Lisu – jak przystało na prawdziwego pustelnika (w żartach nazywałam tak go, gdy wszelakie próby obcowania z naturą w jego wykonaniu przedkładał nad jakąkolwiek formę jednoczenia się z innymi ludźmi, z którymi „zmuszeni” byliśmy spędzać więcej czasu) - nie miał najmniejszego zamiaru w tak piękną pogodę poszerzać swej wiedzy na temat Ciudad Perdida.
Zrezygnował zatem z interaktywnej wycieczki z Wilsonem bogatej w opowiastki historyczne na rzecz „wczucia” się w klimat magicznych okręgów w samotności. Podczas gdy my buszowaliśmy po dżungli, on pogrążony w rozmyślaniach opalał się na skamieniałościach Miasta.
W CIENIU HISTORII
Nasza wiedza o miejscu rozrastała się w zastraszającym tempie a ciekawość domagała się więcej i więcej. Na wstępie Wilson oznajmił, że okręgów jest tak wiele, iż nam przyszło zobaczyć zaledwie około dziesięciu procent z nich. Dziwne, a wydawało się, że tyle ich było.. Pozostałe rozrzucone były w chaszczach dżungli. Ta krótka „wycieczka” z przewodnikiem rozpoczęła się od wdrapania na najwyższe okoliczne wzniesienie, skąd rozpościerał się widok na Zaginione Miasto. Tu mogliśmy odczuć jego ogrom i magię. Na niższych kondygnacjach Wilson wprowadził nas w „zakamarki” wiedzy o miejscu. Lekcja odbywała się w języku hiszpańskim, ale na szczęście jeden z naszych francuskich kolegów z grupy tłumaczył bardziej zawiłe zdania na angielski.
UPROWADZENIE TURYSTÓW
Emocje rosły z każdą chwilą a podburzały je takie historie jak chociażby ta… Osiem lat temu, czyli całkiem niedawno (w 2001 roku), na tych terenach kolumbijska partyzantka uprowadziła grupę turystów. Rząd borykał się z nie lada problemem odnalezienia uprowadzonych w niepoznanej dogłębnie dżungli. Poszukiwania wydawały się nie mieć końca. Sprytni porywacze mieli tu swoje zawiłe kryjówki a droga do nich prowadząca nie była bynajmniej asfaltową szosą. Sytuacja była bardzo poważna a każdy zdawał sobie sprawę z tego, iż odnalezienie zaginionych w dżungli było porównywalne do szukania igły w stogu siana. Jakimś cudem złapano jednego z porywaczy. Po wszelakich próbach wyciągnięcia z niego informacji, wskazał miejsce ukrycia turystów. Poza wycieńczeniem fizycznym, nic na szczęście się im nie stało. Od tej pory w dżungli stacjonowały kolumbijskie wojska a rząd co jakiś czas informuje o ewentualnych miejscach ukrywania się partyzantki (ta wiedza oparta była przede wszystkim o wszelakie domniemania), co ma na celu uniknięcie takiej sytuacji w przyszłości. Faktycznie Kolumbia aż kipi od wszędobylskich mundurowych, ale ich obecność dawała poczucie bezpieczeństwa. Świadomość, że turyści przetrzymywani byli w nietypowych jak dla nich warunkach ponad sto dni, wywoływała dreszcze.
