Irytacja wymalowana była na naszych twarzach. Najpierw zafundowano nam dwugodzinne oczekiwanie na rozpoczęcie się wyprawy, co o tak wczesnej porze nie należało do wielkich przyjemności. Po chwili upychano nas na ostatnich wolnych miejscach ogromnego autobusu, mimo iż z przekonującą pewnością w głosie zapewniano w agencji, że do kanionu przetransportują nas małym busikiem z, co najwyżej, ośmioosobową grupą. Czyżby ktoś wprowadził nas w błąd? Obawiałam się kolejnych niespodzianek. Na szczęście potrzeba snu była silniejsza od porannych dywagacji. Zasnęłam.
Początki wyprawy do kanionu Colca
Gdy blask wpadających przez okno promieni słońca jednocześnie oślepił zamknięte jeszcze powieki dodatkowo ogrzewając ciała po chłodnej nocy, otworzyłam oczy. Minęło parę godzin szalonej jazdy a autobus nie zwalniał. Właśnie pędził nad kanionem, bądź ogromną wyrwą w ziemi, która wskazywała na fakt coraz bliższej jego obecności. Było soczyście zielono, a widziane z lotu ptaka poletka uprawne tworzyły wzór niczym porozrywane szmatki zszyte w niezdarny, choć zadziwiający estetycznie obrus.
Niektóre „kwadraty” porośnięte były chudymi wysokimi kaktusami. Pędząc po żużlowej drodze zostawialiśmy po sobie tumany kurzu. Niewzruszenie wyłaniały się z nich idące poboczem postacie ze stadem krów czy osiołków. Z początku pojazdu wypatrzył nas Pablo, który na „trzeźwo” postanowił raz jeszcze się nam przedstawić. Śmiejące się, duże brązowe oczy przewodnika nie pozwalały długo się gniewać. Zresztą prawdopodobnie nie wiedział o agencyjnych „obiecankach-cacankach”, albo takowe zapewnienia były na porządku dziennym jak zwykłe powitanie na ulicy. Zadziwił, a jednocześnie zachwycił nas wiadomością, że przez kolejne trzy dni trekkingu będzie naszym osobistym przewodnikiem i jedynie we trójkę będziemy odkrywać dno Kanionu Colca. Autobus zebrał grupy ludzi z innych agencji, co pozwalało im ograniczyć koszty. Ta wizualna zmyłka dobrze im wyszła. Nabraliśmy się, ale i buzie chętniej odparły uśmiechem. Zaciekawiona znowu wróciłam do delektowania się bujnymi pejzażami roślinnymi. Odniosłam dziwne uczucie, jakby ziemia zapadła się tu do swego wnętrza, lecz to bynajmniej nie buchało piekielnym żarem, czarną otchłanią, w głębi której było tylko jądro ziemi. Porównując te rejony do amerykańskiego Wielkiego Kanionu, obfitującego w odcienie rozżarzonej czerwieni, nie mogłam pojąć, jak na takiej głębokości mogło cokolwiek rosnąć. Otóż mogło… Zejście do dna Kanionu Colca rozpoczynaliśmy z wysokości około 3000 m n.p.m., więc na dole panowały dopiero „normalne” warunki, w jakich my Europejczycy zwykliśmy funkcjonować na co dzień.
