Uazem po Mongolii z prywatnym kierowcą
A my odwrotnie - zasiedliśmy na hostelowym europejskim śniadaniu, z podekscytowaniem zerkając w kierunku naszego kompana na kolejne dwa tygodnie. Fakt niemożliwości porozumienia się między sobą przerażał, ale również zwiększał adrenalinę i ciekawość całego przedsięwzięcia. Biemba poznał cały nasz plan podróży od właścicieli hostelu.
- To człowiek z Gobi, będzie wiedział, jak jechać i nigdzie się nie zgubicie. Samemu nie dalibyście rady podróżować po bezdrożnej Mongolii. - powiedział ze spokojem jeden z nich. Skośne oczy kierowcy ukryte pod pucułowatymi polikami wydawały się przyjazne i ciepłe. Za dzień płaciliśmy mu 50 USD i nic nas więcej nie interesowało. On wiózł nas w wyznaczone miejsca, pokazując jednocześnie najważniejsze punkty tej przygody. Gdzie to było możliwe, mieliśmy jeść posiłki ciepłe u rodzin czy w małych miasteczkach mijanych po drodze. Przygotowani byliśmy jednocześnie na samodzielne gotowanie posiłków w jurtach, w których mieliśmy spać każdego dnia. Dzień przed wyjazdem Krzysiek zrobił parę rund do pobliskiego "department store" zakupując dużo litrów wody. Zrobiliśmy też jeden wspólny kurs po suchy prowiant. Jechaliśmy wgłąb kraju z podstawową wiedzą: będziemy spać w jurtach (w którym jest ograniczony dostęp do wody pitnej a pryszniców nie ma nigdzie, toalety występują głównie pod postacią wychodków, dziur w ziemi na otwartej powierzchni lub po prostu gdzieś na świeżym powietrzu), w jurtach gospodarze będą nas witać "suutej caj" (zieloną herbatą parzoną z mlekiem krowy, wielbłąda czy kozy) której odmawiać nie wypada oraz jakimś ichniejszym smakołykiem (ptysiowymi bezsmakowymi ciastkami lub nie do przełknięcia "aaruul" - zasuszony na powietrzu kożuch z mleka), czasami będą gotować dla nas kolację (jeśli będziemy tego chcieli) bądź będziemy to robić razem z kierowcą (bo mają zwyczaj, że dzielą się posiłkami, tzn. raz my ugotujemy obiad, raz on zrobi dla nas), kierowca będzie się starał wybierać dla nas i według naszej prośby tańsze noclegi u mongolskich rodzin, zamiast w typowo turystycznych "ger-campach" (czyli specjalnie pod turystów przygotowanych kompleksach jurt). Niewiele tej wiedzy, ale początkowo wydawała się ona wystarczająca. Załadowawszy wielkiego UAZ-a w nasze bagaże, prowiant i wodę, ruszyliśmy w drogę zachwyceni z uśmiechem na twarzy od ucha do ucha. Mieliśmy wieloosobowy samochód tylko dla siebie. Liczyliśmy odbyć mniej komercyjną podróż od tych, które masowo realizowały grupy europejskich turystów z anglojęzycznymi przewodnikami, z góry ustalonymi posiłkami a nawet opcją rozkładania namiotów przy jurtach przez kierowcę i właściciela jurty. Ledwo odjechaliśmy od hostelu, wciskając się w zakorkowane ulice Ułan Bator, gdy Biembę zatrzymała policja. Było tu jej sporo, ale nie wiedzieliśmy, czy to rutynowa kontrola, czy też chłopak czymś zawinił. Z policjantami rozmawiał około 10 minut robiąc przy tym załamane miny, gestykulacją wskazując rezygnację i prosząco podejmując się jakiejś dyskusji. Byliśmy przekonani, że nasza podróż właśnie się zakończyła.
- Wszystko ok? - Zapytał, na ile to było możliwe Lisu uśmiechniętego Biembę wracającego do samochodu i z impetem odpalającego samochód.
