Po „mate de coca”, która znów w gorącym kubku oczekiwała przed naszym namiotem, pysznej jajecznicy i musli ruszyliśmy w drogę w kierunku wioski La Playa. Tam czekał nas lunch i samochód wiozący do kolejnego campu. Dziś miało być łatwo, bo tylko pięć godzin trekkingu. O świcie żegnaliśmy wioskę, w której spało się cudownie. Widok tulących się „zakochanych” koni oraz rozbrykana czarna świnia, jakby żegnająca przybyszy, wywołały uśmiech na wszystkich twarzach.
CIĄG DALSZY MOZOLNEGO SZLAKU
Podróż rozpoczęliśmy od przeprawy przez most nad rwącą rzeką. Idąc zboczem góry, co chwilę mijaliśmy się z tubylcami i ich osiołkami obładowanymi prowiantem, plecakami czy innym ładunkiem. Raz w górę, raz w dół przedzieraliśmy się przez liczne indiańskie wioski. Fabian opowiadał o trudzie tutejszych dzieci, które by dojść do szkoły raz po raz muszą pokonywać po pięć godzin szlaku w jedną stronę - takiego jakim szliśmy. To ja bym się chyba tu nie wyedukowała. Spędzanie nawet do dziesięciu godzin w drodze do i ze szkoły powodowało, że większość dzieci po prostu do niej nie chodziło, pozostając w domach i pomagając rodzicom w gospodarstwie. Wydawało się to dla nich bardziej dochodowe i opłacalne.
Gdy pojawiliśmy się nad wielkim wąwozem i przed zejściem w dół wyjęłam kamerę, by ująć jego ogrom, przed wizjer wyskoczyła mi nastoletnia, uśmiechnięta od ucha do ucha dziewczynka. Nie zawstydzał jej widok obcych. Prawdopodobnie byliśmy dla niej nie lada atrakcją. Przedstawiłyśmy się sobie i pokazałam jej na kamerze, że ją nagrałam. Była dumna a uśmiech nie schodził jej z ust. Dalej natknęliśmy się na gorące źródła. W betonowych zbiornikach umieszczonych na różnych poziomach wzniesienia stała brązowawa woda. Nie skorzystaliśmy z kąpieli ze względu na zbyt duże stężenie siarki, którą niejednokrotnie można było dostrzec pod postacią czerwonych strużek spływających ze skał. Fabian pokazał nam jej źródło.
Gdy przedzieraliśmy się przez most nad rwącą rzeką, po drugiej stronie wąwozu rozegrała się dość niebezpieczna sytuacja. Nie wiadomo skąd z urwiska zeszły dwa rozjuszone byki ewidentnie szukające zaczepki wśród pobliskich ludzi. Poza nami byli tu też tubylcy i być może właściciele bydła. Każdy spojrzał po sobie, czy nie ma czerwonego ubrania i cichutko starał się zlokalizować schronienie, by nie być na widoku szalonych zwierząt. Po małej szarpaninie i bieganinie udało się uspokoić nerwowe byki a my przeszliśmy szybkim krokiem na drugą stronę i jak najprędzej oddaliliśmy się z miejsca, by nie kusić losu.
I znowu ku naszym oczom pojawiały się przepiękne krajobrazy i dziewicza roślinność. Poprzez polne krzewy wyrosłe przy rzece, kolorowe kwiaty aż po egzotyczne owoce, które widzieliśmy do tej pory jedynie na półkach w markcie:). Stałym obrazkiem stały się mijane drzewa bananowca, które zadziwiały kształtem owoców. Z samego szczytu na kiściach zielonych owoców wyrastał czerwonawy niczym lwi ogon „groźny” kolec. Mijaliśmy też ciemnozielone pola krzewów kawy. Obrosłe były w soczyście zdrowe liście a ich owoce osiągające dojrzałą formę przyjmują odcień czerwieni. Jedna z dziewczyn zerwała taką kulkę i zdjęłyśmy z niej skórkę, by spróbować słodkiego niczym winogrono środka. Smakiem zdecydowanie nie przypominało kawy. Następnego dnia dane nam było zobaczyć obróbkę takiego ziarna przed trafieniem do torebek importowanych do sklepów całego świata.
ZASKAKUJĄCE ATRAKCJE
Wyznaczony szlak wydawał się kończyć, gdy trafiliśmy na ogromną opuszczoną polanę z wolnostojącą drewnianą chatą. W niej mieścił się mały kiosk, w którym dostaliśmy snacki na przegryzkę. Tu zarządzono nam odpoczynek. Dookoła pasły się świnie a toaleta stanowiła dziurę wyrytą w ziemi i osłoniętą matą wśród krzewów. Słońce było dość silne, więc każdy rozkosznie zasiadł na trawie łapać na twarze jego promienie. Fabian przygotował jakiś dziwny eliksir w butelce po napoju i kazał nam go wąchać. Po takim zaciągnięciu mieliśmy mroczki przed oczami a na buzi pojawiał się śmiech. Eliksir okazał się być jakimś mocnym alkoholem zmieszanym z różnymi ziołami i miał dobroczynne działanie na serce i układ oddechowy. Faktycznie czuło się, jakby płuca automatycznie się przeczyściły a zwiększony rytm serca pobudził do dalszej cieżkiej drogi.