Wszystko takie tanie, że aż niewyobrażalne. Menu al dia można było skonsumować za maksymalnie pięć złotych, a trzydniowa podróż eksploracyjna kanionu kosztowała nas 170 złotych od łebka. Na każdym kroku doszukiwałam się jakichś haczyków. Poza koniecznością dźwigania swojego bagażu przez czas trwania wyprawy, wszystko zorganizowane było na tip-top. Organizator wymagał jedynie poddania się narzuconemu z góry planowi. Czyli idziesz za przewodnikiem, z przyjemnością wsłuchując się w jego edukacyjne historyjki a na postoju raczysz się podstawianymi pod nos posiłkami niczym spod ręki wytrawnego wyśmienitego kucharza. Błogo zasiadłam przed drzwiami restauracji z lepianki, w której przyszło nam jeść pierwszy posiłek. Z Copanaconde autobus wracał do Arequipy zostawiając grupy traperów w rękach ich przewodników. Stąd czekało nas mozolne zmierzanie do dna tej najgłębszej wyrwy świata na własnych nogach. Otaczał mnie iście swojski obrazek. Było cicho a mimo lekkiej porannej rześkości powietrza, słońce powoli dawało o sobie znać paląc nieposmarowane jeszcze kremem ochronnym wystające spod ubrań białe części ciała. Przed restauracją stały wiejskie domostwa otoczone drewnianymi, spróchniałymi płotami. Za tym najbliższym zza dziurawej belki dojrzałam oko ciekawskiego osła. Po chwili pluszowy zwierzak zaczął donośnie porykiwać. Nad głową latały mi muchy. Być może gringo charakteryzował się innym, ciekawym dla owada zapachem. Zewsząd docierały do mego nozdrza gnojowe aromaty. Czekaliśmy na śniadanie, które dla dużej grupy ludzi przygotowywali właściciele knajpki. Ale to, co wylądowało na stole przypominało bardziej dwudaniowy obiad niż lekką przekąskę. Nie dziwota, że to tak długo gotowali. Skupiłam się na opisywaniu ostatnich wydarzeń tego poranka. Jedyny dyskomfort, jaki odczuwaliśmy w początkach wyprawy to umyślne lub celowe zachowanie Pabla polegające na zapominaniu o oddaniu nam reszty za bilety, które trzeba było zakupić przed wjazdem na tereny Colca. Było to zaledwie trzydzieści złotych, ale przy tych realiach, naszym długo planowym oszczędzaniu i racjonalnym zarządzaniu budżetem, przymusowy wyskok cenowy powodował niesmak. Oczywistym było, że chłopak dostanie od nas napiwek, lecz nie wiedzieliśmy, jak traktować takie zachowanie. Staraliśmy się nie nakręcać i korzystać pełną piersią z tego, co dawała przyroda, miejsce i czas. Z Pablem rozprawimy się na swój sposób, wyszukany, kombinatorski, by się nie spostrzegł. Tylko na co nam te sytuacje? Po co myśleć o intrygach, zamiast skupiać się na raju?
Cruz del Condor…
stanowił pierwszy przystanek na drodze nietypowych atrakcji oraz punkt obserwacji sunących nisko nad głowami kondorami. Usytuowane nad kanionem obserwatorium tętniło życiem mimo porannych godzin. Gdy wysiadłam z autobusu, lekko mrużąc oczy od palącego słońca, usłyszałam donośny gwizd dobiegający jakby z każdej strony. Przechodząc koło strojnie ubranych Peruwianek sprzedających, jak na jarmarku, a to kawę z termosu, a to jakieś tradycyjne przysmaki, pod nogami ujrzałam pomykający cień ogromnego ptaka. Nad głową przeleciał kondor. Gdybym nie wiedziała, że tego typu zjawisko będzie nam dane zaobserwować, przelękłabym się niespodziewanym natarciem. To jednak nie żaden kit – pomyślałam będąc przekonaną, że może gdzieś w oddali ujrzę mikroskopijny zarys niesamowitego okazu. Jak na dłoni, bez wsparcia lornetek, widziałam różne odmiany tego ptaka. Zniżały się tak nisko, że przez głowę przeszła mi myśl, czy oby nie polują na ludzi.
