Typowe miasteczko na pustyni
Było to skupisko budynków, albo walących się drewnianych z równie drewnianymi wychodkami na środku placu, ogrodzonych i czasami na tym terenie pojawiała się jurta. Biemba miał to szczęście, że tuż za ogrodzeniem płynęła sobie czysta rzeczka, obok której wybudowano studnię i dostęp do wody miał nieograniczony. I my skorzystaliśmy z tej możliwości kąpiąc się w bali napełnionej wodą nagrzanej w czajniku. To była uczta spa dla naszych nieskazitelnie czystych zawsze ciał a zbrukanych mongolską rzeczywistością. Julkowi brud odpowiadał, a można by nawet powiedzieć, ze taplał się w nim z wielką radością a najlepsze zabawki stanowiły druty znalezione na podwórku czy ichniejsze wózki do przewożenia jakiegoś niewielkiego towaru.
Miasteczko leżało na granicy pustyni Gobi, więc upał potrafił tu być nie do zniesienia. Ale umożliwiał przyjemną toaletę na świeżym powietrzu. Gdy wyszłam "na ganek" z ciepłą wodą w czajniku, nie zdążyłam jej użyć jak za moimi plecami pojawiła się sympatia Julka. Delikatnie wzięła ode mnie czajnik i zaczęła polewać głowę wodą. Dziewczynka przypadła do gustu również mnie. Rozumiałyśmy się bez słów. Zaoferowaliśmy rodzinie Biemby, że obiad dla wszystkich przygotujemy my, oni mieli zrewanżować się kolacją. Mieliśmy spore zapasy warzyw, a żadnego mięsa. Marzyła nam się zupa, wiec ugotowaliśmy (również z pomocą starszej córki kierowcy) krupnik. Niestety im chyba nie do końca nasze smaki odpowiadały.
- Kiszki im się skręcą od takiej ilości warzyw. - powiedział rozbawiony Krzysiek. Starsza córka z zachwytem zjadała całą zupę, klepiąc się po brzuchu w naszym kierunku. Nawet nie wydawało się to udawane. Do kolacji przygotowywanej przez żonę Biemby zeszła się chyba cała wioska. Nawet nie chciałam się zastanawiać, kto jest kim dla kogo.
Część damska zabrała się do wyklejania małych pierogów z baranim mięsem przygotowywanych potem na parze. W międzyczasie podejmowano się prób rozmawiania z nami łamaną angielszczyzną. Zaskoczeni byliśmy pewną postawą kobiety przyznającej się do bycia nauczycielką angielskiego w pobliskiej szkole. Wydawało się, że ledwo potrafiła sklecić jedno zdanie właśnie z tą informacją. Potem na nasze pytania, odpowiadała uśmiechem ewidentnie nie rozumiejąc o czym mówimy.
Krzyśkowi spodobało się przynoszenie w wielkich baniakach (a la kankach na mleko) wody z pobliskiej studni przy rzece. Poza odmiennością krajobrazową, mogliśmy uzupełnić tu braki prowiantowe na dalsze dni podróży. Junior zadowolił się małym placem zabaw dla przedszkolaków zrobionym w całości z opon samochodowych. Po dwóch dniach spędzonych wśród bliskich kierowcy, zbliżyliśmy się do siebie. Smutno było się rozstawać. To jednak przedłużyło się nieplanowo, gdy Biemba złapał gumę i najpierw godzinę wymieniał oponę, potem drugą poświęcił na zakup nowej zapasowej. Dalej wśród stepów przemierzaliśmy kolejne kilometry do największej atrakcji tej wyprawy - Pustyni Gobi oraz prawdziwych wydm piaskowych. Jechaliśmy w ciszy, każdy miał swoje przemyślenia. No może z tą ciszą przesadziłam, bo Biemba nieustająco puszczał jedyną płytę z miłosnymi mongolskimi dźwiękami, które nawet polubiliśmy. Nawet nie zauważyliśmy, gdy sami pod nosem cicho ją sobie nuciliśmy.
Kolejny dzień kolejne atrakcje. Wpadajcie!