sobota, 16 maj 2009

„SEE YOU LATER, ALIGATOR!”

Dosłownie, bo z aligatorami, kajmanami i innymi dżunglowymi zwierzakami właśnie przyszło nam się rozstawać na dłużej.

Dosłownie, bo z aligatorami, kajmanami i innymi dżunglowymi zwierzakami właśnie przyszło nam się rozstawać na dłużej.

Obudzono nas o świcie. Mieliśmy nadrobić to, co ominęło nas pierwszego dnia podróży, czyli odwiedziny u „cock of the rock” (tak a propos - niezła nazwa, nie?:). Skupieni umysłowo i fizycznie, na jednej z platform obserwacyjnych, staraliśmy się wypatrzeć to cudo wśród ogromnych obiektywów licznych ornitologów. Niestety i tym razem się to nie udało. Inni zainteresowani czuwali tu od piątej rano. Udało mi się za to uchwycić wyjątkowy wschód słońca wynurzający się wśród drzew. Spacerkiem podeszliśmy do oddalonego na trasie jeepa, na którym już przygotowano dla nas pożywne śniadanie.

EMOCJONALNY POWRÓT

Podróż nieprzespana, bo w drodze powrotnej do Cuzco trafił się nam jakiś kierowca-rajdowiec, który chyba nie do końca potrafił prowadzić samochód a przynajmniej nie po tych drogach. Po krótkim czasie jadąc na krawędziach przepaści mieliśmy wszyscy niezłego pietra. Obijając co chwilę podwoziem o nierówne podłoże i gubiąc nawet raz jeden bagaż, dojechaliśmy do najgorszego momentu, gdy „oszołom drogowy” musiał minąć się z ciężarówką. To było ponad nasze nerwy. Wysiedliśmy wszyscy z samochodu i z boku obserwowaliśmy spoconego i zdenerwowanego kierowcę. Fernando pomagał mu wyjść „z opresji”. Po wielu próbach i zarysowanym błotniku ciężarówki, w końcu zasiedliśmy z powrotem w jeepie. Później poszło gładko i dotrwaliśmy do obiadu, który kucharz podał nam lekko zimny na ulicach mijanego pierwszego dnia miasteczka. Posiłek nie zachwycał smakami. Dostaliśmy coś na styl sałatki buraczanej z ryżem i zimną juką. Marzyło się nam coś mięsnego i pysznego.

Spacer po wiosce był odprężający. Akurat odbywał się tu jakiś festyn. Kobiety były bardzo kolorowo i strojnie poubierane a w pobliżu odbywał się głośny targ, na którym można było zakupić wszystko: od zwierząt po peruwiańskie wyroby artystyczne. Do Cuzco wracaliśmy nad brzegiem kolorowego i głębokiego kanionu.

NA STARYCH ŚMIECIACH

W dawnej stolicy Peru szybko odwiedziliśmy ulubioną „drobiową” knajpę i najedliśmy się do syta. Po ośmiu dniach spędzonych w dżungli potrzebowaliśmy dodatkowego dnia na regenerację sił. Cuzco znaliśmy już jak własną kieszeń, ale mimo to nie zdążyło się nam znudzić. Co chwilę na ulicy spotykaliśmy znane twarze. Mieliśmy tu więcej znajomych po tak krótkim czasie  niż w okolicach naszego blokowiska w Warszawie:). Natknęliśmy się parę razy na Fernando z żoną, Juwala (który po wyprawie nabawił się jakiejś choroby oczu) i Wiliama, z którym planowaliśmy początkowo zorganizować sobie indywidualną podróż w dzicz. Wieczorem na jednej z uliczek zobaczyliśmy również Izraelczyków poznanych w Torres del Paine. Oh..jaki ten świat mały..

Podczas naszego miejskiego wypoczynku wykorzystaliśmy czas na orientację w cenach i połączeniach lotniczych bądź morskich między Peru a Ameryką Środkową a dokładnie Kostaryką. Ceny przerażały a przeprawa morzem w ogóle nie była możliwa. Nie mieliśmy pojęcia jak rozwiązać ten problem, ale postanowiliśmy przełożyć te dywagacje na Limę. Następnie dokonaliśmy czegoś bardziej dostępnego – zakupiliśmy bilety autobusowe do Pisco, gdzie liczyliśmy odwiedzić słynne Islas Ballestas (czyli takie ubogie peruwiańskie Wyspy Galapagos).Na oryginalną wersję nie mieliśmy tyle mamony.

POWIEW NADMORSKIEJ BRYZY W PARACAZ

Perspektywa osiemnastu godzin podróży nie robiła już na nas wrażenia. Jechaliśmy do Paracas nad ocean. Na samą myśl o przesiadce na Panamericanie, by dojechać taksówką do Pisco, przechodziły nas zimne dreszcze. Parę osób zdążyło nam wspomnieć, jak to miejsce potrafi być niebezpieczne i od razu kazano jechać dalej.

W rzeczywistości podróż wydłużyła się o kolejne parę godzin z niewiadomych nam powodów a na Panamericanie autobus, którym w zawrotnym tempie wirowaliśmy po ulicach Peru (od czego było mi dodatkowo niedobrze), czekał aż wsiądziemy bezpiecznie do taksówki. Tu okazało się, że nie taki wilk straszny. Mimo iż w naszych planach było wstępnie Pisco (skąd pochodzi nazwa narodowego trunku peruwiańskiego – pisco sour), taksówkarz szybko wybił nam to z głowy. Wylądowaliśmy w Paracas, które okazało się być bliższe atrakcjom turystycznym i leżało tuż nad samym Pacyfikiem. Tęskniło nam się za zapachem morskiej wody a już na wstępie podróż taksówką z otwartymi na oścież szybami zapewniła nam zmysłowe doznania. Wszechobecna morska wilgoć, kilometry białych plaż na których porozrzucane były stare kutry a nad głowami latały pelikany w poszukiwaniu ryb, którymi również tu pachniało. Kierowca powiedział, że to miejsce słynie z produkcji wyrobów rybnych na cały kraj.

