Na ulicach mijały mnie kolorowo odziane rubaszne „senority”, na których twarzach wymalowana była radość mimo trudu każdego dnia. Umorusane twarze papuśnych dzieci, policzki popalone od słońca i bezinteresowna otwartość, jaką darzyły nawet obcych. Tak.. chcę zobaczyć Peru!
Palcem po mapie
Z każdym innym krajem było podobnie. Mogliśmy nawet pobawić się w podział, kto co wybiera. Poza miejscami, o których marzyliśmy latami, na inne mogliśmy zdecydować się losowo bądź pod wpływem chwili. Nie miało to najmniejszego znaczenia. Ale jakiś zarys musiał być. Tak sobie postanowiliśmy. Na Chile i Peru przeznaczyliśmy po miesiącu. Jeśli uchowałoby się trochę wolnego czasu planowaliśmy zaczepić o Argentynę i Boliwię. Potem trzeba nam było wykombinować przelot do Ameryki Centralnej, a dokładnie na Kostarykę, skąd morzem dostalibyśmy się do Meksyku. Tam wstępnie umówieni byliśmy ze znajomymi na wspólne trzytygodniowe wakacje. Oni planowali w tempie poznać świat Majów, my odwiedzić kolejny kraj na naszej długiej drodze. Marzyła nam się klimatyczna, stara kubańska Havana, więc i ten kraj rozważaliśmy. A skoro już tak bujaliśmy w obłokach, to czemu nie poczuć „reage’owych” bębnów Jamajki i wszechobecnego Boba Marleya? Powrót zaplanowaliśmy z Kanady, zachowując sobie bardziej cywilizowany kraj tak na wszelki wypadek. Bo jeśli coś by w „tej Ameryce Południowej” poszło nie tak, to polecielibyśmy sobie do bardziej cywilizowanej Ameryki Północnej. Nic na siłę! Wschodnim wybrzeżem Stanów Zjednoczonych dostalibyśmy się na północ kontynentu. Potem czekałby nas już tylko powrót do Polski.
Formalności
W pierwszej lepszej księgarni zakupiliśmy anglojęzyczne przewodniki, które – według opinii rzeszy podróżników amatorów – w dalekich tułaczkach sprawdzały się najlepiej. A że problemów z tym językiem nie odczuwaliśmy, więc i studiowanie go nie spotkało się z jakąkolwiek trudnością. Zresztą w dobie internetu nawet bariera językowa stawała się błahostką. Był to dla nas istotny krok przede wszystkim w celu przybliżonego oszacowania kosztów normalnego życia na miejscu. Wyliczeniami zajął się Krzysiek, jako że był w tym dobry i uwielbiał to, mimo że bankowcem z zawodu w rodzinie byłam ja. Po wstępnych szacunkach znaliśmy codzienny budżet oszacowany z górką.
Podczas gdy każdy zaczytywał się w wybranych sobie krajach, studiując możliwie wszystko z książek, przewodników, internetu i innych dostępnych źródeł, tworząc szkic podróży po nich, ja zapisałam się na lekcje hiszpańskiego. Nigdy nie uczyłam się tego języka w szkole, ale talent do nowych dźwięków miałam, więc podekscytowana witałam w drzwiach moich pierwszych nauczycieli. Zdobyta pobieżnie wiedza mówiła mi, że musi to być osoba pochodząca z jakiegoś kraju naszej destynacji. Padło na Panamkę, z którą za nic w świecie nie mogłam się dogadać i godzinna lekcja zakończyła się dla mnie migreną i ogromnym zmęczeniem. Dziewczyna poza swoim językiem narodowym nie znała słowa w innym, a ja od takich trudności nie miałam chęci zaczynać. Drugi wybór był strzałem w dziesiątkę i tak z Meksykaninem Juanem przyszło mi przechodzić pierwsze etapy zaznajamiania się z dźwięcznym latynoskim hiszpańskim. Nauka była zabawna, przyjemna i jeszcze bardziej zachęcała do wyprawy. Nie łudziłam się, że w Ameryce Południowej ktoś płynnie porozmawia ze mną po angielsku, a sama chciałam odczuwać swobodę w lepszym poznawaniu tubylców. Znajomość ich własnego języka umożliwiała nie tylko łatwiejsze poruszanie się po nieznanych krajach ale i poznanie tamtejszej kultury, zwyczajów i codziennego życia.
