Ten przedłużony weekend to niewiele na dogłębne poznanie kraju, lecz idąc za przysłowiem “lepszy rydz niż nic”, po chwili siedzieliśmy z wesołą ekipą w samolocie tanich linii lotniczych z Modlina pod Warszawą do Ammanu w Jordanii.
Ten niesamowicie aktywny, pełen niespodziewanych splotów akcji, wyjazd doprowadził mnie do stworzenia praktycznych wskazówek dla wszystkich tych, którzy pozazdrościli nam podróży, a który stanowi podstawy samodzielnej wyprawy do tego kraju.
AMMAN-WADI MUSA (PETRA)
Po spełnieniu wszelkich formalności (opisanych w tym artykule) i w końcu wygrzebaniu się z lotniska w Ammanie, ruszyliśmy 8-osobowym busem w kierunku Petry. Mimo zmęczenia trzeba było mocno skupić się na drodze. Głównie jeden kierowca, ale pozostali wtórowali albo się wymądrzali:). Droga pozostawiała wiele do życzenia: zdarty asfalt, niespodziewanie hopki bez uprzedzenia znakiem, brak dobrego oświetlenia szerokiej drogi, wybiegające na ulice psy (i niestety jeden kamikadze:(, tiry jadące środkiem a la autostrady, nasz bus, który ledwo podjeżdżał pod większe nachylenie. I to wszystko przez około 2 godziny w ciemnościach. Gdy w pewnym momencie odbiliśmy z autostrady, mocno zachodziliśmy w głowę, czy oby nie pomyliliśmy dróg. Było wąsko, żadnego oświetlenia i tylko zastanawialiśmy się, gdzie zjechać jak z naprzeciwka wyjedzie inne auto. Wydawało się, że otaczała nas przepaść.
Mimo wcześniejszej rezerwacji pokoi w Rocky Mountain Hotel w Wadi Musa (5 km od wejścia głównym szlakiem do Petry) i upewnienia się, że recepcja działa całodobowo, obawialiśmy się kogokolwiek koczującego na straży o godzinie 5-ej rano polskiego czasu (w Jordanii były 2 godziny później). Szybko przekonaliśmy się, że się nas oczekuje, wybraliśmy pokoje, ustaliliśmy z anglojęzycznym recepcjonistą śniadanie o 10 i udaliśmy się na wyczekiwany odpoczynek. Z lekkim niepokojem, odziana w długą piżamę i leginsy wsunęłam się pod koc. Na twarz wiał nam ciepły wiatr z klimatyzatora, choć ciężko było przy nim spać.
O poranku, który nastał dość szybko, widok za oknem wprowadził nas w osłupienie. Otaczały nas ceglaste i piaskowe wzgórza, kwadratowe betonowe domostwa. Tak właśnie wyobrażałam sobie arabskie pejzaże. Nie spodziewałam się jednak tak przeraźliwie przenikającego chłodu. Było bardzo rześko. Wskoczyłam pod prysznic, po krótkiej chwili z prysznica zaczęła płynąć cieplejsza woda, choć strumień nie był silny. Jak przyjemnie było się wykąpać.
Niestety umówione o świcie śniadanie nie czekało na nas nigdzie. A szkoda, bo hotel mógł poszczycić się bardzo urokliwą restauracją, całą okutą czerwonym strojnym materiałem, z tarasem i widokiem na Wadi Musę i odległe wzgórza otaczające Petrę. Śniadanie musiało tu smakować jeszcze lepiej. Tym razem na recepcji przebywały dwie osoby, które ani słowa nie mówiły po angielsku. Na szczęście wpadli na pomysł, by przedzwonić do “porannej zmiany” i ustalić, co dalej. Po chwili jedliśmy śniadanie w pobliskim barze, należącym do tego samego właściciela co nasz hotel. Ciężko było wybrać cokolwiek z menu, bo takowego nie było, ale ni stąd ni zowąd pojawił się kolejny Jordańczyk (bo bar był ewidentnie popularny), który zapytał: “You want sandwich?”. Dobra, niech będzie - pomyślałyśmy a do tego koniecznie tą słodką aromatyczną herbatę. Po chwili siedziałyśmy z kubeczkami słodkiego napoju i pitą wypchaną jordańskimi darami (podsmażonym choć lekko zimnym falafelem, sosami, hummusem i odrobiną warzyw). Pozostała część ekipy również zamówiła sobie “kanapkę”.
Czekał nas długi dzień, więc w drodze na parking pod głównym wejściem do Petry, zajeżdżamy do sklepu, który okazuje się niczym punktem zbytu produktów na sprzedaż. W wielkiej hali stoją wysokie półki a na nich produkty jordańskie i europejskie. Oczywiście nigdzie nie ma cen. Rachunek liczony jest przez 3 osoby z kalkulatorem. Zakupujemy paczki słodyczy (ciastek i batonów), ichniejsze chipsy (te z oregano stają się chyba tylko moim rarytasem:), puszki coli i wodę (bo po Petrze i szybkiej kolacji w Wadi Musa mieliśmy pędzić na pustynię do Wadi Rum, gdzie sklepów nie było bynajmniej).