Radosne okrzyki gapiów przypominały, że to dzieje się naprawdę. Cruz del Condor stanowił również wspaniałe miejsce do podziwiania dna Colca. Roślinność na dole przypominała zielone mikro-kropki. Faktycznie było głęboko. Zrzuciłam nogi nad urwiskiem wdychając mroźne powietrze. Krzysiek biegał za mną zachwycając się ogromem gór i tego, że zaraz będziemy zmierzać w głąb kanionu. Z otwartą buzią, podobnie do połowy turystów, podziwiał tę kolorową otchłań. Obrzeża porastały egzotyczne kwiaty, od kaktusów po różnokolorowe odmiany widziane pierwszy raz w życiu.
- Pablo, pamiętasz o pieniążkach dla nas? – Rzucił sennie i z głupia franc Krzysiek.
- Si, si..- Odrzekł niewzruszenie i pobiegł do autobusu. Bynajmniej nie po to, by je dla nas wygrzebać.
- Zaraz mnie szlag trafi! – Krzysiek z naburmuszoną miną kupował aromatyczną kawę. – Albo udaje głupiego, albo wydaje mu się, że ma do czynienia z głupimi.
- W ostateczności nie damy mu napiwku mówiąc, że w końcu sam sobie go wziął. – Wpadłam na świetny pomysł.
- Ale ja w takiej sytuacji w ogóle nie czuję, by on na niego zasłużył. – Oboje wiedzieliśmy, że wzajemne nakręcanie się w tych negatywnych emocjach do niczego pozytywnego nie prowadzi. W końcu zjawiliśmy się tu w innym celu – by przeżywać całym sobą przygodę, o której tak długo marzyliśmy.
- Dobra Krzysiek. Koniec! Za długo myślałam o Peru, by teraz zepsuć sobie jego obraz jakimś młodym cinkciarzem. Prędzej czy później się na tym przejedzie, a nas na szczęście stać na taki nieplanowany wyskok finansowy. Nie dostanie napiwku i już. Wielkie mi co.. – Weszłam do środka autobusu wraz z tłumem młodych traperów, w oczekiwaniu na kolejny przystanek w Copanaconde. Złe wrażenie wzmagało się w nas, ale Pablo cały czas dobrze grał udając, że nic się nie stało.
W Copanaconde
Przed oczami przeszły mi dwie babulinki pochylone od ciężaru pakunku dźwiganego na plecach. Z podziurawionego płótna wystawały wysokie źdźbła liści kukurydzy. Pablo zawołał do stołu. Pyszna, zielona, kremowa zupa z peruwiańskim przysmakiem - papa rellena w akompaniamencie ryżu i buraczków, uwieńczone zostały herbatą mate de coca. Napojem był wywar z liści koka a w praktyce suche liście koki, które jeszcze jakiś czas temu żułam uparcie w Boliwii, zalane wrzątkiem. Smakowało to jak… bezsmakowa woda z delikatną nutą suszonych pestek dyni. Czy taki wrzątek nie zabija właściwości „narkotycznych” tego specyfiku? Przechodzący koło stolika Pablo, „przypadkowo” został zaczepiony przez Krzyśka i po raz kolejny poproszony o zwrot pieniędzy. Z wyrysowanym zdziwieniem, pomieszanym z oburzeniem oddał naszą resztę. Dyskomfort domagania się swojego w końcu odszedł. Byliśmy w punkcie wyjścia a przewodnik był zdziwiony. Może niejednokrotnie zapominał oddawać swoim podopiecznym pokaźnej reszty a ci w końcu zrezygnowani odchodzili. My ceniliśmy sprawiedliwych ludzi, hojnie doceniając potem ich dobroć. Trzeba było jednak było taką osobą być. Może biały człowiek od zawsze kojarzony był z dobrobytem a innym należało się choć trochę jego dobytku. Nie miałam zamiaru godzić się z tymi stereotypami.