W trakcie naszych przygotowywań doszło do upadku wielkiej instytucji finansowej Lehman Brothers, co doprowadziło do szeregu negatywnych w skutki zdarzeń dotykając wszystkie gospodarki świata i pogrążając je w kryzysie finansowym. Roztaczano nam wizję problemów ze znalezieniem pracy po powrocie, głównie w otoczeniu najbliższej rodziny. Przyzwyczajeni do konieczności zapewnienia sobie stabilności finansowej pod postacią dobrej posady rodzice odradzali „bezmyślne marzenia”. Początkowo jednak chęć realizacji naszego celu uznali za czyste mrzonki, o których po upływie roku nie będziemy nawet wspominać. Na nas wizja kryzysu nie robiła większego wrażenia a dodatkowo umożliwiła zakupienie dużej ilości dolarów amerykańskich po korzystnym i niebywale niskim kursie. Rok później zarobiliśmy na tej transakcji pięćdziesiąt procent. Rodzicom przyszło pogodzić się z faktem niewidzenia swych pociech przez parę długich miesięcy.
Skąd czerpaliśmy wiedzę?
W ciągu roku zdobyłam informacje o istnieniu portali społecznościowych o tematyce turystyczno-podróżniczej. I tak zalogowałam się na jeden z nich ułatwiając tym samym poznanie tubylców będąc jeszcze po drugiej stronie oceanu. Miesiącami przedyskutowywałam z nimi różnorakie tematy poczynając od koncepcji wyjazdu, planu, ich własnych sugestii czy rad. Wyjątkowa więź stworzyła się między dwójką z nich: Claudią z Santiago de Chile oraz Arturo z Limy w Peru. Ich pomoc okazała się bezinteresowna i nieoceniona. Claudia zaoferowała nocleg w swym prywatnym mieszkaniu tuż po wylądowaniu w Ameryce Południowej. Ułatwiło to nam mentalne „wejście” w nową kulturę. Znajomość z Arturo chłodziła wybujałą wyobraźnię odnośnie niebezpieczeństwa czyhającego w jego kraju. Skąd mogliśmy poznać realia jak nie na własnej skórze? Przecież zewsząd ostrzegano przed Bóg wie jakim zagrożeniem na innym lądzie. A wizje te roztaczały głównie osoby, które nie miały o tym zielonego pojęcia.
W rękach lądowały kolejne lektury „zwykłych” ludzi, fora czy blogi na żywo relacjonujące przygodę z krajów, do których zmierzaliśmy. Od przyjaciół otrzymaliśmy poradnik znanej polskiej podróżniczki obfitujący w wiele ciekawych porad. W głowie kołatało mnóstwo myśli, pytań, a odpowiedzi nie były oczywiste. Ta książka, choć w niewielkim stopniu, ułatwiła uporać się z mętlikiem w głowie. Czytaliśmy o tym, jak się zapakować, co wziąć ze sobą i jak to wykombinować, by nie było za ciężkie i faktycznie potrzebne w drodze. Udaliśmy się do jednego ze znanych sklepów turystyczno-sportowo-backpackerskich, i jakkolwiek by jeszcze je nie nazwać, by zakupić najistotniejsze gadżety. W wyborze odpowiedniego stroju „na każdą porę” pomógł znajomy pracujący w jednym takim sklepie. Liczyliśmy się z każdym groszem, więc wydawanie szczytnie odkładanych złotówek stawało się naszym nawykiem. Po godzinach przymiarek, rozważań i debat zakupiliśmy po parze goretex-owych długich spodni, cienkie kurtki, buty trekkingowe, polary, śpiwory wytrzymujące jakoby dziesięciostopniowe mrozy, duże ponad sześćdziesięciolitrowe plecaki oraz mniejsze trzydziestolitrowe podręczne. Ekwipunek przede wszystkim miał pomóc przetrwać w trudnych warunkach, takich jak: ulewa, śnieg, gradobicie czy huraganowe podmuchy. No może troszeczkę podkolorowałam, ale faktycznie z całej opresji mieliśmy wyjść na sucho i ciepło. Do całego ubioru dobraliśmy parę „haczyków” takich jak: dwa przylegające do ciała portfele, pasek z magicznym schowkiem na pieniądze, najmocniejsze na naszym rynku repelenty przeciw insektom oraz tabletki do oczyszczania wody. Do tego już oczywiste dodatki: krem do ciała z wysokim filtrem, bandanki, sznurki, taśmy, zestaw do szycia, plastry i tym podobne.