ZWIEDZANIE PETRY
Być w Jordanii równa się obowiązkowe zwiedzanie Petry - antycznego miasta, a właściwie ruin stolicy Królestwa Nabatejczyków (III p.n.e.). Większość budowli wyrzeźbionych w czerwonych skałach pochodzi z I w p.n.e. Rozmach, szczegółowość budowli, fakt zachowania się ludzkiego dzieła z tak odległych czasów ukrytych wśród niesamowitej przyrody - to wszystko składa się na sławę Petry wśród atrakcji Bliskiego Wschodu, wpisując ją tym samym na listę Siedmiu Nowych Cudów Świata i UNESCO.
W naszej podróżniczej drużynie mieliśmy osobę, która 2 lata wcześniej odwiedziła Jordanię i idąc za jej wskazówkami, postanawiamy odbyć długi szlak wśród wzgórz, kanionu, w nadziei na odkrycie wielu nabatejskich budowli, zostawiając sobie jej perełkę na koniec.
Na parkingu przed bramą główną, z pomocą jordańskich taksówkarzy zamieniamy wydrukowane Jordan Passy na bilety, dzielimy się na 2 samochody i odjeżdżamy od głównego wejścia kilkanaście kilometrów. Po drodze już zachwycamy się czerwoną przestrzenią i trójwymiarem gór. Mijamy skałę na kształt słonia, zatrzymujemy się na zdjęcia i obserwujemy dwójkę dzieci jadącą na osiołku i wypasających swoje kozy.
ZAGUBIENI NA SZLAKU
Docieramy do pustynno-stepowych terenów otoczonych wyższymi skałami. Tutaj przy szlabanie i budce, gdzie sprawdzano nasze bilety, zmierzamy pieszo po widocznej ścieżce.
Towarzyszy nam młody Jordańczyk na koniu, który ewidentnie chce stać się naszym przewodnikiem. Dajemy mu do zrozumienia, że poradzimy sobie ze szlakiem i samodzielnie już zmierzamy przez rozpalone od słońca odcinki. Co skała wzbudza w nas dziecięcą radość, wdrapujemy się na nie, dopatrujemy różnych kształtów, cieszymy słońcem, bo prognozy wskazywały niskie temperatury.
W tej euforii gubimy się w kanionie. Szlaki nie są oznaczone więc każda ścieżka to potencjalny szlak. A że wszystko wydaje się do siebie podobne, koleżanka stwierdza, że 2 lata temu tędy szła. Widzimy ze szlaku chłopca z kozami, coś do nas krzyczy. Uznajemy, że prawdopodobnie też chciałby nam “przewodniczyć”. Za chwilę na szczycie nad nami widzimy kolejną arabską postać zerkającą w naszym kierunku. My tu nie mamy zasięgu, także zaskakuje nas gdy po około godzinie odnajduje nas nasz wcześniejszy jeździec. Tłumaczy, że dostał informacje, że turyści zeszli ze szlaku i postanawia nas odnaleźć. Uznajemy, że mądrym jest poproszenie go o pomoc, by chociaż naprowadził nas na właściwy szlak.
Dostajemy wskazówkę, by przyspieszyć. Czekały nas jeszcze co najmniej 4 godziny marszu. Zebraliśmy się w kupie, przyśpieszyliśmy tempa i po - niejednokrotnie - sinusoidanym szlaku i nad przepaściami dreptaliśmy przed siebie. Mijaliśmy małe obozowiska z mieszkańcami częstującymi herbatą i sprzedających regionalne pamiątki. Nasz przewodnik z piosenką na ustach prowadzi nas ku pierwszej antycznej budowli - Klasztoru (Ad-Dajr). Jestem zachwycona. Skoro to jeszcze nie jest najpopularniejszy zabytek - Skarbiec Faraona, to nawet nie mogę wyobrazić sobie, że coś jeszcze bardziej mnie zachwyci. Nie możemy wyjść z podziwu kunsztu artystów, którzy stworzyli ten cud. Dookoła nas kręcą się bezdomne psy, mieszkańcy Petry na osiołkach. Nie ma tu zbyt wielu turystów. Możliwe, że wpłynęła na ten stan rzeczy kumulacja paru zdarzeń: w Jordanii dopiero co skończył się sezon deszczowy, marzec nie był aż tak ciepły (jak myśleliśmy), sytuacja pandemiczna na świecie i wojna w Ukrainie zatrzymały turystów w domach. Dodatkowo nie wstaliśmy o świcie, by ją zwiedzać, więc możliwe, że tłumy zakończyły na dziś już swój trekking. Poza tym szliśmy długim szlakiem, nie na siły każdego. To był największy plus naszej podróży w tym okresie - brak tłumów.
