Pamiętaliśmy go z pierwszej wizyty trochę jakby przez mgłę, lecz było to tak egzotyczne, rajskie i dziewicze wspomnienie, że pragnęliśmy je powtórzyć. Tym razem jednak wbrew popularnej jednodniowej wycieczce, na którą kusiło się większość turystów, chcemy poczuć i pożyć w Tayronie trochę dłużej.
ORGANIZACJA POBYTU W PNN TAYRONA
Jak wspomnieliśmy we wcześniejszym artykule, do Tayrona można było przybyć z morza, głównie z Tagangi skąd rano odpływały wycieczki niewielkimi łajbami zawijającymi do zatok i plaż Tayrona. Ta jednodniowa wyprawa mogła dostarczyć wielu wrażeń, lecz niespokojne karaibskie wody mogły odebrać czar miejsca, stąd w ogóle jej nie rozważaliśmy.
Drugą opcją był poranny dojazd do bram parku, zazwyczaj do wejścia w kierunku Castilletes/ Canaveral - El Zaino (najdalej ku Palomino wysunięte wejście do Parku Tayrona). Bramy parku, które obecnie mocno przypominały wejście do filmowego Jurassic Parku, otwierano dla odwiedzających od godz. 8 do 17. W 2023 r. za jednodniową wejściówkę turysta zagraniczny płacił 73 zł oraz obowiązkowe ubezpieczenie na terenie parku 5 zł/dzień. Nie honoruje się tu innych ubezpieczeń. Na terenie samego parku faktycznie ujrzymy parę medycznych punktów, gdyby coś niebezpiecznego dla naszego zdrowia miało się wydarzyć. Przejazd autobusem z marketu w Santa Marta do wejście do parku zajmowało około 40 minut i był to kosz ok. 12 zł/osobę.
Decydujemy się na 5 nocy w PNN Tayrona, co wzbudza zaskoczenie wśród “mieszkańców” (czy poprawniej rezydentów) parku. Pokonujemy ten sam odcinek drogą, wspomniany powyżej, lecz obładowani jesteśmy w przekąski, orzechy, kartoniki z mlekiem roślinnym (mają niesamowite mleko roślinne w kartonikach, słodzone), i tyle litrów wody pitnej, ile jesteśmy w stanie udźwignąć. Na terenie parku sklepów nie ma tuż przed jej wejściem ceny są wyższe na wszystko nawet od tych w Polsce. Bo skoro nie ma alternatywy, to kupujesz albo nie. Tu nawet nikt się nie targuje. Z ciekawości: 5 l baniak kosztuje 10 zł (gdzie ten sam baniak w Tagandze 2-3 zł).
NOCLEGI NA TERENIE PARKU
Z tym mieliśmy największy problem, bo typowe przeglądarki typu booking.com nie oferują ich wewnątrz parku, także nie dajcie się oszukać na to. Te właściwe (za bramą) odnajdziecie albo w dobrych przewodnikach, na blogach podróżniczych, z polecenia na miejscu (jeśli ktoś faktycznie posiada tam znajomego). Tym samym trafiamy na informacje o campingu w Castilletes (pierwszej na wschód wysuniętej plaży PNN Tayrona). Jedynym porównaniem staje się ekskluzywny resort z bungalowami w pobliskiej Canaveral, gdzie za domek płaciło się w tym czasie ok 1500 zł/ noc. Zdawaliśmy sobie sprawę z wyższych cen na terenie parku, ale gdy trafiliśmy na profesjonalną stronę campingu Castilletes, ocenianego za najlepszy z rankingu - bodajże - z 2019 roku aż nas zamurowało. Piękny, dziki, palmowy teren z luksusową restauracją nad basenem, część namiotowa, hamakowa, pokoje 2-4 osobowe, WiFi, śniadanie w cenie. A to wszystko, w raju, za 330 zł/naszą trójkę. Jak na Kolumbię to i tak była wygórowana cena, ale dodatkowo byliśmy w raju i jednorazowe przekroczenie bram parku nie nakazywało nam płacić codziennie za bilet do parku, jedynie ubezpieczenie na czas pobytu. Mogliśmy, w skrajnych sytuacjach, nie posiadając już wody, czy potrzebnych produktów (które na terenie Castilletes sprzedawano jeszcze drożej) przejść przez bramę parku informując strażnika, że “na chwilę”, kupić w pobliskich sklepikach co trzeba i wrócić na ważnym bilecie z pierwszego dnia.