Emocjonującym i nieodwracalnym stał się fakt zakupu biletów lotniczych. Po nim nie było odwrotu. Klamka zapadła! Raz kozie śmierć! Po chwili ściskaliśmy w dłoniach bilety do Chile i powrotne po siedmiu miesiącach z Toronto w Kanadzie. Ustaliliśmy marzec, więc musiał być marzec. Dodatkowo opcję zmiany daty powrotu mieliśmy zagwarantowaną gratisowo bądź przy niewielkiej opłacie.
Zdrowie najważniejsze!
Musieliśmy poddać się wielu szczepieniom, o których w ilości i jakości zadecydował lekarz specjalizujący się w chorobach tropikalnych. O ile kwestia nie była zbytnio bolesna cieleśnie, najbardziej ucierpiał portfel. Cóż, dla zdrowia wszystko! Później okazało się, że zalecenia odnośnie łykania leku przeciwmalarycznego praktycznie na całej naszej drodze Ameryki Łacińskiej były bezsensowne. Skutki jego zażywania odbiły się jednorazowo na naszym zdrowiu. Objawy nie należały do najprzyjemniejszych. Zawroty głowy, migrena, duszności i być może wymiotowanie, ale tego nie jesteśmy pewni, bo równie dobrze mogliśmy złapać jakąś bakterię żołądkową. Na miejscu zaprzestaliśmy stosowania leku, bo odradzali nam go sami tubylcy. Właściwie to dosłownie pukali się w głowę słysząc, że trujemy się tym świństwem. Nie planowaliśmy zaszywać się w głuszy dżungli, zamieszkiwanej jedyne przez nieodkryte plemiona. W tych rejonach prawdopodobnie trzeba by było je łykać albo zastosować naturalną kurację roślinną praktykowaną przez tubylców. Poza drogimi szczepieniami obkupiliśmy się we wszelkie medykamenty stosowane na stałe bądź w razie potrzeby. Te pierwsze stanowiły zwykły paracetamol i no-spę a pozostałe miały hamować objawy biegunkowe. Ameryka Południowa okazała się być tak cywilizowanym „światem”, że obciążanie nadwyrężonego plecaka okazało się niepotrzebne. Wszystko można było zakupić na miejscu.
Chcieliśmy poczuć, że robimy wszystko w celu ochrony naszego zdrowia i życia. Obiecaliśmy to sobie i najbliższym. Wykupiliśmy sobie siedmiomiesięczne ubezpieczenie, które dorównywało cenowo jednemu naszemu biletowi lotniczemu. Jednak podczas całej tułaczki nie odczuwaliśmy dyskomfortu w razie jakiegoś nieprzychylnego zdarzenia. Nie wydarzyło się nic, byśmy musieli skorzystać z pomocy agenta ubezpieczeniowego. No może raz rozważałam bezpłatną wizytę lekarską, gdy opadałam z sił po ponadtygodniowym zatruciu i osłabieniu organizmu.