Fot. Szlak wzdłuż antycznego miasta Petra, 2022.
13-KILOMETROWY SZLAK
Pokonujemy kolejne stopnie, wśród skał dopatrujemy się jaskiń, w których mieszkają Petrzanie (czy tak się ich nazywa?). Dostrzegamy małe ognisko, często podgrzewające beduińską herbatę, jakieś posłanie okryte jakby dywanem czy wielbłądzim kocem. Powietrze za dnia jest tak rześkie, że nie potrafię wyobrazić sobie mroźnych nocy. Ci sami mieszkańcy jaskiń o świcie wychodzą na szlak wiodący wśród kanionu, skalnych wzniesień i antycznych budowli, ze swoimi regionalnymi pamiątkami (arabskimi bandanami, dywanikami i dekoracjami ściennymi z wielbłądziej wełny, rzeźbionymi w metalu, drewnie lub skale posążkami, zestawami do parzenia herbaty a nawet samą herbatą) do sprzedaży. Wiele z nich jest zakurzonych, na wieczór ponownie chowanych w jaskiniowych domostwach. Turystyka to jedyny sposób na zarobek. Warto kupić coś u nich, jest taniej.
Nie masz siły przejść tak długiego szlaku? Weź muła. Proponowano nam 12 JOD-ów za jednego.
Im dłużej na szlaku, tym nogi bardziej odmawiają posłuszeństwa, a głód zagląda do brzucha. Mijamy kolejne rzeźby w skale: grobowce, świątynie, teatr. W jaskiniach dopatrujemy się pozamykane osiołki, wiele z nich w złym stanie zdrowia. Serce się kraja. Dalej ku naszym oczom pojawia się stado wielbłądów a ich właściciele namawiają do przejażdżki ku Skarbcowi.
Jeszcze tylko chwila dzieli nas od największej atrakcji miasta - Al - Chazna (Skarb Faraona). Mimo iż jest on mniejszych rozmiarów niż drugi popularny obiekt - Klasztor - bliskość wysokich, bordowo-pomarańczowych ścian Kanionu Siq wzmaga jego piękno.
Wylegające się u jego stóp, strojnie odziane wielbłądy, idealnie wpasowywały się w ten magiczny obrazek. By ujrzeć Al-Chazna z lotu ptaka, Petrzanie chętnie i odpłatnie zaprowadzą ku wejściu. Postanowiliśmy pocieszyć się widokiem z dołu, niemniej imponującym. Za to za darmo i zupełnie niespodziewanie jedną z naszych kompanek, która spontanicznie zachwyciła się czarnym makijażem oczu jednego z Jordańczyków, ten sam człowiek wymalował podobnie do siebie. Wracała z czarnymi kreskami przez ognisty kanion ku wyjściu.
GŁODNI!
Ledwo powłóczyliśmy nogami, lecz w takim anturażu można się gubić i męczyć. Petra żegna nas pięknym zachodem słońca wśród piaskowych formacji skalnych. Mogliśmy równie dobrze wyczekać na nocne zwiedzanie Petry, ale chyba musieli by nas targać na plecach i karmić jednocześnie. Jako że na początku dnia, wśród taksówkarzy znalazł się też właściciel pobliskiej knajpy, postanowiliśmy nie szukać i pojechać do niego.
Przypadkiem wyszedł przed swoją restaurację, gdy do niej zmierzaliśmy. Nie pamiętaliśmy dokładnej nazwy. Każdy był głodny jak wilk, ale widząc też magiczne nazwy dań w menu, kompletnie nie wiedzieliśmy na co się zdecydować. I tu dania były dość drogie, niektóre dochodziły do 10 JOD-ów (czyli ponad 60 zł na ten moment). Wybraliśmy wielkie danie grupowe: kurczak w ryżu, z grillowanymi warzywami. Do tego ostra zupa warzywna i sosy. Niezbyt oryginalnie, ale brak wiedzy i te ceny nas troche odstraszyły.
Razem z innymi turystami ukrytymi jakby na tyłach restauracji delektowaliśmy się pożywieniem oraz trunkami % (piwem i winem), które restauracja oferowała. Zapach sziszy docierającej z pobliskiego stolika przyjemnie nas otumaniał. Nie można było jednak było zbytnio się rozleniwiać, bo czekała nas jeszcze 2-godzinna podróż do Wadi Rum.
Gotówka rozchodziła się nam jak świeże bułeczki, a ciułaliśmy ją na zapłatę za pobyt i jeep safari dla naszego kolejnego gospodarza. Postanowiliśmy rozliczyć się bezgotówkowo, lecz uprzedzono nas o większym, z tego powodu, rachunku.
Fot. Największe skarby Petry, 2022.