczał, nawoływał, lecz nikt go nie słyszał. Miał przy sobie niepełną butelkę wody i batona. Ta gehenna trwała cztery doby. Gdy w końcu wszczęto panikę w poszukiwaniu zaginionego turysty, ktoś przypomniał sobie o jego planach wspinaczkowych. Niemalże u kresu jego życia z pomocą Beduinów, którzy dotarli do niego o własnych siłach i helikopterem, który zawisł nad skałami znosząc śmiałka z jego wybawcami na dół. Został odratowany. Po latach wrócił do Jordanii podziękować tym, którzy go uratowali.
Po tej mrożącej krew w żyłach historii jedziemy dalej obserwując zmieniające się odcienie pustynnych terenów. W końcu trafiamy do piaskowych skał, gdzie Salem odbywa wieczorną modlitwę a my zbieramy patyki na ognisko. Zrobi nam herbatę, którą ogrzejemy się, gdy słońce schowa się za horyzontem. Mamy ze sobą głośniki, puszczamy muzykę. Jest cudownie a krajobraz zaczyna zmieniać się z minuty na minutę w takt kolorów kończącego się dnia. Pod skały podjeżdża coraz więcej jeepów, ale są w dalszej odległości, więc nie odczuwamy przesadnego tłumu. Do Salema przyjeżdżają jego bracia i wuj. Najstarszy Beduin - Abdullah - jest sympatycznym, bardzo dobrze mówiącym po angielsku, kulturalnym człowiekiem. Od niego również słyszymy wiele ciekawych historii. Przy ognisku uczymy naszych przewodników gry “w łapki” i śpiewamy “anse, kabanse”. Jest mnóstwo śmiechu. W ciemnościach wracamy do zaludnionego już campu.
UROCZYSTA BEDUIŃSKA KOLACJA
Wokół dwóch kocy umorusanych w ziemi utworzyło się kółko z turystów, łącznie z nami. Obsługa campu na zmianę zdejmowała koc i go otrzepywała, pod nim również zakopana w piachu leżała metalowa przykrywka. Następnie ładnie oczyszczona, niemalże w rytuale podniesiona. Z wielkiego dołka buchnęła para. Beduin chwycił za rączki naczynia i wyjął ze środka. Paropoziomowy grill mieścił: mięso, warzywa, ryż i sos. Zarb przygotowywany jest rano, umieszczany w przygotowanym pod niego dole z żarem i “spędza” tam cały dzień powoli się dusząc i “grillując”. Przykryty pokrywą, warstwą piachu i wielbłądzim kocem czeka na oficjalnie “podanie” a potem konsumpcję.
Tym razem zostały przygotowane aż dwa zarby: jeden z kurczakiem, drugi z jagnięciną. Rzucamy się do stołu bufetowego jak byśmy cały dzień nie jedli. W naszej, dotychczas pustej, stołówce rozstawione są wzdłuż ściany stoły dla grupek turystów. My upodobaliśmy sobie podłogę przy ognisku. Wszystko smakowało wyśmienicie. Z tego wrażenia zrobiłam zaledwie jedno zdjęcie z tego kulinarnego wydarzenia, które znajdziecie w galerii.
Fot. Pustynia Wadi Rum & jednodniowa wycieczka "jeep safari", marzec 2022.
W POSZUKIWANIU CIEPŁA - AKABA
Ostatnie dni dały ciepłocie naszego ciała w kość, więc marzyła nam się odrobina upału, choć przez chwilę. Sprawdzaliśmy temperatury powietrza w Jordanii i wszystko wskazywało na to, że nad Morzem Czerwonym termometr wskazywał aż o 10 stopni wyższą temperaturę. Człowiek łudził się nawet, że może zanurzy swe członki w tym egzotycznym (z nazwy) akwenie wodnym. Z Wadi Rum była dosłownie chwila, by tam dotrzeć. Zaryzykowaliśmy. Akaba, po tych długich pustynnych i ubogich terenach, wyglądała jak ekskluzywny nadmorski kurort. Wysokie palmy, piękne hotele wzdłuż linii brzegowej. Gdy tylko odnaleźliśmy miejsce parkingowe, jak opętani szybkim tempem zmierzaliśmy ku plaży. Wydawało się, że słońce w pełni lecz silniejszy wiatr odbierał to poczucie ciepła, jakiego pragnęliśmy. Zamoczyliśmy stopy w morzu, chwile podreptaliśmy po piasku i ruszyliśmy w drogę ku Morzu Martwemu. Może było to nierozsądne w tak krótkim czasie, jakim mieliśmy czas “bawić się” w Jordanii, jechać do Akaby, potem nad Morze Martwe a na wieczór wsiadać w samolot do Polski. Lecz kto nie ryzykuje, ten nie wie (albo nie pije szampana:)
W MORZU MARTWYM PŁYWAĆ KAŻDY POTRAFI
Czas uciekał, a my chcieliśmy chociaż “liznąć” Morza Martwego (dosłownie i w przenośni). Ponownie mijaliśmy pustynne rejony. W oddali majaczyły góry, czasami tereny były bardziej okupowane przez stada wielbłądów. W końcu na horyzoncie pojawiły się seledynowe odcienie wody. Obrzeża morza były bogate w złoża soli i ich poletka. Im dalej wzdłuż izraelskiej granicy, tym wody jakby poszerzały swoją objętość.
