piątek, 20 marzec 2009

VILLARICA ZDOBYTY... PRAWIE

Była czarna noc, gdy zadzwonił budzik. Kompletnie oszołomieni tak nietypową godziną, z pełną parą rzuciliśmy się do wyłączenia budzików, by nie pobudzić domowników naszego drewnianego domku. 

Tylko firma Malinowskiego organizowała wypad na wulkan o czwartej rano. Brzmiało to egzotycznie, niestandardowo i podsycało ciekawość. Dlatego też zdecydowaliśmy się na wspólne zdobycie Villarica właśnie z nim. Mieliśmy jakoby zdążyć przed wszystkimi. Grupy innych biur turystycznych ruszały na podbój wulkanu dwie godziny później. Cichutko przygotowaliśmy się do wyjścia i o zmroku czekaliśmy już przed hostelem na bus, który zbierał zainteresowanych z ich hosteli. Poza nami na chodniku siedział bezdomny pies rasy bokser. Nie wiem, na co czekał pies, bo raczej nie na podwózkę, ale nie podarowałam mu spokoju. Tuliłam i głaskałam przyjaznego czworonoga, ile się dało. Samochód podrzucił nas do agencji, gdzie wielu turystów dostawało za ekwipunek latarki, kaski, czekany i raki do umocowania na własne trapery. Zapewniali też profesjonalny ubiór. Emocje rosły i już nie mogłam doczekać się pierwszych kroków po tym niepozornym górskim stworze. W końcu to był nasz pierwszy trekking na wulkan! Podróż busem do punktu wypadowego trwała dość długo. Przez ciemności panujące za oknem i parą na szybie od oddechów, nie można było nic dojrzeć. Wewnętrznie odczuwało się coraz wyższe przemieszczanie się auta.

Podejście w ciemnościach

Dotarliśmy. Gdyby wysadzili nas w lesie i kazali iść prosto z zapewnianiem, że tam jest wulkan, pewnie bym się nie spostrzegła, był taki mrok. Wylegliśmy opatuleni w cienkie kurtki, lecz gdy na miejscu okazało się być bardzo wietrznie, wszyscy zaczęli panicznie dokładać kolejne cebulowe warstwy na siebie. Młody przewodnik uprzedził wszystkich, iż ze względu na złe warunki pogodowe możemy nie dotrzeć do krateru i od nas zależy, czy podejmujemy się próby teraz, czy przełożymy to na kolejny dzień. W drugim przypadku otrzymywało się gwarancję nieutraconych pieniędzy. Kto nie ryzykuje, ten nie żyje! Połowa grupy zrezygnowała, a my przywiązaliśmy tylko ekwipunek do plecaków i oddaliśmy się losowi. Po chwili szliśmy małymi kroczkami, jeden za drugim, powoli w ciemnościach, nie widząc kompletnie nic. Było z nami dwóch przewodników – jeden szedł przed nami i wyznaczał szlak a drugi maszerował na końcu z latarką na głowie. Podłoże było grząskie, ślizgało się pod stopami a ja czułam się jakbym szła po Księżycu. Oddychanie sprawiało lekkie problemy a wiatr targał nami wte i we wte. W tle dochodził nas odgłos jakby latarni obijającej się o metalowy słup. Tak mi się skojarzyło, choć w tych ciemnościach nie mam pojęcia, co to było. Odgłosy jak z filmu grozy. Męczący, pełen wylanego potu, mokrych bluz i płytkiego oddechu drepczący spacer został przerwany chwilowym postojem. Schowaliśmy się w murowanej wiacie okrytej metalowym dachem. Chata dudniła od silnych podmuchów wiatru i odnosiło się wrażenie, że zaraz pozbawi nas ochrony nad głowami. Pierwszy przystanek stanowił zimą wyciąg narciarski. Słońce powoli budziło się ze snu oświetlając nieśmiało otaczające nas wzgórza i zarysy czegokolwiek, co pojawiło się przed naszymi oczyma. Faktycznie, w dół jak spojrzeliśmy poza schronienie, prowadziły potężne metalowe słupy kolejki linowej. Tak usłanego chmurami poletka ziemi nie widziałam chyba nigdy będąc na lądzie. Co innego z okna samolotu. Miałam wrażenie, że mniejsze górki z trudem przeciskają się przez puchowe kłęby, próbując dorównać swym większym kompanom. Podobną bitwę rozgrywały tu palety barw tryskające na niebo niczym spod pióra sprawnego malarza. Fiolet mieszał się z delikatną różą, żółć łagodnie przechodziła w kremy i biel a coraz mniejszy granat nieba zwiastował powolne odchodzenie nocy. Dopiero teraz mogliśmy odczuć ogrom wulkanu. My byliśmy może dopiero w jego połowie. Delektując się pejzażami, coraz bardziej rozgrzewani jeszcze delikatnymi promieniami słońca, w osłonie wiaty jedliśmy coś energetycznego – co kto miał. My ze smakiem zapychaliśmy się bułami z kiełbasą i musztardą. Młody przewodnik wciągał banana z jogurtem śmiejąc się pod nosem na nasz widok.

