Każdy odczuwał dodatkowy dreszczyk emocji, bo zapowiadano nam przeprawę niczym z „Indiana Jones’a”. A ten, kto miał w sobie choć odrobinę z małego dziecka, spragniony był tego typu emocji.
PRZEPRAWA PRZEZ RZEKĘ
Zasiedliśmy do śniadania. Było podobne do tego z dnia poprzedniego i podobnie nic prawie z niego nie zjadłam. Ruszyliśmy. O dziwo miałam dziś więcej siły, mimo że bakteria nadal czuwała. Szlak faktycznie przeistoczył się w ciut bardziej niebezpieczny. Wszystko rozgrywało się z rzeką w roli głównej. I tak zaczęliśmy trasę pod górę a gdy piaskowy okorzeniony brzeg zanikł, trzeba było trzymać się wystających ze skał konarów i ich śliskimi zboczami przechodzić dalej. Przypominało mi to wspinaczkę wysokogórską, ale w poziomie. Tyle że my nie byliśmy przywiązani do ściany żadnymi linami a jedyną pomoc stanowili przewodnicy i zachowana równowaga. Za chwilę drogę przecięła nam rzeka, którą musieliśmy pokonać wpław. Sięgała do ud, więc bagaże przyszło nieść nam nad głowami a w rękach trzymaliśmy trapery. Prąd był nieubłagany a grząskie od kamieni dno kuło w stopy. Na przeciwległym brzegu znowu założyliśmy obuwie i pięliśmy się po chwili wśród zwalonych drzew przeciskając się między dziurami w kamieniach rzuconymi przy wodzie. I ponownie wyrastała przed nami pionowa ściana. Tego dnia liczyliśmy się też z wielokrotnym przecinaniem rzeki. Ale to mimo wszystko było miłym akcentem wyprawy. Chłodna woda studziła obolałe nogi i dodawała otuchy podczas zbliżającego się gorąca. Z każdą wodną przeprawą głębokość rzeki się zwiększała.
Cały czas otaczały nas dzikie odgłosy przyrody, niesamowita zieleń ogromnych drzew i szum lodowatej wody. Droga ponownie zmieniła swe nachylenie na dość strome. Tak długo szliśmy do góry, że zaczęłam się zastanawiać, czy to oby na pewno dżungla? Takie piony??
Na pierwszym postoju czekał nas bananowo-pomarańczowy lunch. Podziwialiśmy dżunglę z wysoka, niczym z lotu ptaka, ze wzgórz. Czekał nas odcinek góra-dół, góra-dół wśród tajemniczych wąwozów. Ostatnia przeprawa przez rzekę wydawała się najtrudniejsza. Woda była jakby bardziej rwąca a kamienie ślizgały się pod nogami, co dodatkowo utrudniało przejście. Już czuliśmy się jak w Zaginionym Mieście, które co dopiero odkrywaliśmy.
SETKI STOPNI W PIONIE
Znowu dreptaliśmy z Wilsonem w tyle. Tym razem towarzyszyła nam też Laura, do której nasz kolumbijski przewodnik ewidentnie “smolił cholewki”. Przed samymi stromymi schodami prowadzącymi do Ciudad Perdida, Wilson wskazał nam wodospad ukryty wśród skał. I gdy cała grupa rozpoczęła mozolną wspinaczkę „ku niebu", my dokonaliśmy - mrożącej krew w żyłach - kąpieli. Było jak w raju. Dawaliśmy nury pod wodospadem odpędzani podwodnymi wirami i zadowoleni jak dzieci. Zapomniałam, że byłam chora:).
ZŁOTE SCHODY
Chyba chwilowo zamroziło nam członki, bo przez chwilę nie mając czucia mięśni pruliśmy po stromych stopniach jak opętani. Schody wydawały się nie mieć końca. Porośnięte mchem kamienie, niejednokrotnie stanowiące sztabki złota(!!!), były nie lada wyzwaniem – śliskie, wąskie, niektóre na „ostatniej nitce” trzymające się podłoża. Złote kamienie to nieskradzione przez żądnych szybkiego zarobku fałszywych archeologów pozostałości. A samo złoto znalazło tu swoje miejsce w dawnych czasach, gdy wraz z umarłym tubylcy chowali go z przeróżnymi darami tj.: jedzenie czy kosztowności. Sztabki miały swoje znaczenie duchowe a skradzione równoznaczne były z uwięzieniem duszy umarłego, który nie mógł w spokoju udać się na wieczny odpoczynek.
KRĘGI CIUDAD PERDIDA
Laura przerażona szła na czworaka bojąc się utraty równowagi. Otoczenie opływało w egzotyce. Ku naszym oczom zza gąszczy zaczęły wyłaniać się kręgi miasta. Te, do których dotarliśmy w pierwszej kolejności znajdywały się na dolnych poziomach i nie były jeszcze „odrestaurowane”, więc porośnięte były wszystkim, co tylko tu wyrosło. Mimo to stwarzały magiczne krajobrazy. Odpoczęliśmy chwilę nabierając energii słodkim batonem i łykiem wody. Ruszyliśmy w kierunku ostatnich schodów.
