Ekskluzywny ger-camp
Co krótki postój zakładaliśmy grubsze rzeczy, bo i powietrze jakby chłodniejsze i wilgotniejsze. I mimo takiego chłodu załamana od spiczastych szczytów linia stepów wydawała się fatamorganą. Wydawało mi się, że pojawia się tylko wtedy, gdy człowiek spragniony godzinami idzie po wysuszonym, gorącym lądzie a ta objawia mu się jako cudowna wizja oazy z oczkiem wodnym. I tak też myślałam, gdy pod pasmem ciemnych gór pojawiło się jaśniejsze, jakby jezioro, prosta kreska namalowana tuż nad zieloną trawą. Im bliżej zjawiska, tym domyślaliśmy się, że są to owe wydmy, na które tak bardzo czekaliśmy, a które zazwyczaj kojarzą się z prawdziwą pustynią. Ale skąd takie pasmo a nie kilometry samego piasku, piasku i piasku... Jakby ktoś celowo wysypał parę kontenerów pustyni na pustyni:).
PRYWATNE STADKO WIELBŁĄDÓW
Ger-camp, do którego po chwili dotarliśmy wydawał się bardzo zadbany i czysty a wokół pasło się stado wielbłądów. Nie mogłam doczekać się takiego gospodarstwa. Na pierwszy rzut oka jednak zauważyłam dziwny podział wśród zwierzaków. Po lewej stronie sznurami do pali poprzywiązywane były młode, które przeraźliwie niczym orki wyły za matkami. A te częściowo albo przebywały ze swymi dziećmi, albo z podobnymi okrzykami biegły już w ich kierunku gdzieś z oddali. Jedynie samce rozłożone po prawej w ciszy patrzyły gdzieś przed siebie, co jakiś czas pocierając się o siebie jakby z czułością. Miały luz od dzieci a czułości otrzymywały od swoich współtowarzyszy. Dziwne..
Standardowo przywitaliśmy się z rodziną ger-campu, poczęstowano nas herbatą i słodkościami, a za tłumacza tym razem służył nam bogatszy Mongoł z Ułan Bator. Przyjechał z rodziną na wakacje na Gobi. Po krótkich uprzejmościach i możliwości porozmawiania po angielsku, udaliśmy się do swojej czyściutkiej, pachnącej drewnem niczym w saunie i ogromnej jurty na obiad, który przygotowaliśmy sobie sami. Ledwo nasyciliśmy brzuchy, a deszcz rozpadał się na dobre. Lało parę godzin co uziemiło nas w nowym królestwie na stałe. Nawet krótki spacer w dobrym zestawie goreteksowym odpadał, bo po minucie wodę mielibyśmy wszędzie. Jedyną atrakcją były widziane przez uchylone drzwi wyjące wielbłądy, których przeraźliwe wołanie zaczynało coraz bardziej doskwierać a u mnie spotęgowało migrenę. Tylko Lisa spotkała sympatyczna rozmowa w... toalecie. Ten to ma zawsze szczęście, kiedy idzie za potrzebą. Ledwo pogodził się z kolejną śmierdzącą dziurą w ziemi skupiając nad fizjologiczną potrzebą, a metr od wychodka przeszła mu rozdarta samica wielbłąda. No ale komu zdarza się to na co dzień?:)
- Hello, where are you from? - usłyszał jak gdyby nigdy nic zza ścianą swojej toalety. No to się nasiedziałem, pomyślał i wyszedł w normalnych warunkach dokończyć konwersację.
Był to nastolatek mieszkający z rodzicami i równie młodymi braćmi na Gobi, a obecnie pomagał rodzicom przy jurtach, wielbłądach i gdzie tylko się dało. Ale cały czas się nudził i nosiło go, więc albo wymyślał grę w siatkówkę, albo w kosza i zagarniał do tego każdego turystę, który napatoczył się mu pod nogi. Dlatego gdy tylko przestało lać, dorwał Biembę do gry w kosza. Po chwili dołączył Krzysiek. Cała zabawa zakończyła się delikatnymi zapasami z mongolskim mistrzem w tym sporcie i drinkiem z wódką "Chinggis Khan" z widokiem na zachodzące słońce, granatowo-różowe niebo i samotne wielbłądki.
Wielbłądy i wydmy
- Ja nie chcę Sarenko. W Egipcie jeździłem na "Wałęsie", to wiem jak to jest. - Powiedział Lisu, gdy Biemba przyszedł z propozycją przejażdżki na wielbłądzie. A ja, mimo delikatnego strachu (głównie przed upadkiem podczas wstawania, siadania czy niekontrolowanego rozpędzenia zwierzaka), postanowiłam spróbować. Dwadzieścia minut było dla mnie wystarczające. I tak po chwili usadowiona na jednym z, wydawało się, łagodniejszych okazów, na kolorowym dywanie (bo tak wyglądało to siedzisko pomiędzy dwoma garbami), jechałam w parze z zapalonym sportowym nastolatkiem gdzieś w niedaleką odległość od naszych jurt. Chłopak trzymał lejce mojego wielbłąda i kontrolował całą sytuację. A ja spięta próbowałam cieszyć się jazdą. Po całym wydarzeniu bolał mnie tyłek jak bym podskakiwała na kamieniach. W rezultacie atrakcji pozazdrościł mi Lisu i sam po chwili jechał na drugim wielbłądzie. Ale gdzie można przejechać się na tak egzotycznym zwierzęciu za 20 zł?