ZWYCZAJE KOGI I TAJEMNICZE DRZEWO
Ruszyliśmy w głąb dżungli docierając do ukrytej w niej, jakby opuszczonej, wioski. Tu znowu usłyszeliśmy sporo interesujących ciekawostek. Mężczyźni tutejszych plemion – posiadając oddzielne od kobiet chaty – mają w nich dwie pary drzwi a jedne z nich skierowane są ku słońcu, gdyż jakoby potrzebują więcej energii niż kobiety. One za to mają jedną parę drzwi. Rodziny zwykle mają po gromadce (zazwyczaj dziesiątce) dzieci a gdy chcą się kochać, idą na pole lub do lasu. Przed nami na drodze wyrosło nietypowe drzewo, którego liście podobno miały halucynogenne właściwości. Wilson opowiedział o przypadku turysty chętnego spróbowania wywaru z liści. Nie mogąc doczekać się działania owego specyfiku, zwiększył jego konsumpcję w krótkim czasie. Efekt był taki, że po dwunastu godzinach owy śmiałek wybudził się z lukami w pamięci, nagusieńki wśród śmiejących się wokół kompanów wyprawy. Jedynie z przekazanych mu później plotek dowiedział się, że miał wizje jakoby znajdował się na pięknej plaży z torbą, w której schowana była bezludna wyspa. O dziwo tak działał na ludzi ten narkotyczny napój z liści, iż każdy, kto go spróbował budził się nagusieńki jak go Pan Bóg stworzył. Szliśmy dalej coraz to bardziej zarośniętymi kręgami i po kolejnych schodach. Na głównych kręgach zrobiliśmy ostatnie zdjęcia, odpoczęliśmy po trudzie pokonywanych stopni i przy towarzyszącym nieustająco żarze lejącym się z nieba. Żegnając się z Ciudad Perdida ruszyliśmy w drogę powrotną do Tagangi. Przewrotny los chciał, by dwóch chłopaków, którzy oddalili się od grupy, skręcili w inną drogę gubiąc się. Wilson zawrócił w ich kierunku, by odnaleźć "zaginionych" w Zaginionym Mieście. W wersji angielskiej brzmiało to sensowniej – „Lost in the Lost City”.
POWRÓT DO DOMU
Po drodze już w komplecie zatrzymaliśmy się na krótki odpoczynek nad małym wodospadem. Wilson, jak małym dzieciakom, wręczył po energetyzującym lizaku. Taki miły ojcowski gest:). Dziś po raz pierwszy natrafiliśmy na inną grupę turystów zmierzającą do Miasta. Schodząc stromymi stopniami ku rzece, co jakiś czas natykaliśmy się na złote kamienne stopnie.
Wiedzieliśmy co spotka nas w drodze powrotnej. Byliśmy przygotowani na ponowne i kilkakrotne przedzieranie się przez nurty dżunglowej rzeki i pokonywanie trudnej “filmowej” trasy. Podczas odpoczynku przy rzece mieliśmy szansę zobaczyć śmieszną sytuację. Kończyliśmy właśnie konsumowanie owoców, gdy po drugiej stronie rzeki dzika maciora próbowała wraz ze swymi małymi przedostać się na drugi brzeg, na którym my przyglądaliśmy się całemu zajściu. I o ile jej, ze względu na pokaźne gabaryty, sprawnie poszło, tak prosięta znosił mocny prąd wody. Na szczęście cała rodzina szczęśliwie przedostała się przez rzekę zadowalając się niedojedzonymi przez nas owocowymi odpadkami. Ewidentnie na nie czekały:). Rozpierzchnięci w mniejszych grupkach szliśmy swoim tempem. Razem z Lisem szliśmy osobno w swoim towarzystwie. Delektując się ciszą i egzotycznymi widokami usłyszeliśmy nagle coraz głośniejsze i bliższe nam chrumkanie. Będąc świadkiem stada dzikich świń w Peru poczuliśmy zimny dreszcz przebiegający po plecach. Lekko pokurczyliśmy się w stresie. Na szczęście i tym razem nie dały się zauważyć. Poczuliśmy ulgę a dodatkowo naszą uwagę odwróciła znaleziona po drodze małą, zielona jeszcze kiść bananów. Po chwili dotarliśmy do campingu, na którym spędziliśmy drugą noc całej wyprawy. Tu standardowo: kąpiel w lodowatej wodzie, oczekiwanie na kolację i wczesny sen.