W końcu! Było warto. Głucha cisza i wyczuwalna w powietrzu wilgoć świadcząca o zbliżającej się ulewie nadawały miejscu tajemniczości. Wokół kręgów stacjonowały kolumbijskie wojska a dokładnie młodzi chłopcy odbywający militarną kilkumiesięczną praktykę. My wpatrzeni byliśmy w ich wojskowe mundury, oni zainteresowani byli nami po prostu, bo byliśmy turystami. Długi pobyt w dziczy nudził a oglądanie zdjęć ukochanych w portfelu czy słuchanie muzyki w nowoczesnych komórkach też już nie bawiły. W końcu po ostatnich stopniach dotarliśmy do słynnego widoku na Ciudad Perdida, przy którym znajdowała się baza dowódcy wojska. W oddali Wilson wskazał miejsce naszego kolejnego noclegu. Tuż na prawo od wodospadu wypływającego gdzieś z głębi zalesionej góry wyłaniała się górka, na której majaczyła drewniana piętrowa chata z mniejszymi wiatami, pod którymi kryły się toalety i prowizoryczna kuchnia.
SPARTAŃSKIE WARUNKI
Jeszcze tylko parę kroków w dół po śliskich kamieniach na rzece, ostatnie schodki i mogliśmy zasiąść zmarnowani przy stolikach. Nie czuliśmy nóg. Większość już zajęła sobie miejsca do spania. Ale nie wyszliśmy na tym najgorzej, bo dla nas pozostało jeszcze niezajęte całe drugie piętro. Położono nam materace na ziemię i zawieszono moskitiery. W oczekiwaniu na kolację Lisek wkręcił się w rozmowę z Francuzem o historii Kolumbii a ja z Laurą w naszym nowym pokoju rozciągałam nadwyrężone mięśnie. Prysznic w dzikich warunkach też stanowił ciekawą atrakcję - drewniane kabiny obwieszone były ceratowymi zasłonami dającymi możliwość podglądania kąpiącej się obok osoby. Toalety nie były lepsze a tylko jedna nadawała się do skorzystania, bo tylko tam działał klozet, z każdej strony był otoczony drzwiami, ale – jak każda sztuka – bez zamku. To był niestety największy stres przy moim zatruciu:(.
TOALETOWY WSTYD
Można by nawet rzec, że moja codzienna udręka przyniosła mi tego dnia sporo wstydu. Lądując po raz kolejny w niesprzyjających zatruciu warunkach toaletowych, zostałam “nakryta” w pozycji na narciarza przez jakiegoś włoskiego turystę, któremu nie przyszło do głowy, by zapukać do prowizorycznego kibelka. Było ciemno, ja narobiłam rabanu, on podskoczył ze strachu nie spodziewając się tam nikogo a wychodząc z WC łudziłam się jeszcze, że w ciemnościach nie poznał mnie. Niestety mój wstyd sięgnął zenitu, gdy przechodząc koło kolacyjnego stolika usłyszałam w moim kierunku “przepraszam”. Cudownie.. jednak mnie poznał. Co za upokorzenie! No nic, nie był z mojej grupy, więc następnego dnia miał mnie już nie zobaczyć:).
KOLUMBIJSKIE WOJSKO<h/2>
Oczekiwanie na kolację dłużyło się w nieskończoność, więc – by zabić czas - poszliśmy z Krzyśkiem na spacer do głównych „kręgów” Miasta. Nie byliśmy osamotnieni ani przez chwilę, bo w ułamku sekundy zewsząd zeszła się gromada żołnierzy. Zaczęli puszczać muzykę z komórki a spotkanie towarzyskie zakończyło się wspólnym zdjęciem i wymianą paru zdań.
Gdy wróciliśmy do chaty, kolacja powoli trafiała na stoły a były to moje ulubione empanady z nadzieniem tuńczykowym. Niestety i tym razem pożerałam te delikatesy wzrokiem, bo brzuch odmawiał konsumpcji.
Wilson dbał o wszystkich i pewnie z wieloma tubylcami miał tysiące interesów do przegadania. Żołnierzom zniósł część “hiszpańskich pierożków” a oni chętniej przychodzili do naszego campingu. Trafił się też jeden ze starszych stopniem wojskowy, który uraczył wycieczce swojej broni do zdjęć. Oczywiście nie była naładowana, ale tak ciężka, że pozowanie do fotografii wywołało u mnie strumienie potu na czole. Krzysiek natomiast był w swoim żywiole – łapał różne pistolety, robił przy tym groźne miny i ustawiał się w pozycji do wystrzału:).
RÓŻNE FOBIE
Przed snem dużo rozmawiałam z Laurą. Jednym z tematów był mój strach przed pająkami czy innymi obrzydliwymi robalami, które mogłabym w dżungli zobaczyć. A że dała się poznać z “twardego” usposobienia wyraziła zaraz opinię, że jeśli mnie usłyszy jak krzyczę, bo zobaczę pająka, to straci do mnie szacunek:). Pogasiliśmy świeczki, zrobiła się wielka ciemność i nie minęła chwila, jak usłyszeliśmy przeraźliwy krzyk Laury. Wszyscy podnieśliśmy się na równe nogi i zapaliliśmy latarki, by zobaczyć, co się stało.
- Co jest? – Zapytałam Laury.
- Nie wiem, ale na coś depnęłam ręką. Dajcie mi latarkę. Nie wiem, czy to nie tarantula – Odpowiedziała przerażona. Podaliśmy jej latarkę.
- I? – Zapytałam wyczekująco.
- ... to moje okulary..:)
- Pamiętasz, co mi mówiłaś jeszcze przed chwilą?:) – Spytałam rozbawiona.
- Pamiętam.. – Odrzekła skruszona.
- No to możesz mnie już przeprosić:).
- Przepraszam:).
Po takim zabawnym akcencie przyłożyliśmy głowy do materaców. Znowu padało.
Kolejnego dnia czekało nas kluczenie wśród kręgów Zaginionego Miasta i zaskakujące informacje.
Fot. Trzeci dzień trekkingu do Ciudad Perdida.