- Coś jest w tych słowiańskich narodach… My tu raczej przekąszamy na słodko i delikatnie, a jak ostatnio byli tu z nami Czesi, wyjęli parówki z chlebem. – Faktycznie może coś jest na rzeczy. Może nam po prostu przez dłuższą część roku jest zimno i taka kanapka choć trochę pokrzepia? Zaczęło świtać.

Trudne warunki trekkingowe

Z każdym krokiem coraz więcej ukazywało się naszym oczom. Teraz chmury okryte blaskiem nadchodzącego dnia wydawały się bardziej przyjazne i ciepłe. Wiatr nie ustawał. W końcu mogliśmy ujrzeć grunt pod nogami. Żużlowy szlak roztaczał wokół surowe krajobrazy ostrych niczym szpikulce skał wulkanu. Cały czas w żółwim tempie szliśmy prawie w pionie do przodu. Zadyszka sięgała zenitu. Jeśli wszystko pójdzie dobrze, czekają nas kolejne dwie godziny wspinaczki. I to byłoby dobre tempo. Fakty przerażały, więc dobrze w takim momencie po prostu się wyłączyć i nie myśleć o nich. Delektować się widokami, przygodą, pokonywaniem własnych słabości albo po prostu rozmyślanie o przyziemnych sprawach, takich jak na przykład: „Co bym dobrego zjadła na obiad? Czy dużo mam ubrań do prania? Ciekawe jak się dostaniemy do Torres del Paine, skoro chilijskim lądem się nie da, a wielkimi krokami zbliża się zima?”. No może to ostatnie było bardziej zawiłe, ale zajmowało mnóstwo myśli w głowie na dłużej, zabierając czas na zamartwianie się swoją kondycją fizyczną. Kolejna przerwa czekała nas tuż przed śnieżną granią. Mroźny powiew buchający ze strony zlodowaciałych ścian skalnych przeszywał dreszczem. Przewodnik raz dwa wskoczył w raki i sprawnie jak kozica pobiegł do grani, by ocenić za nią warunki atmosferyczne. W napięciu oczekiwaliśmy jego decyzji, zastanawiając się, czy uda się nam dziś ujrzeć magiczny „żyjący” krater. - Niestety ze względu na zbyt silny wiatr, nie chcę poddać was ryzyku kontynuacji wspinaczki. Musimy ją tu zakończyć. Wiem, że możecie czuć się zawiedzeni. – Faktycznie, czuliśmy niedosyt. Korzystając z okazji, założyliśmy swoje raki po chwili mknęliśmy w kierunku, z którego wrócił młody Chilijczyk. Byłam jedyną chętną dziewczyną w grupie gotową na nowe wyzwania. Nie powiem, pietra miałam. Pobiegliśmy pobawić się na śniegu. Chociaż słowo „pobiegliśmy”, w moim przypadku to lekka przesada. Po wykładzie przewodnika jak chodzić w rakach, by nie zrobić sobie krzywdy i jak zamachnąć się czekanem, gdy niechcący zacznie się spadać w dół, zrobiło swoje i zblokowałam się ze strachu mając przed oczyma wizję tragicznej śmierci. Ale mimo to byłam z siebie dumna. Mozolnie, bo mozolnie, ale wlazłam całkiem wysoko. Krzysiek za to rozradowany jak szczeniak a to z całych sił biegł w górę, a to udawał, że spada, krzycząc wniebogłosy. Wszyscy zasiedliśmy na skraju lodu mając mnóstwo czasu, który wykorzystalibyśmy na dotarcie do szczytu wulkanu. Pracownik agencji wskazywał palcem punkty, jak na mapie, oddalonych gór nazywając każdą po kolei i określając ich wysokość. Powrót dał nam mnóstwo radości, że choć przez chwilę zapomnieliśmy, że nie zdobyliśmy dziś Villarica. Każdy skakał po pół metra w dół a grząska, wulkaniczna masa dodatkowo ułatwiała zsuwanie o kolejne metry. Po drodze mijaliśmy grupy, które wyruszały później i zmierzały ku kraterowi. Wcale nie byłoby dla nas zdziwieniem, gdyby każda zakończyła pomyślnie trekking. Przecież my zawsze mamy niefarta w takich kwestiach. Ale co tam, nie ma tego złego. Widocznie tak musiało być. W czekającym już na nas na dole busie ucięłam komara. Na miasteczko zeszła mgła i wydawało się, iż z pogody na dalszą część nic nie będzie. To znaczy będzie, ale plucha, chłód i zero słońca. W domku byliśmy przed południem i tam dopiero dotarło do nas, jacy byliśmy zmęczeni. Zasnęliśmy jak dzieci z trudem budząc się parę godzin później.