Zdecydowaliśmy się na rezerwację 3-osobowego pokoju w tymże miejscu. Kontaktując się przez stronę z recepcją, otrzymaliśmy wskazówki jak wpłacić zadatek, potwierdzono warunki pobytu oraz informując o cenach pozostałych posiłków w restauracji. Musieliśmy poza śniadaniem coś jeść, w pokojach nie było lodówek, a luksus restauracji widziany na stronie prowokował pytanie o ceny. Okazały się znośne (w granicach 35 zł/ drugie danie na osobę).
Spod bram parku trzeba było wziąć busik w wybrane miejsce. Do wejścia na szlak parku było do pokonania około 5 km (za 10 zł/ osobę za przejazd). Nasze Castilletes było gdzieś w po 3/4 drogi lecz nie zmniejszało to ceny w tym kierunku. Gdy mieliśmy chęć złapać podwózkę do szlaku, wtedy (gdy bus nie był przepełniony) brano od nas 5 zł/ osobę.
NABICI W BUTELKĘ?
Gdy wysadzono nas przy wejściu do campingu oniemieliśmy i z podniecenia przebieraliśmy nogami. Mimo uciążliwości podróży w dużym upale, pełnych butach i bagażem powiększonym o prowiant i baniaki z wodą. W otoczeniu wysokich palm, egzotycznych czerwonych kwiatów, walających się po ziemi małych, dzikich mango (które potem stanowiły naszą witaminową dzienną dawkę), śpiewu ptaków i innych nieznanych nam odgłosów dżungli docieraliśmy długą ścieżką do miejsca.
Gdy dotarliśmy, dość pusty teren, z każdą chwilą poznając miejsce coraz bardziej, spacerując po ogrodzie, zaglądając do szykowanego jeszcze dla nas pokoju, zerkając w kierunku wiaty, która była rzekomą restauracją, pierwszy raz poczuliśmy się tak oszukani. Pozostałą kwotę za pobyt mieliśmy zapłacić na miejscu online, tyle że…nie działał internet i miało go nie być w ogóle podczas pobytu. Posiadanie gotówki w Kolumbii to obowiązek, ale nie mieliśmy jej na tyle, by zapłacić za pobyt i potem swobodnie poruszać się dalej.
Po basenie został zgniły zbiornik z mętną wodą, taras nad basenem był zniszczony, odpadały płytki, deski, poprzewracane siedziska, a bar czy restauracja, które były w jego pobliżu były zamurowane i wydawać by się mogło ostatniego gościa przyjęły lata temu. Pokój to jakieś 12 m2 ciemnego pomieszczenia, w którym światło działało od 18-19 do 8 rano. Poza ciemnością chłodzić się mogliśmy wentylatorami, które chodziły tu całą noc bo nie sposób było spać. Chyba jako jedyni, w całym tym noclegowym budynku, a pokoi było 6, mieliśmy swoją prywatną łazienkę. Była dość obskurna, ale była. No i ta restauracja.. na początku myśleliśmy, że pod wiatą stołują się robotnicy, którzy w pocie czoła pracowali w ogrodzie. Ścinali trawę, podcinali palmy, wyrzucali podgnite materace na zewnątrz, sprzątali. Nie, to była ta “restauracja”! I niemalże nic, poza przyrodą i cenami, nie było tu zgodne z prawdą i tym, co obiekt przedstawiał na swojej stronie www i potwierdzał mailowo.
Byliśmy wściekli! Jak można być tak perfidnym?! Dodatkowo bez internetu nie jesteśmy w stanie znaleźć nic innego. Zresztą to było utrudnione nawet poza parkiem. W sieci ciężko o informacje na temat noclegów w parku. Rozmowy, z naszym hiszpańskim, były utrudnione. Suma sum arum, młody szef i manager miejsca wziął nas na motor i zawiózł w inne miejsce dla porównania, a potem Lisa. Obiekty były droższe, oddalone od morza, naćkane turystami albo już zajęte. Udało nam się wynegocjować z szefem Castilletes niższe ceny za nocleg i posiłki a raz podjechał z Krzyśkiem pod bramę na motorze, by wymienić w jedynym dostępnym tam kantorze dolary (po bardzo niekorzystnym kursie) i kupić baniaki wody oraz trochę snacków. Od tego momentu nie pozostawało nam nic innego, jak odpuścić i cieszyć się tym rajem, w którym przyszło nam żyć 5 dni.