Mozolne zejście w dół
Nasyceni ogromnym posiłkiem, ruszyliśmy w drogę mijając kolorowe i klimatyczne uliczki Copanaconde. Gdy tylko minęliśmy granice miasteczka, wyrósł przed nami dziewiczy krajobraz zielonawych gór ze śnieżnymi czapeczkami u szczytów, na tle których barwnie wyrastały pola pożółkłej kukurydzy. Mimo że przybyliśmy tu wypchanym po brzegi turystami autobusem, na szlaku byliśmy kompletnie sami. Czasami natknęliśmy się na jakieś żywe istoty. Najpierw był to podśpiewujący pod nosem, biegnący z bacikiem i radiem zawieszonym na szyi chico (młodzieniec) zapędzający konie do wioski.
Innym był to pies, który aż do dna kanionu towarzyszył nam swoją obecnością. Nie żebrał prowiantu. Wymagał tylko pogłaskania, miłego głosu i skrycia się od czasu do czasu w orzeźwiającym cieniu. Przystanął przy krawędzi kanionu spoglądając na swoich nowych właścicieli. Oczy same mu się śmiały. Pablo wskazał nam pomnik wyrastający na środku drogi. Usypany był z kamieni, a na jego szczycie wbity stał krzyż. Gdzieniegdzie wystawały z niego posuszone wiązanki kwiatów.
- To pomnik Pachamamy, Matki Ziemi. Peruwiańczycy w ofierze oddają jej pierwszy „kęs” jedzenia albo „kroplę” napoju przed spożyciem. Dziękują jej tym samym za dary jakie im daje. – Chłopak poważnie przedstawiał historię i zwyczaje swojego kraju. Spojrzał w dół kanionu wskazując wąską, seledynową wstążkę rzeki połyskującą na dnie. Nad trójwymiarową wyrwą wznosiły się groźne góry. – Tam zmierzamy. Zaraz zobaczycie mały most na dnie. Przejdziemy przez niego na drugą stronę kanionu i tam czeka nas pierwszy nocleg. A te małe połyskujące kropki po drugiej stronie góry to domki i różne wioski. – Czekał nas czterogodzinny trekking w dół, obciążający kolana dodatkowo obarczone ciężkimi plecakami. Wszystko w narastającym, z każdą minutą, upale. Na wspomnienie trudnej wyprawy w głąb Grand Canion w USA, na czole wystąpiły mi siódme poty. Czy tu będzie podobnie? Nie ma co się zamęczać takimi rozmyślaniami. Czas ruszyć w dół, póki nie nastało jeszcze południe, najcieplejsza pora dnia. Mimo, iż ruszając w podróż po Ameryce Południowej nastawialiśmy się na używanie tylko języka hiszpańskiego, miłym stanowił fakt, że Pablo bardzo dobrze mówił po angielsku. Uniknęliśmy domyślania się, co może mieć na myśli. Tym bardziej, że wielokrotnie opowiadał o dość specyficznych kwestiach jak na przykład wymyślnych gatunkach roślin. Widoki choć trochę rekompensowały coraz większy wysiłek. Z każdym krokiem bagaż zdawał się być cięższym. Ze względu na drobniejszą budowę niosłam mniejszy, dziesięciolitrowy plecak wypełniony paroma butelkami litrowych butelek wody. Podczas tak wyczerpującego trekkingu trzeba było dbać o dostatnią ilość płynów. Mieliśmy gwarancję, że gdy butelki staną się puste, Pablo napełni je oczyszczoną specjalnymi tabletkami wodą. Krzysiek niósł swój siedemdziesięciolitrowy plecak wypchany głównie ciuchami na kolejne dni i skromnymi przegryzkami.
Życie w Kanionie
Szliśmy dalej.. Z każdym krokiem coraz bardziej bolały nogi, kolana odmawiały posłuszeństwa, a plecy uginały się od ciężaru bagaży. Każdy nawet najkrótszy odpoczynek uwieńczany był łykiem wody czy kawałkiem energetycznego batona. Krętymi zboczami mijaliśmy coraz to dziwniejszą roślinność, stada owiec obwieszone w głośne dzwoneczki i szybujące nad głowami ptactwo. Nitka rzeki na dnie kanionu zwiększała swe rozmiary.