Międzynarodowe szaleństwo

Skoro nie możemy uczcić wejścia na wulkan, możemy uczcić niewejście, pomyśleliśmy zakupując w supermarkecie po piwie a w plecaku chowając odrobinę rumu z colą. Dzień okazał się mylnie słoneczny i ciepły, więc lekko oprószyło nam opalenizną buzie. Siedzieliśmy na gorącym piasku zaśmiewając się z różnych sytuacji, słuchając muzyki z mp3, czy w zadumie wpatrując się w spokojne życie płynące na plaży. Wiele się nie działo, ale zachód słońca zrekompensował brak innych atrakcji. Mój mąż lubił czasem w samotności pokontemplować, więc dżentelmeńsko wyprosił możliwość oddalenia się o parę metrów ode mnie. Znałam go, więc wiedziałam, że czasem takie wymysły go nachodzą, a że zasłuchiwałam się w swoich muzycznych przebojach, nie miałam nic przeciw, by sobie gdzieś tam dalej poszedł. Tym bardziej gdy sto razy zapewniał, że będzie mnie miał na oku. Jego rozmyślania w samotności nie trwały jednak długo, co rozbawiło mnie do rozpuku. Gdy tylko się oddalił, z ręcznika oddalonego ode o parę metrów, zaczął zerkać na mnie flirtując młody macho. Robił to dość długo, a że i ja nęcona jego spojrzeniem spoglądałam w jego kierunku z ciekawości, chłopak wstał, chwycił ręcznik i prawdopodobnie uznał, że ma zgodę na podejście i zagadanie. Lisu zerwał się na nogi jak poparzony widząc zbliżającego się do jego żony umięśnionego Chilijczyka. Pląsając podbiegł do mnie niemalże „zaznaczając teren”. Chłopak przeszedł obok, udając że zbiera się do domu. Dobry nastrój nie opuszczał nas. Powrót do domu był czystym szaleństwem – z tańcami na ulicy, wygłupami, śpiewem i śmiechem. Odnosiłam wrażenie, że zamiast na plaży całe życie towarzyskie Pucon przeniosło się do naszego hostelu. Na miejscu okazało się, że szykuje się impreza „barbecue”, a że chcieliśmy zjednoczyć się z domownikami, uznaliśmy że dotrwamy. Mi się to udało a Lisu ponownie zasnął o dziewiątej w naszym pokoju. Impreza okazała się przednia. Każdemu zostało przypisane odrębne i bardzo odpowiedzialne zadanie. Starszy Michael pochodzący z RPA, z wyglądu przypominający bohatera książki „Starszy człowiek i morze”, tatusinym gestem wskazał mi kilogramy surowego mięsa, które miałam smakowicie przyprawić. „Masz ważne zadanie, bo to musi być dobre. Nikomu nie powierzyłem tej misji.” – Śmiejąc się przekazywał obowiązki dalej i co chwilę zerkając na grilla, czy mięso się nie zwęgliło. Brazylijczyk Dennis niepytany wziął się za przygotowanie dużej ilości caipirinhi. Czy dużej, zweryfikował czas, bo jego praca nie miała się ku końcowi. Tłukł i rozcierał w wielkim słoju limonki z brązowym cukrem, aż naczynie pękło a z roboty wyszły dwa drinki. I albo dlatego, że pracowaliśmy koło siebie zaśmiewając się bez powodu, albo dlatego, że jakoś dobrze nam się rozmawiało, dwa drinki stały się naszą własnością. Dzbanek nie wytrwał do końca. To prawie tak jak my. Nie chcę sobie wyobrażać sobie swojego stanu dnia następnego, gdybym choć trochę nie dzieliła się drinkiem z innymi.Nie byłam w stanie zlokalizować wszystkich domowników „wesołego domku”, bo albo ślęczeli wygłodniali przed rusztem, albo plotkowali w swoich pokojach czekając leniwie na „podano do stołu”. Do domku weszły właścicielki hostelu, które przygotowały jakieś sałatki. Jedzenia wyszło co niemiara.