Mimo zapowiadanego krótkiego trekkingu dzisiejszego dnia, po dwóch wcześniejszych byliśmy na nowo wyczerpani. Docierając w końcu do wioski La Playa marzyliśmy o odpoczynku, zdjęciu butów i niewykonywaniu żadnych dodatkowych ruchów nogami. Wioska wydawała się najbardziej ucywilizowana spośród wszystkich mijanych po drodze Salkantay Trek. Schowana była po środku polany wśród gór. Po bokach stały domy, przed którymi bawiły się dzieci lub
pasły zwierzęta. W ostatniej chacie czekał na nas pyszny obiad. Żegnaliśmy się też z naszym tragarzem, stąd też zrzuciliśmy się na wspólny napiwek od całej grupy.
Po jako takiej prowizorycznej higienie w baraku z bieżącą wodą cieknącą ze szlaucha, zasiedliśmy na posiłek. Właściciele puścili z telewizora jakieś peruwiańskie disco-polo. Głośne „umpa-umpa” sprawiało im chyba większą radość niż nam. Aż tak tęskno do cywilizacji nam nie było. Nadal chcieliśmy delektować się naturą i ciszą. Po chwili pędziliśmy wynajętym busem do kolejnego campingu. Wąskimi piaskowymi drogami dojechaliśmy do pola namiotowego. To też zajęło nam trochę czasu. Ale wszystko było tak solidnie zorganizowane, że nie mieliśmy minuty na rozmyślania. W miasteczku, do którego dotarliśmy mieścił się kompleks basenowy, który zaoferowano nam w ramach dodatkowej atrakcji. W gruncie rzeczy oznaczało to, że płaciliśmy za niego z własnej kieszeni. Nie zastanawialiśmy się ani minuty. Skorzystaliśmy, bo marzyła nam się przede wszystkim solidna kąpiel.
Szybko spakowaliśmy się w podręczne plecaki, na nowo zasiedliśmy w busie i po chwili wysadzono nas przed kompleksem gorących źródeł. To co zobaczyliśmy na miejscu, przeszło nasze najśmielsze oczekiwania. Był to najpiękniejszy ośrodek basenowy, jaki do tej pory widziałam. Nie spodziewałam się takiego miejsca w Peru, dodatkowo gdzieś na odludziu i za jedyne dziesięć złotych. Miejsce przypominało rajskie spa otoczone naturalną florą. Mogliśmy korzystać z różnej wielkości zbiorników wodnych wypełnionych wodą o różnej temperaturze. Krystalicznie lagunowa woda napełniała kamienne baseny podświetlane z każdej strony lampkami umieszczonymi a to w wodzie a to wśród zieleni tworząc dodatkowo romantyczy nastrój. Z wszechobecnych skałek spływała wrząca woda. Marząc o saunie wskoczyliśmy do skalnej wanny z taką właśnie gorącą wodą. Trzeba przyznać wytrzymanie w niej dłuższej chwili graniczyło z cudem, więc jak poparzeni wyskakiwaliśmy po kolei pod „naturalny” mroźny wodospad spływający z innej góry.
O zmroku wszystkie źródła podświetlono. Zachodzące za góry barwne słońce rzucało ostatnie promienie na drzewa mango i bananowca porosłe okolice. Odpoczywaliśmy na rozłożonych tu leżakach. Inni turyści kończyli ten dzień w ekskluzywnych barach z egzotycznymi drinkami na terenie kompleksu. Nasza skóra solidnie wymoczona w wodzie i kurcząca się niczym rodzynka zażyła jeszcze ostatniej kąpieli w drewnianych kabinach, których nie dało się nawet zliczyć.
PERUWIAŃSKIE SHOW
Wieczór uwieńczony wspaniałą kolacją przygotowaną przez kucharza Jacoba nie mógłby się lepiej zakończyć. A jednak nadal nas zadziwiał, bo znikąd pojawił się mieszkaniec campingu – mała małpka kapucynka żwawo skacząca nam po głowach i kradnąca kostki cukru z cukierniczki. A że jedna z uczestniczek wyprawy obchodziła tego dnia urodziny, na stole po posiłku wylądował ogromny tort i rum. My z tego drugiego musieliśmy zrezygnować, bo przyjmowaliśmy kolejną dawkę leku malarycznego. Później okaże się, że bez sensu się nim truliśmy. Niestwierdzono tu przypadków malarii a tak silne leki miały ogromny wpływ na organizm, wielokrotnie nieprzyjemny, głównie następnego dnia. Nasza decyzja spowodowana była faktem, iż tydzień później planowaliśmy ruszyć w tygodniową podróż w głąb dżungli peruwiańskiej a tu już obawialiśmy się nalotów tej groźnej choroby.
Nie minęła chwila jak z wioski przyszła jakaś rodzina (ojciec z paroma młodymi synami), by wykonać dla nas przedstawienie. „Uzbrojeni” w instrumenty muzyczne zaczęli odstawiać jakąś sztukę połączoną ze śpiewem. Niestety Bozia nie obdarzyła ich zdolnościami wokalnymi, ale wielkie zaangażowanie wyrysowane na ich twarzach, powaga i chęć zarobienia grosza roztopiły nasze serca. Zatem zrobiliśmy zrzutkę na napiwek. Było bardzo sympatycznie.
Mimo strachu przed ogromnymi mrówkami drepczącymi przy i po naszych namiotach, zasnęliśmy w oka mgnieniu nieugryzieni przez żadnego insekta.