Informacja w eterze
Ponowne poinformowanie rodziców o faktycznym wyjeździe tąpnęło nimi na tyle, że nie odezwali się wstępnie ani słowem. Znowu byliśmy wtedy w Bieszczadach z nimi i naszymi przyjaciółmi. Prowadziłam właśnie samochód w drodze do Ustrzyk z oddalonej o dziesięć kilometrów klimatycznej leśnej knajpy. Wtedy ogłuszająca cisza prawie rozwalała bębenki a ja oczekiwałam niespodziewanego ataku od tyłu w głowę za „moją głupotę”. I o ile ojciec odebrał nowinę całkiem pozytywnie, z każdą dodatkową informacją o planie podróżniczym coraz bardziej się nakręcając. Z mamą było inaczej. Przemilczała, potem kazała poważnie się zastanowić, dodała parę kwestii odnośnie pracy i pogodziła się z wybrykiem dzieci. Ja wiedziałam, że będzie bardzo tęsknić i denerwować się, gdy tylko po umówionym tygodniu bez kontaktu nie dostanie żadnej informacji potwierdzającej naszą egzystencję. Ojciec przeżywał to na swój sposób. Zawsze, gdy coś go zaskakiwało, przybierał poważną minę a twarz mu czerwieniała. Wiedziałam, że będzie żył naszym wyczynem. Sam ostatnie kilkanaście lat spędził na morzu – takiej „zorganizowanej tułaczce”. Na naszej drodze miały pojawić się miejsca, które kilkakrotnie widział w życiu i które stały się jego częścią. Pewnie ciekawy też był naszej reakcji na nie. Z rodzicami Krzyśka było podobnie, choć tą odradzającą stroną był jego ojciec a teściowa ucieszyła się, że spełniamy swoje marzenia. Raczej nie podejmowaliśmy nierozsądnych kroków życiowych, więc się nie obawiała.
Czas biegł nieubłaganie i nastał okres wielu pożegnań. Rodzinne obiady w szerokim gronie przeplatały się z młodzieżowymi domówkami w naszym mieszkaniu. Padały emocjonalne zwroty: „Będę tęsknić.. Piszcie do nas. Pamiętaj, masz dzwonić lub napisać smsa co tydzień. Wysyłaj maile. Ale wam zazdroszczę. Może do was dolecimy. Z kim ja będę gadała godzinami..”. Po każdym takim spotkaniu nasz bagaż powiększał się o niezbędne bądź przynajmniej całkiem potrzebne gadżety otrzymywane jako prezenty - niezbędniki czy talizmany. Teściu podarował nam telefon komórkowy na kartę, bo ze swoich abonamentowych rezygnowaliśmy. Teściowa zabezpieczyła mnie w zestaw kosmetykowy tak na początek. Znajomi podarowali latarkę na głowę, która w podróży okazała się niezwykle przydatna i dysponował nią co drugi turysta. Inny kolega zaopatrzył nas w elektroniczny kompas. Firma męża podarowała nam bardzo użytkowy scyzoryk, który nie raz przydał się w drodze. Jeszcze inni zakupili dodatkowe przewodniki, poradniki, ilustrowane książki typu „Sto najpiękniejszych plaż świata”, czy coś w tym rodzaju. Moja mama zasiliła mi konto z informacją: „ Co prawda nie pochwalam tego wyczynu i jakoby dokładam się do niego, ale nie zmuszę cię do porzucenia tego pomysłu, to chociaż skorzystajcie z tej kasy podczas wyprawy”.
Potrzebne wizy
Trzeba nam było pomyśleć możliwie o wszystkim. Poza Kubą widniejącą w naszych planach podróżniczych, żaden inny kraj nie wymagał od Polaka konieczności posiadania wizy. Kubańska za piętnaście euro pojawiła się w naszych paszportach bez większych problemów. Wizy amerykańskie ważne jeszcze przez parę lat dumnie majaczyły na dalszych stronach. Mój paszport musiał być wznowiony, jako że kończyła się jego ważność, a poza tym chciałam uniknąć ewentualnych problemów związanych ze zmianą nazwiska z panieńskiego. Przy tych urzędowych konszachtach musiałam zadbać również o pismo w języku angielskim świadczące o zmianie stanu cywilnego i poświadczającego ważność wizy amerykańskiej w starym paszporcie. Po chwili byłam posiadaczką nowego, pachnącego, biometrycznego cudeńka, w którym aż prosiło się, by wbić parę ciekawych pieczątek z egzotycznego świata. Przy jego odbiorze rzuciła mi się w oko informacja wywieszona na okienku urzędu, głosząca, że bez biometrycznego paszportu bądź ważnej wizy Polacy nie mają wjazdu do Kanady. Gdy o tym wspomniałam Krzyśkowi zbagatelizował sprawę zakładając, że jego dokument na pewno jest odpowiedni.
