W okolicy nie było korzystnych warunków do plażowania a najbliższą dostępną była właśnie owa “Biała Plaża”, do której można było dotrzeć w dwojaki sposób – łodzią lub autobusem. Podróż od strony morza nie była tańszą opcją, lecz dotarcie tam autobusem wcale nie było atrakcyjniejsze cenowo a dodatkowo zajmowało dużo więcej czasu. Chcieliśmy urozmaicić sobie czas w Cartagenie a taki dzień mobilizował i pozwalał na przymknięcie oka na ekskluzywne wyskoki portfelowe.
NA PLAYA BLANCA
Po chwili siedzieliśmy w motorówce wypchanej po brzegi – o dziwo - w większości tubylcami. Po wstępnych słowach pilota pruliśmy morzem rozbryzgując dookoła siebie fale. Było ciepło a nam udzieliła się radosna atmosfera łódki. Najpierw mijaliśmy posąg – wydaje mi się – Matki Boskiej z Dzieciątkiem wynurzający się spośród wód morskich, by po chwili dopłynąć do jakiegoś tajemniczego starego zamczyska. Tutaj przewodnik miał przewidzianą w planie pewną atrakcję polegającą na tym, że zewsząd zaczęły „spływać się” (wpław) Murzyńskie dzieci a przewodnik wytłumaczył ich zwyczaj.
„Codziennie przepływają tędy łajby z turystami, którzy rzucają im monety a oni nurkują. Jeśli zdążą je wyłowić podczas powolnego spadania na dno, to są ich.” Niezły zarobek! Poszłabym tam z torbami. Zrobiło mi się ich szkoda a głupi zwyczaj nie spodobał mi się. Tu prędzej zrozumiałabym negatywne znaczenie słowa „gringo”. Na szczęście można było je obronić, bo monety chętnie rzucali Latynosi.
NATURALNE SPA
Z oddali wśród lazurowych wód podziwialiśmy soczyście zielone palmy kokosowe wyrosłe z białych plaż. Wiadomo teraz skąd nazwę wzięło miejsce. Zacumowaliśmy na Playa Blanca. Ci, którzy chcieli tylko wylegiwać się na plaży wysiedli tutaj a pozostała część grupy płynęła na dodatkowe atrakcje. My zdecydowaliśmy się oczywiście na tę bardziej leniwą opcję. Było jak w raju, jak z plakatu ekskluzywnego biura podróży: śnieżny piasek, przezroczysta woda, ławice kolorowych ryb, Murzynki kąpiące się na brzegu morza i palmy. Mimo że podobne widoki już mieliśmy okazję widzieć, to nadal zachwycaliśmy się krajobrazem. Turystów nie było zbyt wielu, więc zaraz zostaliśmy osaczeni chmarą sprzedawców oferujących a to obiad, a to ręcznie robione korale czy egzotyczne masaże. A że dzień był szczególny a Krzysiek nie wywiązał się ze swojej ostatniej obietnicy, to postanowiłam skorzystać z tego ostatniego. Mój mąż zgodził się pewnie tylko dlatego, że masaż wykonywała kobieta. Było relaksująco, pachnąco i przyjemnie. Zapach kokosowego olejku zmieszany ze słonym zapachem morza i relaksujące uczucie ciepła, gdy nadmiar piasku zmywany był przez masażystkę wodą morską, stworzyły miłą atmosferę. Odpłynęłam..
Tymczasem Krzysiek leżał już lekko wkurzony będąc nieustannie nękanym przez tubylców ciągłymi ofertami kupienia czegokolwiek. Masująca mnie w tym czasie czarnulka, widząc jego naburmuszenie, pokazała mi na migi, że jemu też by się przydał relaksujący masaż:).
Jak nie smażyliśmy naszych białych ciał na rozgrzanym piasku, to nurzaliśmy się w ciepłej morskiej „zupie”. Gdy Krzysiek uznał, że czas najwyższy udać się w cień, leżąc na ręczniku zostałam „zaatakowana” przez starszą babinkę z miską mango na głowie. Miała nadzieję, że coś kupię. Nie zwróciła uwagi na moją odmowę. Zrzuciła michę na ziemię, z takim samym impetem klapnęła koło mnie i zaczęła użalać się na ból stopy jednocześnie wachlując się czym popadnie.
- No dobra, ile kosztuje to mango? – Odpowiedziałam śmiejąc się pod nosem (niezły myk sobie wymyśliła). Było mi jednak jej trochę szkoda, bo faktycznie żar był ogromny.