2 DNI W 1
Ostatni dzień trekkingu zapowiadał się najtrudniej, jako że czekało nas przejście odcinka, który na początku wyprawy był podzielony na 2 dni. Na szczęście nie było tak źle. Wilson nadal dźwigał mój plecak i mimo gorąca i (mojej) nieustającej biegunce, daliśmy z siebie wszystko i bez większego wysiłku pokonaliśmy swoje słabości. Ponownie stanęliśmy “oko w oko” z dżunglowymi mieszkańcami - jaskrawo-zielonymi jadowitymi wężami ledwo zauważalnymi wśród takich samych odcieni roślinności. Nim się spostrzegliśmy docieraliśmy do pierwszego campingu wyprawy. Zasłużyliśmy na odpoczynek od męczącej trasy jak i niekończącego się upału. Schłodzone w lodowatej wodzie rzeki stopy choć na chwilę poczuły ulgę a podniebienie uraczone zostało słodkim rarytasem pod postacią kolejnych kolorowych lizaków od przewodnika.
Nogi mimo ogromnego zmęczenia pchały do ostatniego naturalnego kąpieliska. Doczłapaliśmy się z Krzyśkiem na końcu, więc cała grupa zdążyła się już wyplumkać a nam odechciało się przedłużać ten dzień wysiłku. Zrezygnowaliśmy też dlatego, bo zeszła się grupa Izraelczyków, zrobiło się tłoczno a ja nie miałam ochoty wskakiwać do wody w bieliźnie. Jeszcze tylko dwie ostatnie przeprawy przez rzekę i byliśmy w “domu” a dokładnie w wiosce, skąd ruszaliśmy ku nieznanemu. Tu czekał nas obiad zamówiony w pierwszym dniu. Nie był to fenomen, bo na talerzu wylądowała wysuszona na wiór ryba z ryżem i mikroskopijną ilością sałatki. Mnie najbardziej cieszyła zmrożona cola:).
POŻEGNANIE Z DŻUNGLĄ I TAGANGĄ
Tymczasem nasi kierowcy wypili już przy nas po trzy piwa na głowę a my zastanawialiśmy się, kto będzie prowadził samochód. Po rozczulających pożegnaniach z grupą i przewodnikami, ruszyliśmy w drogę jeepami. Po drodze wzięliśmy z wioski jakąś kobietę z synem, który w siatce przewoził sześć na ścisk upchanych kogutów. W moim odczuciu biedne ptaszyska wiedziały, że jadą na śmierć. Dodatkowo nawet by jej nie doczekały, bo wcześniej podusiłyby się od ścisku, w jakim zgotowano im los. Serce mi się krajało widząc zaistniałą sytuację, więc zadbałam by ostatnie chwile spędziły chociaż spokojniej. Sama ułożyłam je w siatce tak by mogły swobodnie oddychać i głaskałam po wystraszonych łepkach aż przyśpieszony oddech lekko spowolnił.
Próby pozbycia się mojego zatrucia kieliszkiem rumu, podczas wieczornego wyjścia, spełzły na niczym. Bakteria nadal chętnie przesiadywała w moim organizmie a ja zmęczona i osłabiona nie odczuwałam komfortu nocnej zabawy. Zasmuceni wróciliśmy wcześniej do domu a z Laurą żegnaliśmy się w nadziei, że za niecałe dwa miesiące odwiedzimy ją w Nowym Jorku i być może tam uda nam się zaszaleć.
CO Z TYM ZATRUCIEM?
Obiecałam też sobie, że nie mogę pozwolić na tak długie utrzymywanie się zatrucia mojego organizmu i koniecznie odwiedzić lekarza w cywilizowanej Cartagenie, do której zmierzaliśmy dnia następnego. Skoro lekarstwa zawodziły, trzeba było skorzystać z opłaconego w Polsce pakietu ubezpieczeniowego, które pokrywało również wizyty lekarskie.
I jak na przekór, choć oczywiście dobrze, następnego dnia obudziłam się bez rewelacji żołądkowych, więc i wizyta była już zbędna. A transport do Cartageny zorganizował dla nas gospodarz domu. I tak wczesnym popołudniem pruliśmy klimatyzowanym, ekskluzywnym busikiem do jednego podobno z piękniejszych miast Kolumbii.
Fot. W samym centrum Ciudad Perdida i powrót do domu (2009)