TREKKING NA WYDMY
Całą noc lało, więc obawiałam się kontynuacji kolejnego dnia i tego, że być może sezon deszczowy rozpoczął się na dobre i nie będzie nam dane zobaczyć wydm z bliska. Biemba planował zawieźć nas tam o 14, lecz gdy słoneczne do tej pory niebo ponownie usłało się ciemnymi chmurami, a z oddali docierały nas odgłosy zbliżającej się burzy, wymusiłam na nim wcześniejszą eskapadę. Z ledwo oderwanym od telewizora gospodarzy wzrokiem poszedł odpalać UAZ-a. W telewizji nadal nadawano programy poświęcone Naadamowi a przede wszystkim konnym wyścigom. To była poważna sprawa.
Krzysiek postanowił zrelaksować się w ciszy i odciąć na chwilę od obowiązków małżeńskich i ojcowskich, decydując się na pozostanie w jurcie. Zgarnęłam zatem juniora po chwili gnaliśmy z naszym kierowcą do "wejścia" na te słynne wydmy. Z oddali wydawały się faktycznie duże, ale nie na tyle ogromne, by miał to być jakiś bardziej męczący trening. Myliłam się... Samochód czekał tuż u podnóża wielkiej piaskowej góry. Czytałam, że najwyższe szczyty osiągały nawet do 200 metrów. W poziomie jest to kawałek. Pionowe wejście zaczyna się być przy takiej wysokości problemem. Julek z zachwytem dreptał tuż obok oczami wyobraźni widząc morze babek z piasku, które mógłby tu wybudować i trochę czasu zajęło wybicie mu to z głowy. Nigdzie byśmy się wtedy nie ruszyli. Biemba postanowił nam potowarzyszyć i dzielnie wyznaczał krokami kolejne stopnie do pokonania. Zdecydowanie łatwiej szło się właśnie po takim szlaku, a tego dnia byliśmy pierwszymi, którzy go wytyczali. Po paru metrach nachylenie zbocza okazało się na tyle duże, że stojący Biemba zmienił się w czworakującego niczym niemowlak Biembę, a mi dziecko powiedziało, że już nie ma siły nieustająco ślizgając się po nie zapadajacym się pod nim piasku.
Nie wyobrażałam sobie nie zobaczenia, co jest za granią, a ona wydawała się za każdym razem tak blisko. Kierowca przejął mój plecak, a Julek wylądował na plecach. Skąd ja wykrzesałam tyle siły by od 1/3 wysokości góry wtargać go na sam szczyt? Nie wiem, ale na górze doznałam tak ogromnej radości, że o całym bólu i trudzie zapomniałam, ciesząc się widokiem jak dziecko, które niczego się nie spodziewając otrzymało wymarzoną zabawkę. To co pojawiło się za szczytem przeszło moje wszelkie oczekiwania. Szczerze mówiąc byłam przekonana, że zobaczę tam zejście z tej właśnie góry, a tu wyłoniły się piaskowe fale usłane po horyzont. Pokryte chmurami niebo spowodowało, że na tym pustynnym morzu rozegrała się gra tysiąca kolorów. Odczuwałam prawdziwe szczęście i wiedziałam, że warto było nieść gluta na plecach, zlać się potem, przeczekać deszcz na wejściu (który niestety nas dopadł i wydawało się, że sobie nie pójdzie) i coraz głośniejsze i donośne pioruny szalejące nad Gobi, by to zobaczyć. Świat z lotu ptaka, turystów zbliżających się pod górę a będącymi wielkości mrówek, zielono-ceglastych oaz, kąpiących się w jakimś małym oczku wodnym rozradowanych tubylców i mojego synka jakby zamyślonego spoglądającego w tą otchłań.
- Jesteśmy panami świata. - Powiedział w moją stronę. Za chwilę drąc się w wniebogłosy zbiegaliśmy w dół wśród fleszy zdyszanych wycieczek zdobywających górę po naszych śladach.
- Dlaczego oni nam robią zdjęcia mamo?
- Bo raczej rzadko widzą takiego małego szkraba zbiegającego z tak wielkiej góry i takiego zadowolonego. - Odpowiedziałam.
- To ja chcę tak długo zbiegać mamusiu.
Ten dzień na Gobi zapamiętam na długo. To miejsce dodatkowo pożegnało nas przepięknym zachodem słońca.
Fot. Pustynia Gobi w Mongolii dzień drugi (2014).
Mało Wam o Gobi? A może zastanawiacie się, jak wygląda tutejsza flora i czy ta słynna putynia to tylko piaski? Koniecznie zajrzyjcie na tą stronę.