W Paracas standardowo czekałam gdzieś na ławce na promenadzie nad wodą, podczas gdy Krzysiek wyszukiwał noclegu na kolejne dni. Słońce prażyło dość mocno, więc szybko zdjęłam wierzchnie ubranie przy rytmach muzyki dobiegającej tuż zza rogu. Jakiś ciemnoskóry grał na czym popadło – na pudle, sprężynach i tego typu przyrządach. W końcu po około godzinie wrócił zadowolony Lisu oznajmiając, że znalazł coś ciekawego z widokiem na ocean. Pokój okazał się być niczego sobie. Surowy wystrój z dwoma łożami, łazienką i wielkim balkonem, na którym planowaliśmy spędzać kolejne wieczory przy zachodzącym słońcu.

Zbliżało się późne popołudnie, ale mimo to słońce nadal ostro przygrzewało. Chcieliśmy szybko poznać okolicę, przejść się po niewielkiej promenadzie i ciekawie zaglonionej plaży. Wydawało się jakby sezon tu się skończył lub dopiero zaczynał, bo miejsce nie tętniło jakoś wyjątkowo życiem i nie było obładowane turystami, co akurat nam odpowiadało. Zaczepiając o recepcję, zagadnęliśmy łamanym hiszpańskim właścicielkę pytając o możliwość wykupienia u niej biletów na tutejsze atrakcje turystyczne i zrobić pranie za wynegocjowane sole. W Peru wykupywanie takich biletów w hostelu, w którym się właśnie nocowało, nie wiązało się z przepłacaniem. Zazwyczaj ceny były podobne lub nawet niższe od tych w agencjach turystycznych. Warto więc z tej możliwości korzystać, mając dodatkowo świadomość, że nikt nas nie naciąga. W naszym przypadku było tak, że mimo tej wiedzy Lisu lubił przejść się po paru miejscach i dopytać o ceny, by wybrać tą najlepszą albo coś wynegocjować.

NIESPODZIEWANE SPOTKANIE

Przy recepcji stał chłopak, który z zainteresowaniem przyglądał się naszym próbom porozumienia po hiszpańsku. I mimo że słowem nie odezwaliśmy się do siebie w ojczystym języku, ten odezwał się do nas słowem „cześć”. W ten sposób rozpoczęła się kilkudniowa znajomość z Darkiem z Warszawy, który parę dni temu wylądował w Limie i chciał spędzić w Peru parę tygodni w poszukiwaniu dużych fal. Surfer stał teraz na dole hostelu bez bagażu. Obok stała jedynie jego deska. Okazało się, że wysiadając z taksówki i będąc w trakcie zawziętej dyskusji z kierowcą, zapomniał o swoich pozostałych kosztownych rzeczach. Na szczęście te najwartościowsze (aparat, dokumenty i pieniądze) miał przy sobie. Poszliśmy na promenadę na wspólny obiad. Nie mogło być inaczej, by nad oceanem nie zjeść dwudaniowego posiłku z owoców morza. Umówiliśmy się na wieczorne pogaduchy, bo w tej chwili Darek musiał chociaż spróbować odnaleźć swój bagaż. Pojechał na skrzyżowanie, gdzie wysiadł z feralnej taksówki w nadziei odnalezienia kierowcy i odzyskania cennego bagażu. My udaliśmy się na mały rekonesans po Paracaz. A że miasteczko nie było duże, zaraz zobaczyliśmy wszystko i zorientowaliśmy się w ofertach wypraw na Wyspy Islas Ballestas. Dzień zakończyliśmy spacerem brzegiem morza przy powoli zachodzącym słońcu. Biały piasek pokryty był jaskrawo-zielonymi glonami. Całość tworzyło niesamowity krajobraz.

W pokoju wyjęliśmy Cuba Libre i w połączeniu z colą i aromatyczną limonką kosztowaliśy drinka na balkonie. Nie mogliśmy przestać wpatrywać się w widok, który stąd się rozpościerał. Kolory nieba zmieniały się z minuty na minutę. Za chwilę dołączył do nas Darek, którego poszukiwania bagażu zakończyły się fiaskiem.

- Co robisz? – zapytał do mnie jak tylko wparował do pokoju.

- Szyję torbę – odpowiedziałam zszywając peruwiański zakup, w którym co chwilę robiła się dziura.

- A Ty zbąblowany już jesteś? – zapytał radośnie i właściwie retorycznie Krzyśka.

- No.. a widać? – zapytał tak samo zadowolony Lisu. Fakt.. Cuba Libre smakowało tu wyjątkowo..

Za chwilę pożyczył nowemu koledze T-shirt, bo chłopak miał tylko tą na sobie. W powiększonym składzie poszliśmy rozbawieni na plażę. Wieczór minął uroczo wśród wspominek, opowieści i ciągłych zaczepek tubylców przez Darka. W jednym ze sklepów, w którym dokupywaliśmy colę, zaczepił afro-Peruwiańczyka zestawem pytań. A że ten nie był chętny na konwersację, Darek poprosił sprzedawcę o „afro-colę”, po czym wszyscy w sklepie wybuchli śmiechem. Jego otwartość i spontaniczność przyciągała ludzi jak magnez, więc następnego dnia liczba znajomych w Paracas sowicie się zwiększyła:).

Leave a Reply

Your email address will not be published. HTML code is not allowed.