W KOŃCU NA SZCZYCIE!

O świcie w zupełnych ciemnościach obudził nas Pablo świecąc latarką w szczeliny bambusowego domku. Szybko założyliśmy swoje latarki na głowy i dopakowywaliśmy plecaki. Z rana nie było przewidziane śniadanie poza gorącą herbatą z koki, która miała dodać nam sił przed wyczerpującymi godzinami podejścia.

 O świcie w zupełnych ciemnościach obudził nas Pablo świecąc latarką w szczeliny bambusowego domku. Szybko założyliśmy swoje latarki na głowy i dopakowywaliśmy plecaki. Z rana nie było przewidziane śniadanie poza gorącą herbatą z koki, która miała dodać nam sił przed wyczerpującymi godzinami podejścia.  Rozpoczęliśmy mozolne wejście po stromych zakrętach kanionu. Początkowo zaspane płuca potrzebowały sporo czasu, by się rozszerzyć, więc dyszeliśmy jak lokomotywy. Grubo ubrani powoli zaczęliśmy zrzucać kolejne warstwy odzienia. Mieliśmy w perspektywie podobno cztery godziny podejścia a już po jednej byliśmy wypruci. Staraliśmy się zatem nie myśleć o czasie tylko delektować miejscem, w którym się znaleźliśmy. Plusem było wchodzenie o poranku, gdy nie doskwierał upał a góry spowite były cieniem.

Mozolne podejście

Byliśmy dumni ze swojej kondycji, a mimo to prawie wszystkie grupy nas minęły. Nie wiem, ale chyba coś brali:). Niektóre osoby jechały na osłach. Najbardziej jednak zadziwiali przewodnicy, którzy urządzali sobie niepisany wyścig między sobą skracając niejednokrotnie drogę jeszcze bardziej pionowymi podejściami. Na ostatnich metrach miałam wrażenie, że zatrzymywaliśmy się dosłownie co chwilę.   A to żeby przegryźć batona czy krakersa, czy napić się wody.

Idąc powoli w górę padnięta mówię do Krzyśka:

- O rany, złapała mnie kolka… –  Ledwo sapiąc ze zmęczenia.

- Czy nie uważasz, że to znamienne? - Spytał Lisek.

- Jak to?? - zapytałam nie rozumiejąc niczego.

- Złapała cię kolka w Kanionie Colca:). 

Rzuciliśmy okiem na kanion, doładowaliśmy akumulatory i po dwóch godzinach i czterdziestu pięciu minutach byliśmy na szczycie. Wśród grupy młodych ludzi uwiecznialiśmy moment wieloma zdjęciami. Szybko zmieniliśmy mokre ciuchy i tempem ruszyliśmy do knajpy w Cabanaconde, gdzie  czekało nas treściwe śniadanie. Każdy posiłek po takim wysiłku smakuje ze zdwojoną siłą, ale jak jeszcze jest to jajecznica i świeże bułeczki z dżemem to tym bardziej:).

Powrót do Arequipy

Kolejnym przystankiem tej podróży, choć już na szczęście pokonywanym autobusem, było Chivay (stolica tego regionu), gdzie skorzystaliśmy z gorących źródeł. Wydawało się to bynajmniej niedorzeczne przy tak słonecznej pogodzie, ale skorzystaliśmy, bo marzyliśmy o kąpieli a gorąca woda sprzyjała szybszemu pozbyciu się zakwasów w mięśniach. Po godzinie pluskania zawieziono nas do centrum miasteczka, gdzie już za „swoje” mogliśmy zakupić sobie obiad. Sprytnie zaprowadzono nas chyba do najdroższej knajpy w okolicy o wyglądzie i cenach europejskich. Wiedzieliśmy, że można zjeść zdecydowanie taniej i nie mniej dobrze. Razem z grupką innych osób, która miała podobne przemyślenia, poszliśmy w głąb Chivay w poszukiwaniu jakiegoś posiłku za parę soli. I znaleźliśmy za pięć złotych. Knajpa nie robiła może wielkiego wrażenia, a w Europie być może przykułaby uwagę sanepidu, ale jedzenie okazało się być dobre, sycące i jak u babci. Dodatkowo stołowali się tu tubylcy, więc miejsce było sprawdzone. Zyskując trochę na czasie poszliśmy na spacer. Na głównym placu w oko rzuciła się nam dziewczynka ubrana w regionalne strojne ubranie a przy jej nogach leżały młode lamy. Bardziej interesowały mnie słodziutkie zwierzaki niż ta mała, ale to jej trzeba było zapłacić, by łaskawie do zdjęcia zapozowała.

Wracając do Arequipy przysnęliśmy. Kierowca zatrzymał się jedynie w trzech miejscach, by turyści mogli zrobić jeszcze parę ujęć. A były to: urwisko w ziemi – taka ciągłość kanionu, najwyższy punkt okolicy wynoszący prawie 5000 m n.p.m.(tu odczuwalny był wyraźny chłód wysokościowy) oraz stada alpak.

Wróciliśmy do komfortowego i ciepłego łóżeczka hostelu, który opuściliśmy trzy dni temu a w którym pozostawiliśmy część swojego bagażu. I jak się później okazało również telefon komórkowy. Leżał na niepościelonym łóżku a uczciwa sprzątaczka zaniosła go na recepcję. Byłam pod wrażeniem tej uczciwości. Po czym włączyliśmy telewizor i zasnęliśmy:).

Rano odczytaliśmy w telefonie mnóstwo wiadomości od znajomych i rodziny, by nie jechać do Meksyku, gdyż na całym świecie trąbili o pandemii świńskiej grypy opanowującej ten kraj jak i powoli przenoszącej się w stronę USA. Cudownie! Najpierw panika przed dengą, teraz rozmyślania o zmianie planów podróżniczych dotyczących Meksyku i możliwości spotkania się tam ze znajomymi, którzy pod koniec maja mieli dołączyć do nas na trzy tygodnie. Cóż.. mieliśmy jeszcze na to prawie cały miesiąc. Liczyliśmy, że może do tego czasu wszystko się ułoży.

Leave a Reply

Your email address will not be published. HTML code is not allowed.