- Ok. - I tyle było naszej konwersacji. Trzeba było zadowolić się tą odpowiedzią, uwierzyć w nią i dalej cieszyć się widokami za oknem. Gdy tylko minęliśmy rogatki miasta, skończył się asfalt i wkroczyliśmy w prawdziwy mongolski świat - trzęsący, podskakujący na każdym wyboju, rzucający na boki UAZ-a, ale pełen przygód i nieustająco zmieniających się krajobrazów za oknem. Doznawaliśmy życia mieszkańców Mongolii, uczyliśmy się ich zachowań, poznawaliśmy reakcje kierowcy i staraliśmy się nie popełnić gafy. Po drodze czekały nas dwa przystanki, podczas których:
- w pierwszym mogliśmy pochodzić sobie po zielonych, leśnych dolinach usłanych turystycznymi jurtami i różnymi reliktami mongolskiej religii (tutaj buddyjskiej), jak np. szałasy czy kamienie z wizerunkiem Buddy oraz klasztor;
- w drugim mieliśmy szansę skosztowania prawdziwej mongolskiej kuchni w jednej z zabudowanych biednymi chatami wiosek. Nastawieni byliśmy na bardzo mięsną kuchnię, inną od tej serwowanej w pędzącej za zachodem stolicy. Jedyną niewiadomą było to, co pojawi się na naszych talerzach, gdyż podane menu zawierało jedynie mongolską cyrylicę. My graliśmy w ruletkę a Biemba wybierał dla nas dania. Miks różnych regionalnych przysmaków, który wylądował na stole zadowolił i miło zapełnił brzuchy na wiele godzin.
Szok kulturowy, czyli pierwsze chwile w mongolskiej jurcie
W końcu podjechaliśmy pod pierwszą jurtę, w której przyszło nam spać. Pierwsza reakcja: faktycznie stepowy, płaski teren, dziwne że jedna jurta (a gdzie będziemy spać?), gospodarze według planu zaprosili na dziwną herbatę (do której smaku trzeba było się przyzwyczaić), ale wnętrze namiotu wydawało się takie przestronne, czyste i ładne. Kto by pomyślał, że znajdzie się tam kompletne umeblowanie z, dodającymi ciepła i przytulności, kolorowymi dywanami a nawet potężnym ołtarzykiem Buddy. Najbardziej jednak, w tym trudnym do bytowania terenie, zaskoczył nas widok: solaru, anteny satelitarnej, nowoczesnej plazmy oraz zamrażalki i elektrycznego gara. - Trochę tu śmierdzi krowim łajnem - wyszeptałam do Krzyśka, jakby ktoś w ogóle mógłby mnie z nich zrozumieć. Gdy podeszłam do wiadra na opał, który stał przy piecu z kominem wychodzącym przez dach jurty, wiedziałam już skąd ten wiejski zapach. Za podpałkę służyło im wysuszone zwierzęce kupsko. Nawet Julek, który podszedł za mną, by się upewnić co w nim jest, nie dał się zbyć kitem o węgielku do podpałki, kwitując z zaskoczeniem, że jest w nim jakaś kupa. Ale chyba nie zadziwiło go to tak bardzo jak się obawiałam. Na szczęście nie zrobił obrzydliwej miny, którą wszyscy dookoła mogliby zrozumieć bez tłumaczenia. Nastąpiła lekka konsternacja, podczas której obserwowani byliśmy przez mieszkańców stepu z takim samym zainteresowaniem, jakim my darzyliśmy ich i całe otoczenie. I co tu robić? Po raz pierwszy i dość szybko odczuliśmy potrzebę posiadania przy swym boku anglojęzycznego przewodnika. Potrzebę potęgował głód nasilający się z każdą minutą. Wyjąć coś swojego i poczęstować, a może poprosić Biembę o rozstawienie turystycznej kuchenki i ugotować jakiś lunch (tyle że głupio tylko dla siebie, a dla całej rodziny nie mamy), jak powiedzieć dziękuję, proszę, przywitać się, czy w ogóle wyrazić jakąś opinię w języku, który opiera się na jakichś niezrozumiałych dla nas bezdechach, charczeniach i bąkaniach. Szok kulturowy potęgował się na każdym kroku. Z jurty oddalonej o jakieś 100 metrów podjechała grupka osób, by nas przywitać, popatrzeć a potem zaprosić do siebie na oczekiwany z obrzydzeniem "aaruul". Mój z uśmiechem został ugryziony przy gospodarzu, po czym wyrzucony gdzieś w dalekich krzakach podczas zwykłej toalety. Dookoła pasły się kozy naszych gospodarzy. Mężczyzna co chwilę znikał na swoim motorze, zostawiając w tyle rozdartą z tęsknoty czerwono-policzkową dwulatkę, by zaganiać stado gdzieś w bliższej odległości od posiadłości. Sąsiedzi posiadali swoje konie, które spokojnie stały przywiązane do pali prowizorycznie wsadzonych w ziemię wokół nich.