Wyjęłam aparat szczęśliwa, że mogę pogadać po angielsku. Zakręcony coraz bardziej swoją caipirinhą Dennis zaczął usilnie namawiać mnie do zawodowego zajęcia się fotografią. Zapewniał, że nawet może zrobić mi reklamę.

- Gdzie? W Sao Paulo w Brazylii? – rozbawiona wyobrażałam sobie te bilbordy.

- Pewnie! – odpowiedział bardzo poważnie, choć z uśmiechem.

Siedzieliśmy przy stole słuchając opowieści każdej z osób. Nosal (Brytyjczyk, którego tak nazwaliśmy z Lisem, bo nie mogliśmy spamiętać wszystkich imion a dodatkowo on charakteryzował się sporym nosem) zadręczał każdego swym mało śmiesznym, brytyjskim humorem, ale domownicy zdążyli się już do tego przyzwyczaić. Poza specyficznym ogromnym nosem, miał wyjątkowo wystające zęby, ale nie unikał broń Boże uśmiechu pełną gębą. Chyba przez to jego pozytywne nastawienie ludzie zaczęli mu darować niebawiące żarty. Dwóch chłopców z Wielkiej Brytanii szkoliło swój hiszpański z Florencją z Argentyny. Dziewczyna o urodzie Chinki tym wieczorem żegnała się z ekipą hostelową, wyjeżdżając następnego dnia do Buenos Aires. Podróżowała samotnie, w pokoju wylądowała z dwoma chłopcami i tak jakoś w męskiej grupie przyszło jej eksplorować Chile. Widać część męska bardzo się z nią zżyła. Dwudziestoletni jasnowłosy Janek z Niemiec pałętał się po domu ze świeżym gipsem na ręku. Rozpoczął swoją podróż trzy miesiące temu i w Pucon, jadąc na rowerze, miał wypadek z innym rowerzystą. Niefortunnie upadł na bok i złamał rękę. Śmieszne było też to, że jednego dnia w szpitalu powiedziano mu, że ręka faktycznie złamana, po czym następnego dnia się z tego wycofali.

Przed wylotem do Ameryki Południowej, uznaliśmy z Lisem, że on będzie w podróży odpowiedzialny za załatwianie formalności, takich jak na przykład szukanie i negocjowanie noclegu, a ja będę dbała o podtrzymywanie i nawiązywanie relacji towarzyskich. Tak więc po spełnieniu swojej powinności, położyłam się spać po pierwszej w nocy.

Fot. Pucon, podbijamy Wulkan Villarica i bawimy się w naszym hostelu, 2009.

Leave a Reply

Your email address will not be published. HTML code is not allowed.