Zabezpieczenia finansowe
Po złożeniu stosownej kwoty, zabezpieczyliśmy ją na trzech kontach: dwóch złotówkowych i jednym dolarowym. Mieszkaniem zajęła się rodzina, wyłączyliśmy wszelkie możliwe usługi (z których korzystaliśmy jako lokatorzy: kablówka i telefon stacjonarny). O ile telefonicznie operatorzy sieci nie robili z tym najmniejszego problemu, w trakcie podróży okazało się, że kombinowali tak, by nie utracić marnych groszy na podtrzymanie usług. Konkurs na zachłanność wygrał operator komórkowy, z którego „darów” korzystałam ja. Podczas wyprawy wymęczyli mnie psychicznie ponagleniami o zapłatę jakiejś chorej kwoty, zmuszając prawie dziewięćdziesięcioletnią babcię o kłopotanie się kilkukilometrowymi dojazdami do ich filii w celu wykłócania się o swoje racje. Po długiej batalii, wygraliśmy sprawę, a ja nigdy nie wrócę jako klient do tego operatora.
Bagaż
Zakupiliśmy pocztówki z wizerunkiem Warszawy (jako podarunki dla tubylców krajów, do których zmierzaliśmy) i zabraliśmy się za pakowanie. Plecak powoli się zapełniał. Zapakowaliśmy niezbędny profesjonalny ubiór „na każdą pogodę”, wybraliśmy parę najzwyklejszych i nierzucających się w oczy T-shirtów, tak samo niewielką ilość bielizny, wspomniane prezenty, książki i przewodniki. W tych ostatnich schowaliśmy zdjęcia bliskich. Upychaliśmy starannie tworząc z rzeczy możliwie najmniejsze kwadraty. Nawet plecak musiał dysponować wieloma suwakami, przez które po otwarciu można było dostać się do zamierzonej rzeczy, o ile pamiętało się, gdzie dokładnie się znajduje. Mój bagaż dobił szesnastu kilo a Krzyśka był o cztery cięższy. Jak ja to będę dźwigać na plecach? W podręcznym plecaku były ot podręczne rzeczy, głównie na długie prawie trzydziestogodzinne przemieszczenie samolotami do Chile. I kanapki. Prowiant na bazie suchej krakowskiej przygotowała teściowa. Wstyd trochę było otwierać bagaż, bo zapach kiełbasy unosił się w promieniu dziesięciu metrów od nas.
Wylot do Ameryki Południowej
Na lotnisko dotarliśmy z dużym wyprzedzeniem. Był dziesiąty marca a zima nadal nie chciała odejść. Telepało mną na wszystkie strony i zastanawiałam się, na ile powoduje to strach przed nieznanym a na ile daje o sobie znać spory przymrozek za oknem. Bałam się okropnie. Nie cofnęłabym się przed tą decyzją, ale w gardle utkwił mi kołek, którego nie dało się przełknąć. Krzysiek zieleniał na myśl o trzech lotach. Bał się tego od zawsze. Strach to mało powiedziane. On cierpiał aerofobię. Czego nie robi się dla marzeń… Jak sobie przypomnę jego pierwszy wymysł dotarcia do Ameryki Południowej statkiem, zanosiłam się śmiechem. Choć może śmiechem przez łzy, bo sama cierpię na chorobę morską. Trzy tygodnie na statku na pewno nieźle by mnie odchudziły.
Staliśmy na warszawskiej poczekalni wśród startujących i lądujących za oknem samolotów różnych gabarytów. Z każdą chwilą pojawiało się więcej naszych znajomych tak samo podekscytowanych jak my. Rodzice ewidentnie zdenerwowani i smutni. W jednym z lotniczych barów wypiliśmy pokrzepiającą kawę a rodzice „walnęli” po wysokoprocentowej lufie. Teściowa w ogóle nie pije, więc kieliszek w jej dłoni mówił sam za siebie. Nie przeciągaliśmy tego w nieskończoność. Wysłuchaliśmy parę kolejnych pouczeń, rad i sugestii. Trzeba było poddać się odprawie, więc przyszedł czas na emocjonalne pożegnania. Za chwilę przez bramki przechodziły podręczne bagaże. W oddali machali do nas bliscy. Drobne zakupy w strefie wolnocłowej i ustawialiśmy się w kolejce do pierwszego samolotu.