To morze kryło w sobie tyle tajemnic. Czy wiecie, że to najniżej położone lustro wody na świecie? Znajduje się poniżej poziomu morza aż 430 m! To, że jest bardzo zasolone (ok. 26%) to wie każdy. Dzięki temu: naturalnie pozyskuje się stąd sól kuchenną, właściwości wód są lecznicze (bogate w błoto czarne i gorące źródła siarkowe pozytywnie wpływające na problemy skórne i reumatologiczne) i relaksujące (poprzez duże stężenie bromków mających działanie uspokajające). Przez owe zasolenie, nie ma w tym morzu praktycznie żadnego żywego organizmu. Niestety z każdym rokiem jego poziom się obniża, z ryzykiem zniknięcia zupełnego, ale to dopiero za kilkaset lat. Legenda mówi, że na dnie Morza Martwego leżą ruiny Sodomy i Gomory a za czasów Rzymian jeńcy byli wrzucani do morza celem sprawdzenia, czy na pewno się nie utopią.
Nasz zegar tykał (do odlotu samolotu), ale nie mogliśmy podarować sobie kąpieli w tym słynnym i niepowtarzalnym morzu. Zatrzymaliśmy się najpierw na poboczu na parę fotograficznych ujęć a potem na jednym z parkingów, skąd zbiegaliśmy po nierównym terenie ku oszronionemu białą solą brzegu lazurowych wód. Woda była ciepła i lepka w dotyku.
- Dobra, nie ma na co czekać! - krzyknęła jedna z naszych kompanek i dosłownie zrzuciła ubrania i wskoczyła do wody. - Ale za..rąbiście! - krzyczała podekscytowana, zaśmiewając się do rozpuku z faktu, że nie tonie. Nie minęła chwila, jak osoba po osobie z naszego grona robiła to samo. Dosłownie jakbyśmy nałykali się rozweselaczy, tak działało na nas to miejsce. W naszym kierunku schodzili inni turyści ciesząc się na nasz widok. Gdybyśmy tego nie spróbowali, żałowalibyśmy. To coś niepowtarzalnego! Zaryzykowaliśmy szczypanie każdego zakamarku ciała (bo na tym parkingu nie było pryszniców) i zniszczenie ubrań (bo plamy na nich okazały się być tłuste i niespieralne). Nie cofnęlibyśmy jednak tej decyzji.
Fot. Wadi Rum c.d. i wyprawa nad Morze Czerwone i Martwe, 2022.
POWRÓT DO DOMU
Dosłownie na ostatni gwizdek podjechaliśmy na lotnisko. Musieliśmy jeszcze zdać samochód i poczekać na kosztorys zniszczonego zderzaka. Obstawialiśmy kwoty. Niestety na nic zdały się negocjacje. Ta przyjemność kosztowała nas ok. 900 zł. Na szczęście przy siedmiu osobach ta kwota tak mocno nie bolała nasze portfele.
Odprawa, last minute pamiątki (bo nie zdążyliśmy kupić ich gdzie trzeba, także polecam nawet zakupienie ich w Petrze bo jest taniej niż na lotnisku) i czekaliśmy na lot powrotny do kraju.
Żałowaliśmy, że nie ogrzaliśmy się w Jordanii podczas tego tak krótkiego pobytu, lecz wracaliśmy z wrażeniami, jakie można by zebrać z niejednego 2-tygodniowego wypadu wakacyjnego.
P.S. W galerii znajdziecie zdjęcie toalety, z jakiej korzystałam nad Morzem Czerwonym. To było niezapomniane wrażenie:).
Interesujecie się Jordanią, ale poszukujecie więcej praktycznych informacji? Koniecznie zajrzyjcie tu. Macie w planie Petrę? Zapraszam do lektury tego artykułu.