- Ten odcinek w dół i na górę pokonują praktycznie codziennie. – Mijaliśmy co jakiś czas prawie że biegnących przed nami drobnej postury i w różnym wieku autochtonów. Byliśmy pod wrażeniem ich kondycji, siły i prostoty. Kondycja i siła zrodziły się z faktu, że trudna trasa była dla nich niczym spacer po parku, pokonywanym codziennie od maleńkości. Przywykli do tego. Nie było to niczym wyjątkowym w ich głowach. Człowiek mógł się tylko obśmiać ze swych ubrań bogatych w przeróżne systemy oddychające, zapobiegające przeziębieniu od własnego potu czy ułatwiające jakoby trening. Peruwiańczycy kilkukrotnie szybciej pokonywali ten odcinek biegnąc zaledwie w obdartych, zniszczonych klapkach. Niejednokrotnie nieśli na swych barkach produkty codziennego użytku tak bardzo potrzebne na dnie kanionu, gdzie poza tym, co uprawiają, nie ma dostępu do niczego innego. – Niestety Peruwiańczycy cierpią na starsze lata na reumatyzm. Warunki klimatyczne i ten niewyobrażalny wysiłek każdego dnia… – Pablo jakby czytał w naszych myślach, widząc nas zadziwionych a zarazem zachwyconych takim stylem życia. Prawdopodobnie zachwyt szybko by opadł, gdyby do zwykłego sklepu po bułki człowiek musiał biegać parę godzin przez wielką górę przed domem. – O ich wyśmienitej kondycji świadczył fakt, że co roku odbywał się tu pewnego rodzaju maraton. Do kanionu zjeżdżają sportowcy z całego świata, by sprawdzić swe siły w takich warunkach. Nawet najlepszy zawodnik ma jednak gorszy prawie dwukrotnie wynik od Peruwiańczyka. – Zdziwienie nie słabło. Z każdą historią buzie bardziej nam się otwierały. Wszystko było takie nowe, naturalne a jednak niezwykłe w tej swojej niepowtarzalności. Trekking stawał się przyjemniejszy a my odporniejsi na zmęczenie i ból. Za chwilę młody przewodnik opowiedział, jak mieszkańcy dna kanionu radzą sobie z codziennością a głównie z nieprzewidzianymi przypadkami upadku na zdrowiu. Raz w tygodniu w jednej z wiosek przebywał lekarz a chorzy na własnych nogach pokonywali niekończące się odcinki w jedną i drugą stronę, często w palącym słońcu. W kontrze z takim życiem, nasze przyziemne problemy stawały się mało istotne. Wstyd było nawet uznawać je za problem. Czułam, jakbym z każdym krokiem w głąb tego raju, uczyła się czegoś nowego od życia. To było wspaniałe odkrycie. I aby tego wszystkiego było mało, Pablo jak gdyby nigdy nic opisywał gatunki roślin mijanych przy drodze. Nie miałam pojęcia, że kwiaty o tak udziwnionych kształtach i właściwościach istnieją naprawdę. Jednak gdy ujrzałam z góry oazę, w której mieliśmy spędzić drugą noc, oniemiałam. Nie miało znaczenia, że miejsce stworzone było specjalnie na potrzeby turystów. Otoczone soczyście zielonymi palmami lazurowe baseny przypominały raczej miejsca spa z konspektów ekskluzywnych biur podróży. Nie tego spodziewałam się w Peru, które w Europie kojarzy się z biedą i czwartym światem.