- Dwa tysiące... - I już zaczęła obierać owoc. A niech tam.. ważne, że skusiłam się - choć podchwytliwie - na same witaminy:).
CZY OBY NA PEWNO GRINGOS?
Gdy zgłodnieliśmy na dobre, Lisek zrobił rundę po plaży negocjując ceny obiadu. Zakończyliśmy na knajpie, obok której byliśmy rozłożeni. Rozkoszowaliśmy się dwudaniowym rybnym obiadem: zupą rybną i jej smażoną wersją z ryżem, bananem i surówką. Przed przypłynięciem po nas motorówki zanurzyliśmy się jeszcze parę razy w ciepłym morzu nurkując wśród kolorowych ławic ryb, by potem szybko chwycić słońca na pięknej plaży. Wracając pędzącą łódką i mimo wiatru owiewającego ciała, czuliśmy jak słońce coraz bardziej daje o sobie znać. Buzie zaczynały szczypać a ramiona robiły się coraz bardziej buraczane. Na wieczór wyglądaliśmy już komicznie. Ja zatem postanowiłam nie straszyć ludzi na mieście swoją czerwoną osobą i zostałam w pokoju a Lisu poszedł biegać w swoich nowych adidasach.
WIECZORNA ROZRYWKA
Mimo pieczenia postanowiłam przypudrować nosek, by na nowo skusić się na wieczorne wyjście. Okazało się, że polecana nam przez wiele osób knajpa Havana stoi rozświetlona i po wstępnych informacjach wiedzieliśmy już, że tego wieczoru ma być otwarta. Ochroniarze przed wejściem zapewnili również o muzyce na żywo. By nie wydać za dużo mamony w klubie, przygotowaliśmy sobie domową wersję Cuba Libre, wyszykowaliśmy się i zmobilizowaliśmy rozleniwione dupska na wyjście. W rezultacie na miejscu okazało się, że z muzyki na żywo nici, ludzi w knajpie poza nami można było policzyć na palcach a piwo było tak drogie, że odechciewało się go sączyć. Wściekły Krzysiek wdał się w psychologiczną rozmowę z ochroniarzami, by zwrócili nam pieniądze za drinki, bo wieczór był zmarnowany. Ale o czym tu gadać z Latynosem. Lisu złapał chęć na dyskusję, ale złych wybrał dyskutantów. Chcąc mimo to miło uwieńczyć dzień naszej rocznicy i się pobawić, w rezultacie zakończyliśmy na fast-foodzie w niedalekiej knajpce. Uznałam, że skoro impreza nawaliła, musimy zjeść coś dobrego. A trzeba przyznać, że wielgaśny, pyszny i zasypany górą warzyw hamburger sprawił ogromną przyjemność.
Po “szalonej” zabawie w “Havanie” pozostał mi jedynie komplet klimatycznych zdjęć upamiętniających stare zakamarki Kuby.
NIESPODZIEWANE POLAKÓW SPOTKANIE
O poranku w „Hostelu Viena” czekał na nas organizator rejsu- kapitan Fabian. Mieliśmy w detalu obgadać podróż do Panamy. Czekając na recepcji hostelu dobiegły słowa w znajomym nam języku. Po polsku. Nie dowierzaliśmy. Nie słyszeliśmy go z obcych ust na ziemi Latynosów od wyjazdu z Peru. A tu proszę.. poznaliśmy parę z Warszawy podróżującą z Nowego Jorku w dół dwóch kontynentów w nadziei na okrążenie całego globu. Gdy zadzwonił Fabian z informacją, że nie może do nas dołączyć a wszelkie formalności rejsowe załatwimy w dniu wyprawy, udaliśmy się do pokoju Oli i Bartka pogrążając się we wzajemnym przekrzykiwaniu w radości.
A że głód zaczął nam doskwierać, przełożyliśmy dłuższe pogaduchy na południe i udaliśmy się na śniadanie do naszej ulubionej, zdrowej kafejki. Niespodziewane spotkanie umiliło nam wszystkim czas. Warszawiacy przebywali już w Cartagenie od trzech dni a to my oprowadzaliśmy ich po poznanych wcześniej zakamarkach. Wąskimi uliczkami dotarliśmy do obrzeży fortecy, na murach której zasiedliśmy z zakupionymi wcześniej piwkami. Opowiadaliśmy sobie o swoich podróżach, dalszych planach, dzieliliśmy się przemyśleniami i dobrze się przy tym bawiliśmy.