Fot. Inne obiekty noclegowe w PN Tayrona.
CASTILLETES - NAJDŁUŻSZA, BEZLUDNA PLAŻA TAYRONA
Gdy tylko odpuściliśmy złe emocje i pogodziliśmy się z tą sytuacją, jakby wszystko się zmieniło. Docenialiśmy fakt, że teren Castilletes był tak urodziwy, bez ludzi. Dosłownie my i natura, i czasem jakiś turysta na jedną noc obok.
Delektowaliśmy się prywatną plażą, po której chłopcy biegali, ja robiłam spacery, graliśmy w “kółko i krzyżyk” z kokosów i kamieni, zajadaliśmy się małymi mango z dzikiego drzewa obok, podziwialiśmy egzotyczne, kolorowe kwiaty przy ścieżce do campingu, nasłuchiwaliśmy - czasami przerażających - odgłosów małp docierających do naszego lokum. Do Castilletes miał dostęp praktycznie tylko gość campingu. Tu nawet, przez ogrom fal, nie dałoby się dotrzeć z morza.
Co ostatecznie oferował nam ten camping? Nocleg ze śniadaniem w pokoju 3-osobowym z wentylatorem. Dostęp do prywatnej campingowej plaży. Za pozostałe posiłki i napoje należało płacić osobno.
Dzień zaczynał się od śniadania w cenie (oczywiście jajko grało tu główną rolę;), spacer lub relaks w otoczeniu przyrody Castilletes, pakowanie prowiantu i ręczników, ruszaliśmy na szlak w kierunku i wzdłuż morza do plaż, na których oficjalnie można było się kąpać.
PS. Nocleg w hamaku bez śniadania kosztował 50 zł/ os. (toalety były campingowe i podobno bez drzwi, tak mówiła nam poznana tam Belgijka, z którą zaprzyjaźniliśmy się na czas jej pobytu w Castilletes).
SZLAK PO PARKU TAYRONA
Jedni spod bram parku, jak my na początku, łapali bus do miejsca gdzie rozpoczynał się szlak pieszy. Nas zabierano spod Castilletes (jeśli były 3 miejsca w busie) za 5 zł od łebka i dowożono również do szlaków. W tym punkcie można było:
- zdecydować się na pokonanie długiego odcinka do kąpieliska (ok. 1,5-2 godziny marszu po sinusoidalnej trasie w dżungli, czasami z widokiem na morze) samodzielnie,
- wybrać krótszą opcję na koniu (niestety nie znam ceny, bo się na to nie skusiliśmy, ale wydaje się nam że 14 lat temu tędy właśnie szedł oryginalny szlak do morza, choć nie tak urokliwy jak ten obecny pieszy),
- lub odbić do kolejnej plaży - Canaveral (ok. 15 minut spaceru po płaskim terenie), gdzie znajduje się owy wspomniany wcześniej luksusowy resort z domkami na wzgórzu, restauracją, plażą z hotelowymi leżakami i barem, ale o tym za chwilę…
Tutaj można było kupić szybkie “tinto” od Indianina, ichniejsze wyroby (tj. np. torby, bransoletki, naturalne maści na ukąszenia komarów). Tu też znajdował się medyczny namiot, jakby coś się nam przydarzyło.
Szlak wiedzie po kładkach, wśród ogromnych (typowych dla Tayrona) kamieni, wąskimi torami (jakby saneczkowymi), między wielkimi konarami drzew w otoczeniu gigantycznych roślin i dzikich odgłosów. Gdy tylko wyłania się lazur morza, ma się nadzieję, że już docieramy do miejsca. Niestety widzimy jedynie wzburzone morze i skrawki białego piasku, do którego nie ma oficjalnego dostępu. Tu lepiej nie igrać z żywiołem.
Po drodze stoją sprzedawcy naturalnych lodów (np. z soku z kokosa, mango, czy innych egzotycznych owoców), czy soku z kokosa (rozłupują na bieżąco kokosy i wrzucają słomki).
