Nadszedł oczekiwany przeze mnie i wymarzony dzień naszej wyprawy. Ruszaliśmy właśnie w pięciodniowy trekking uwieńczony odkryciem Machu Picchu. Coś, co śniło mi się nie raz by doświadczyć, właśnie się spełniało. Rano w hostelu pożegnaliśmy się z Arturo. Była czwarta rano. Punktualnie o określonym czasie przyjechała po nas taksówka wynajęta przez agencję. Zawieziono nas do miejskiego autobusu wypchanego po brzegi tubylcami i naszą dziewięcioosobową grupą z przewodnikiem, z którymi przyszło nam spędzić kolejne parę dni. Podróż wydawała się nie mieć końca. Po paru godzinach dotarliśmy do miasteczka Molliendo (jeśli dobrze zapamiętałam nazwę). W trakcie jazdy na wysokościach i nad ogromnym urwiskiem trochę nas wytrzęsło, ale mnie przy okazji uśpiło lepiej niż kołyska, więc długi czas przeprawy szybko minął a widoki za oknem zrekompensowały turbulencje.
OSTATNIE PRZYGOTOWANIA
W miasteczku zjedliśmy śniadanie a nasz przewodnik Fabian robił wszystko byśmy stworzyli fajną ekipę na czas podróży, niczym rodzina. Padło, że grupa będzie się nazywać Inti, czyli Słońce. Jakimś dziwnym trafem, nie wiedzieliśmy, że trasa będzie wynosić ok. 100 km, które mieliśmy do pokonania na własnych nogach przez pięć dni. Poinformował nas o tym Fabian. Dodatkowo noclegi odbywały się w mało sprzyjających nam warunkach, bo znowu na dużych wysokościach (ok. 4000 m n.p.m.). Niestety fizycznie to nie był mój dzień. Akurat dziś dopadła mnie „kobiecość” i ledwo dotarłam do campingu. Po drodze wysiadł mi kręgosłup a dokładnie przestałam odczuwać czucie w krzyżu i klęłam pod nosem docierając ostatkiem sił do namiotu.
Ale od początku… Tak jak wspomniałam była nas dziewiątka. Poza nami były trzy osoby ze Skandynawii, małżeństwo z Danii oraz dwie Brytyjki. Po wspólnym posiłku zapakowano nasze bagaże na muły i z podręcznymi plecakami ruszyliśmy w górę miasteczka. Po drodze Fabian zakupił liście koki, które proponował brać, gdy zarządzi. Dla naszego dobra:).
SZLAK NA WYSOKOŚCIACH
Rozpoczęliśmy spokojne podejście poza obrzeżami miasta cały czas żując kokę. Żużlową drogą mijali nas tubylcy na koniach, osłach czy mułach. Wyprzedzili nas też nasi osobiści tragarze. Poza tym, że musieli te pięć dni również pokonać na własnych nogach, to na każdym postoju czekało ich jeszcze przygotowanie solidnych posiłków dla grupy a na końcu rozbicie campingu. Gdy docieraliśmy na miejsce namioty już stały.
Rosnąca dookoła zieleń była egzotyczna, urozmaicona, niesamowita. Większość widziałam po raz pierwszy w życiu, ale niezmiennie pojawiał się tu też kwiat łopianu, który obrastał wioskę mojej babci, przypominając mi tym samym dzieciństwo. Idąc szarawą drogą skracaliśmy ją sobie pnąc się w górę stromymi kamienistymi zboczami opływającymi błotem. Te momenty najbardziej nas wykańczały a wysiłek potęgował brak tlenu powodowany oczywiście wysokością.
Zachwycaliśmy się niecodziennością i odmiennością otoczenia, a nawet najprostsze zdarzenia wywoływały uśmiech na twarzy. Spragnieni dotarliśmy do pierwszego przystanku, zasiadając pod rozsypującą się drewnianą wiatą, która stanowiła przydrożny sklepik. Można tu było wydać sola na zasłużony zimny napój. I normalnie pewnie zafundowałabym sobie schłodzoną colę, ale skusiłam się na nietypowy przysmak zwany „Inka Kolą”. Żółtawa oranżada stanowiła tu jakoby konkurencję amerykańskiej coca-coli. W spokoju kontemplując dziewiczą przyrodę, majaczący w oddali szczyt Salkantay, pod którym mieliśmy spędzić pierwszą noc, uśpiliśmy swoją czujność przed krwiożerczymi muszkami. Niby małe a dziabały tak zażarcie, że po chwili nogi obrosły w wielkie swędzące bąble, które później zmieniały się w opuchnięte rany napełnione jakimś dziwnym płynem. Nawet repelenty, w które byliśmy wyposażeni nie działały na te bestie. Trzeba było szybko ruszyć się z miejsca, by nie pożarły nas żywcem.