Gdy nasza gospodyni zaczęła przygotowywać ciasto na kolację, a (o dziwo!) dwulatka zabrała się do samodzielnego wałkowania placka na desce położonej na jednym z łóżek, wiedzieliśmy, że nasze jedzeniowe pragnienie zostanie za chwilę zaspokojone. Krzychu wyjął piwo zakupione w mieście i poczęstował część męską jurty. Ja poczęstowałam kobietę szklaneczką piwa zmieszanego z colą. Zasiedliśmy na naszej karimacie tuż "przed domem" i z nieudawanym uśmiechem raczyliśmy się widokami zachodzącego nad stepem słońca. Dzieci złapały, znany tylko dzieciom, wspólny język i po chwili rozwrzeszczane biegały a to za psami, a to z grabiami, czy też bawiąc się w przysłowiowego "berka". W miskach wylądowało znany już nam ze stolicy "cujwan", który ze smakiem (bo jeszcze się nam nie przejadł) pochłonęliśmy aż do ostatniego okruszka (albo raczej kluska). Po chwili też mieliśmy pewność, że w jurcie śpimy razem. Gospodarz znowu zniknął na swoim motorze, Biemba zaszył się w UAZ-ie na tylnych siedzeniach, a nam rozkładano właśnie posłanie na ziemi. Ja miałam spać z Julkiem na twardym niczym kamienie łóżku z własnym śpiworem. W jurcie nie raczono czystą pościelą, mimo że za nocleg płaciliśmy. Całe 10 USD z wieczornym wyżywieniem. Poczucie lekkiego skrępowania, nieustającego i bacznego obserwowania przez Mongołkę oraz niezamierzające pójść do nocy spać dziecko trochę nas załamały. Próbowaliśmy przymknąć oko po emocjonującym dniu przy rozpalonym świetle, notorycznie otwieranych drzwiach (gdy na dworze było już zimno, ciemno i lało), a pobudkę zgotowali nam o 6 rano, gdy rytualnie poszli wypasać całą trójką kozy. Tylko Julek niewzruszony spał jak kamień. - Idę pofilmować. - powiedział zmęczony Krzysiek. - No bo co mam niby robić o 6 rano jak już spać nie mogę a ona otworzyła drzwi na oścież? - po chwili wrócił już w lepszym humorze będąc w zachwycie widoków ujeżdżającego konia Mongoła, Mongołki biegającej za kozami i coś im wstrzykującej, oraz małej jedynaczki o zachowaniu doświadczonej gospodyni. Na koniec rozbawił go schowany w krzakach Biemba, który za potrzebą znalazł jakąś niewielką roślinę parę metrów dalej. To był śmiech przez łzy, bo wiedział, że nas prędzej czy później czeka to samo:).
Fot. Podróż po stepach Mongolii, pierwsze dni (2014)