Ogrzewani słońcem nie ustawaliśmy w pogaduchach. Wracając do swoich hosteli zahaczyliśmy o jakiś ciekawy pub na świeżym powietrzu. A że obok z dziwnościami smakowymi rozstawiła się na swym straganie Kolumbijka, postanowiliśmy obiad zastąpić tym nowym rarytasem. Na grillu kobieta przygotowywała coś na wygląd koziego sera zapiekanego w masie ziemniaczanej z pikantnym nadzieniem. Okazało się to być idealną przekąską do schłodzonego piwa.
Popołudnie spędziliśmy oddzielnie po to, by znowu wieczorem spotkać się w ich hostelu i udać się na wspólne podbijanie Cartageny nocą. A że „Donde Fidel” zdał egzamin, postanowiliśmy pub pokazać nowym znajomym. I tym razem muzyka i gorąca atmosfera nie zawiodły nas. Udało się zdobyć wolny stolik i impreza na całego się zaczęła. Niestety nie namówiliśmy Oli i Bartka na wspólne pląsanie po parkiecie. My znowu popłynęliśmy w rytmach salsy. Idąc szlakiem naszego wcześniejszego nocnego podboju zakończyliśmy wieczór na przepysznych hamburgerach. Tuż przed naszym hotelem potańczyliśmy jeszcze przy otwartych oknach dudniącej tym razem „Havany”.
SENTYMENTALNE POŻEGNANIE
Następnego dnia nasi nowi znajomi ruszali w swoją dalszą podróż a my postanowiliśmy przygotować się do naszej najbliższej zakupując prowiant na parodniowy rejs. A że mieszkając w naszym luksusowym hotelu zdążyłam bardzo polubić się z pracującą tam starszą sprzątaczką (na oko w wieku mojej mamy) i wiedząc o jej dzisiejszych urodzinach, na pobliskim straganie kwiatowym kupiłam jej wiosenny bukiet. Po chwili niebo zaszło chmurami i nie wiadomo skąd spadły na nas tony deszczu. Wracaliśmy „tonącą” Cartageną do siebie. Miasto nie było przystosowane, o dziwo, do dużych opadów deszczu w krótkim czasie. Studzienki w mig przepełniały się po brzegi wylewając pozostałości na ulice. Mogliśmy jedynie zrzucić buty z nóg i brodząc w śmieciowej sadzawce poruszać się dalej. Niestety ryzykowało się depnięciem w jakiś nieprzychylny obiekt. Kartagińczycy byli ewidentnie przyzwyczajeni do takiego widoku. Z moich fotografii można by wysnuć, że miasto tonie.
PRZYJEMNIE BYĆ DOBRYM
Wręczone sprzątaczce kwiatki bardzo ją rozczuliły. Mnie zresztą też.
Gdy wieczorem uporaliśmy się z pakowaniem plecaków, odbyliśmy po raz ostatni spacer po urokliwych uliczkach Cartageny, tym samym żegnając się z nią. Zawitaliśmy w inne zakamarki, których nie widzieliśmy wcześniej, mimo przebywania tu aż tydzień. Pokochaliśmy to miejsce i ciężko było się nam z nim rozstawać..
Każde miejsce coś nam przypominało. Codziennie mijaliśmy w okolicach naszego hotelu jednego bezdomnego, który nigdy nie poprosił nas o pieniądz, mimo że na naszej drodze wielokrotnie podchodziły do nas osoby proszące o drobne, często nieprzyjemnie naprzykrzając się. Ten nigdy tego nie zrobił. Podczas ostatniego naszego spaceru Krzysiek podszedł do staruszka i po prostu wręczył mu moneciaka.. Staruszek był zaskoczony i wzruszony. Nie był w stanie nawet podziękować. Gdy odchodząc obejrzeliśmy się za nim, ten pocałował monetę...
Również każdego dnia w naszej uliczce spotykaliśmy starego psa z tak ludzkimi oczyma, jakby któregoś dnia z człowieka został przemieniony w zwierzaka. Za każdym razem nie mogłam się oprzeć pokusie pogłaskania go, a on – prawie z uśmiechem – rozpoznawał mnie merdając ogonem i wystawiając potargany łepek do tarmoszenia.
Kolumbia okazała się być bardzo magicznym krajem. Dostrzegliśmy to mocniej pod koniec podróży po niej.
Lada chwila mieliśmy przekonać się, iż najpiękniejszych dzikich plaż jeszcze nie mieliśmy szansy zobaczyć. Odbywamy rejs do Panamy.
Fot. Playa Blanca i cartageńskie imprezowanie (2009)