Szliśmy dalej niby prostą żużlową ulicą bez żadnych wzniesień, po której jeździły samochody terenowe, ale dawno nie byliśmy tak wykończeni. Trasa liczyła jakoby osiemnaście kilometrów a wydawała się nie mieć końca. Wędrowaliśmy nad doliną usłaną wysokimi soczystymi trawami obsypanymi tęczowymi kwiatami polnymi. W oddali pasło się bydło i osły a nad głowami przelatywały brązowe i błękitne kolibry. Ledwo można było dojrzeć okiem te szybkie stworzenia, ale raz udało się uchwycić jednego na fotografii, gdy spokojnie zasiadł na gałęzi. Gdyby nie fakt, że widziałam go wcześniej w „lotnej akcji” szybko machającego skrzydełkami, nie rozpoznałabym w tym bezbronnym „skrzacie” najmniejszego ptaka świata.
Po paru godzinach mozolnego trekkingu dotarliśmy do pierwszego przystanku na pagórku, gdzie pod wiatą przygotowano nam obiad. Na talerzach wylądowała warzywna zupa a na drugie kotlety z ryżem i sałatką. Pyszności! Potem mała siesta - wszyscy zalegli na kocach rozłożonych na trawie. Najśmieszniejszym była tu toaleta, za którą trzeba było płacić. Wyglądała jak zwykły wychodek, gdzie – żeby „spuścić wodę” – trzeba było z niego wyjść, podejść do pobliskiego szlaucha, z którego ledwo ona leciała, „nakapać” w wiadro i wlać do sedesu..:).
POKONAĆ SŁABOŚCI
Nieprzytomnie zmusiliśmy się do dalszego wysiłku i kolejnych godzin spaceru szczytami wzgórz. Ledwo przebieraliśmy obolałymi nogami i ostatkiem sił pokonywaliśmy kilometry człapiąc na końcu grupy. Przed samym campingiem roztaczał się teren luksusowego hotelu. Zbliżał się zmrok, ale w umieszczonym niedaleko jacuzzi dojrzeliśmy grupę zadowolonych bogaczy. Noc kosztowała tu podobno około trzystu dolarów amerykańskich. Zmęczony Krzysiek rzucił z przekąsem:
- Pewnie są bogaci, brzydcy i grubi. Wstydziliby się tak obnosić z tym luksusem, kiedy my tacy zmęczeni musimy na to patrzeć…
W końcu!!! Dotarliśmy. Namioty czekały już na nas rozstawione. Musiałam szybko rozłożyć sobie śpiwór, by choć przez chwilę poleżeć. Miałam chęć już nigdzie nie chodzić. Dawno tak mnie nie bolały plecy. Myślałam, że już się nie podniosę. Ale że po chwili poczułam lekkie dreszcze, poszliśmy do pobliskiej wiaty, gdzie kucharz na rozgrzewkę przygotował nam kakao. Nawet nie zdawałam sobie sprawy, że o nim marzyłam. Grupa siedziała ubrana na cebulę w boliwijskich czapach i rękawicach, ściskając w dłoniach rozgrzane kubki. Na drewnianych stołach rozstawione były świece a zza namiotu dochodziły zapachy zbliżającej się kolacji. Na stół trafił dwudaniowy posiłek i trzeba przyznać, że nasz kucharz faktycznie super gotował a potrawy wyglądały jak z najlepszej restauracji. Od tej pory do każdego posiłku dostawaliśmy kubek gorącego rumianku na lepsze trawienie. I prawdopodobnie po to, by choć w najmniejszym stopniu chronić nieprzyzwyczajony do nowości kulinarnych europejski żołądek.
Bez prysznica (bo go tu nie było), padliśmy jak betki. Dawno tak nie marzyłam o pozycji horyzontalnej, nieważne czy będzie twardo czy zimno. Było chłodno, więc nawet nie zrzuciliśmy okrycia noszonego przez cały dzień. Chłód prawdopodobnie napływał z majaczącej w oddali ośnieżonej góry Salkantay i wysokości, na której przyszło nam spać.