Wyłaniają się inne obrazy, jakbyśmy przedzierali się przez tunel namorzynowego lasu. Czasami, jak się ma szczęście przed oczami przemkną kapibary. Dalej znowu z ziemi wyłaniają się ogromne kamienie, inna roślinność, i tu często mamy okazję obserwować słońce zbliżające się ku zachodowi. Czasami dojrzymy jakiegoś dużego, niebieskiego kraba.
W lesie łatwiej o dopatrzenie się małpek kapucynek. Raz jedna schodzi do nas po banana. Innym razem ktoś robi raban, że przy wejściu do parku wisi sobie leniwiec. Nie mieliśmy szczęścia go zobaczyć.
PISCINA
Gdy docieramy do pierwszych campingów, wiemy że znajduje się tu plaża Arrecifes, potem strużka rzeczki wpadająca do Karaibskiego i jeszcze tylko najpiękniejsze pasmo wysokich palm i ku naszym oczom wyłaniają się pierwsze plaże, wiemy że w końcu czeka nas kąpiel.
Wielka plaża, parę stoisk z jedzeniem, barów, knajpek, ceny są zawrotne, europejskie. Gdy w końcu możemy rozłożyć ręczniki na plaży “pisciny”, każdy na szybko wbiega do wody choć trochę obmyć się z tej wszechogarniającej lepkości wilgotnego powietrza Karaibów. I mimo że się na to nie zapowiada to tu właśnie, przy wielkich głazach zanurzonych w morzu, mamy szansę podziwiać kolorowe (niebieskie, żółte i biało-prześwitujące) ławice ryb.
Nasz prowiant? Pieczywo tostowe z masłem orzechowym i dżemem, owoce (mango lub banany - w Ameryce Południowej smakują wyśmienicie), orzechy. Po drodze zazwyczaj chwytamy wodnistego loda, by choć trochę się zacukrzyć po treningu.
Przez pierwsze 2 dni docieramy tylko do Pisciny. Wracamy również około 2 godzin.
CANAVERAL
Odradzano nam tą plażę, bo - rzekomo - podobna do naszej Castilletes i również ogromne fale, więc nie można się kąpać. A że chcieliśmy odpocząć od tych mozolnych trekkingów do Pisciny i przed ostatecznym dojściem do najsłynniejszej Cabo San Juan, uznaliśmy że relaksacyjnie udamy się do sąsiedniej plaży. Jako że spacer miał być krótki, postanowiliśmy również przejść zazwyczaj przejeżdzany busem odcinek do początku szlaków, a w trakcie szybkiego marszu okazało się, że zajęło nam to jedynie 20 minut. Potem ostatnie 10-15 do celu i byliśmy na kompletnie innej plaży niż Castilletes. I mimo że fale również tu były wysokie i zdradzieckie, to obecna budka z ratownikiem (niestety jak się okazało nie potrafiącym pływać) oraz brak czerwonej flagi zachęcał plażowiczów (których było tu całkiem sporo) do pluskania się przy brzegu i wspólnego skakania przez fale.
Miejsce okazało się bardzo ekscytujące a Julek uznał je za najlepsze. Niestety tu właśnie byliśmy świadkiem wciągnięcia przez morze plażowiczkę. Nim się ktokolwiek zorientował starsza pani unosiła się (na szczęście świadomie, bez walki i z głową w górze) nad powierzchnią o kilkadziesiąt metrów od plaży, do której nie potrafiła już o własnych siłach wrócić. I wtedy okazało się, że rzekomy ratownik tylko gwiżdże przez gwizdek i nie robi nic. Po minucie czy dwóch przerażenia gapiów, do wody rzuciła się umięśniona Europejka z czymś co przypominało małą tratwę (jak ze “Słonecznego Patrolu”, ale to była atrapa). Dziewczyna dość sprawnie i szybko dotarła do “porwanej” i obie jakoby dryfowały z próbami dobicia do brzegu, ale już innej plaży, którą nadal wszyscy mogliśmy widzieć. Paru pracowników resortu pobiegło przez gąszcza (bo nie było przejścia między plażami) w kierunku poszkodowanych. Teraz wydawało się, że większym niebezpieczeństwem jest uderzenie nimi o nadbrzeżne skały, podczas gdy fale w końcu wyrzucą je na brzeg. Znikły nam z oczu, lecz po paru minutach przez te gąszcza, w które ruszyli “ratownicy” wrócili wszyscy. Córka ocalałej płakała, Europejka wróciła do pozostawionego na brzegu 4-latka. Wyobraźnia spowodowała, że i my siedzieliśmy w ciszy z łzami w oczach klaszcząc odważnej i uratowanej. Z morzem to nie przelewki, a w Ameryce Południowej prądy morskie bywają zdradliwe. Nie wypływaj za daleko!