Dziwnym wydawał się fakt, iż w tych wioskach na dnie kanionu dostęp do opieki medycznej był dość utrudniony. Raz na tydzień we wskazanym przez Pabla z góry punkciku kanionu stacjonował lekarz, który w tym czasie przyjmował wszystkich chorych z okolicznych wiosek (z dna kanionu). Do takiego miejsca nawet na dnie wąwozu trzeba było iść godzinami. Ludzie jednak byli tu do tego przyzwyczajeni. Nam wydawało się, że kondycja nas nie zawodzi, podczas gdy staruszkowie dosłownie biegali między nami ze swoimi osiołkami obładowanymi różnym towarem.
Już prawie, tuż, tuż…
W końcu dotarliśmy do rzeki. Zeszliśmy po kamieniach poniżej wiszącego mostu, by zanurzyć stopy w lodowatej wodzie. Przegrzane w trekkingowych butach domagały się tego. Była to wielka przyjemność i ulga! Czekało nas jeszcze ostatnie krótkie, strome podejście i już na „płasko” doszliśmy do wioski San Juan de Chuechu - pierwszej bazy noclegowej (w języku Quechua). To, co zobaczyliśmy po drodze przeszło nasze wszelkie oczekiwania..
Jeśli tak wygląda raj, to aż chce się być lepszym człowiekiem:). Mieniące się w słońcu kolby kukurydzy, bajeczne drzewa rozrzucające dookoła nici niczym watę cukrową i obrośnięte w owoce przypominające zielone jabłuszka czy dziko rosnące ogromne kaktusy. Z oddali cały czas dochodził nas szum rwącej rzeki. Pablo pokazywał mijane przez nas drzewa gruszy, awokado oraz takie, które porośnięte były..dynią. A my szliśmy z otwartymi ustami i rozbieganymi oczami wzdłuż strumyka między soczystymi zielonymi trawami.
Wioska była urokliwa niczym z broszur spa. Chaty murowane pokryte strzechą a gdzieniegdzie polne kwiaty w pastelowych odcieniach. Domków nie było tu dużo. Okazało się również, że w wiosce byliśmy jedynymi turystami. Czułam się jakbym cofnęła się w czasie do swego dzieciństwa i wakacji u babci. Odczułam dziwne wrażenie jakbym kiedyś była w tym kraju, mieszkała czy nawet się urodziła. Jakby takie dejavu. Czułam się tak swobodnie jak u siebie w domu.
W wiosce nie było elektryczności, ale przed naszym „pokojem” (małe murowane mieszkanko z łożem po środku i stolikami po bokach, na których stały świeczki) stała wiata oświetlająca otoczenie gdy nadszedł zmrok. Pablo wskazał nam prowizoryczną łazienkę z gorącą wodą. Na środku ogrodu stał bambusowy prysznic okryty ceratą. Pluskaliśmy się obolali jak dzieciaki. Nadszedł zmrok.
Zasiedliśmy pod wiatą naszego domku i oglądając gwiazdy sączyliśmy piwo (ja standardowo z colą). Delektowaliśmy się ciszą. Na podwórko przyszła młoda dziewczyna (mieszkanka wioski) ze słodkim brzdącem. Mały mnie zauroczył. Poczęstowałam gości krakersami, którymi się zajadaliśmy a potem porozmawiałam z mamusią brzdąca. Dziewczyna przeprowadziła się w te okolice do męża, który znalazł tu pracę. Trochę było jej samotnie, gdyż wcześniej żyła w tętniącej życiem stolicy – Limie.
Gdy już było ciemno Pablo zawołał nas na pyszny obiad (aromatyczną od ziół zupę a na drugie - grillowaną alpakę z frytkami i gotowanymi warzywami). Potem w ogrodzie wynalazł pachnącą cytryną roślinę (i nie była to trawa cytrynowa) i przyniósł jej listki do zaparzenia herbaty. Było uroczo… Zasypialiśmy przy świeczkach. Nad ranem by wyruszyć w chłodzie poranku miał wybudzić nas Pablo, gdyż po rozpakowaniu się okazało się, że jakimś cudem zaginęła nam komórka.
Fot. I dzień wyprawy do Kanionu Colca, 2009.