CABO SAN JUAN
To najbardziej fotogeniczna i pocztówkowa wizytówka Parku Tayrona. Do niej chce się dotrzeć a i sposobów jest więcej, bo tu właśnie dobijają łódki z turystami nie przebywającymi w parku. To też oznacza, że są tu tłumy i czasem ciężko znaleźć skrawek na własny ręcznik. Otoczenie jest dobrze zorganizowane, znajdziecie tu około 50 namiotów, jakby ktoś zdecydował się na nocleg. Co prawda ciężko sobie tą noc wyobrazić, bo namioty rozstawione są od siebie dosłownie o metr czy 2 i na pełnym słońcu. Ale to zawsze jakaś alternatywa.
Tu również znajdziemy bar ze snackami, restaurację, nieziemski punkt widokowy oraz dwie zatoki do kąpieli. Jest tu jednak zbyt duże skupisko ludzi, by piękne ławice zainteresowały się smakołykami blisko kamieni.
Do Cabo San Juan, od Pisciny, prowadzi wąski szlak rynnowy, często przedzierają się tędy również wycieczki konne. Na to potrzeba dodatkowe 20-30 minut. Zatem od wejścia ok. 2,5 godzinny dobrego nieustającego marszu (5 godzin w obie strony, a zmrok zapada ok 18). Nas Park Tayrona żegna przepiękną nieustającą ulewą w drodze z Cabo San Juan. Nigdy w życiu nie byłam tak przemoczona, nie widziałam nic na oczy, bo strugi deszczu mi je zalewały, ale takich endorfin jakich w naszej trójce wydobyły się podczas biegu w tej dżunglowej ulewie można było pozazdrościć. Wspominamy ten bieg jako “Rainmagadon”:).
A że w dżungli panuje wieczna wilgoć, ciuchy nie wyschły nam przez kolejną dobę, gdy opuszczaliśmy Tayrona.
Fot. Park Narodowy Kolumbii - Tayrona, 2023
WAŻNE!
- pamiętaj o gotówce! Wyjmij zapas z bankomatu np. w Tagandze. W Palomino nie ma bankomatu. Bardzo często, jeśli gdziekolwiek można nawet zapłacić kartą, doliczana jest paro procentowa marża, a kurs w kantorze jest bardzo nieprzychylny. Przy bramie wjazdowej do PNN Tayrona również nie znajdziecie bankomatu.
- jeśli decydujecie się na dłuższy pobyt na terenie parku i planujecie zaoszczędzić, warto przywieźć prowiant ze sobą, bo na terenie parku, poza dużo wyższymi cenami za pobyt, pożywienie również jest w wygórowanych cenach. Nam udało się przetrwać na śniadaniu, przekąskach zakupionych w Tagandze (pieczywo, dżem, masło orzechowe, ser żółty, napoje, woda), dzikich mango, oraz dodatkowo wykupionej obiadokolacji (w wynegocjowanej cenie 29 zł/ osobę).
Fot. Rocznica 20 lat z Lisem przypadała właśnie na pobyt w Tayronie:)
- wjeżdżając do Tayrona na parę nocy płacisz tylko raz wejściówkę do parku, lecz nie możesz z niego wyjść (jest to pewna okazja cenowa) oraz obowiązkowe ubezpieczenie na czas pobytu 5 zł/ dzień.
- tutaj komary już tną! Kup dobry preparat z DEET. O dziwo, co nas zaskoczyło, nigdzie w Kolumbii nie mogliśmy znaleźć takowego, zatem spokojnie przywieźcie ze sobą z Polski.
- na terenie Tayrona nie ma za bardzo dostępu do internetu a jeśli jest, to bardzo słaby. Uwzględnijcie to w swoich planach, lub uprzedźcie rodzinę, że będziecie niedostępni:)
Fot. Tayrona 2023, cz. 2
Macie dodatkowe pytania? Byliście w Tayronie albo się wybieracie? Śmiało piszcie.